Reklama

Mieszkam sama od śmierci mojego męża, Tadeusza. Minęło już siedem lat, ale codziennie, kiedy stawiam wodę na herbatę, robię to jakby dla dwojga. Potem przypominam sobie, że nie muszę już pytać, czy słodzić. Cisza w mieszkaniu jest gęsta, ale nauczyłam się z nią żyć. Ukojenie znajduję w wierze. Każdy dzień zaczynam modlitwą, a potem — jak zdrowie pozwala — idę do kościoła. Pomagam w sprzątaniu, przygotowuję ciasta na festyny parafialne, rozwożę opłatki i różańce. To wszystko daje mi poczucie sensu.

Reklama

Zawsze miałam szczególne zaufanie do księdza Zdzisława. Dla mnie był jak opoka — spokojny, zawsze z odpowiednim słowem, z poczuciem humoru, ale też z powagą. Pamiętam, jak trzymał mnie za rękę, gdy chowałam Tadeusza. Ufałam mu bezgranicznie. Był nie tylko pasterzem naszej parafii, ale też takim dobrym duchem, jakby świętością promieniował.

Ostatnio jednak coś się zmieniło. Najpierw sąsiadka powiedziała mi, że ksiądz nie przyszedł z sakramentami, choć się umawiali. Potem znajoma z drugiego końca osiedla — ta sama historia. Przypomniałam sobie, jak kiedyś prosiłam o odwiedziny dla mojej chorej siostry. Wtedy też nikt nie przyszedł. Zrzuciłam to na przypadek, może nadmiar obowiązków. Ale teraz... teraz zaczęło mnie to uwierać. Coś we mnie drgnęło — cicha niepewność, która powoli przeradzała się w podejrzenie.

Nie dawało mi to spokoju

Po mszy podeszłam do księdza Zdzisława, kiedy jeszcze rozmawiał z kilkoma starszymi paniami. Poczekałam cierpliwie, aż wszystkie się rozeszły. Stał przy kolumnach, z rękami splecionymi na piersi, jak zawsze — spokojny, pewny siebie.

– Księże proboszczu, chciałam zapytać… odwiedził ksiądz ostatnio panią Stanisławę z ulicy Brzozowej?

– Pani Stasia? – zmarszczył brwi. – Oj, wie pani, tyle tych odwiedzin... Niech no pomyślę…

– Bo mówiła mi, że zgłaszała się już kilka razy. Nawet jej syn zostawił kartkę w kancelarii.

– Ach, może się zapodziało… Muszę sprawdzić w zeszycie. Tyle obowiązków, głowa nie domaga. Wie pani, jak to jest.

Uśmiechnął się krzywo, jakby chciał zbagatelizować sprawę. Skinęłam głową i odeszłam. Ale coś mnie gryzło. Jakby nagle nie był już tym samym człowiekiem, który kiedyś trzymał mnie za rękę nad grobem Tadeusza.

W domu wyjęłam swój zeszyt. Prowadziłam go od lat — lista osób chorych, samotnych, tych, którym przynosiłam opłatki albo zanosiliśmy święconkę. Pani Stanisława. Pani Irena. Pan Władysław. Wszyscy prosili o księdza. Kilkoro z nich już nie żyje. Poczułam ciężar w sercu. Zamknęłam oczy. Przypomniałam sobie dzieciństwo, ministranta Wojtusia, który płakał ze wzruszenia po pierwszej spowiedzi, bo „ksiądz jest jak anioł”. Wtedy to była prawda. Ale czy teraz nadal tak jest?

Coś we mnie pękło

Wieczorem usiadłam przy kuchennym stole i długo patrzyłam w telefon. W końcu wybrałam numer parafialny, modulując głos, jak tylko potrafiłam.

– Halo? Tu Anna. Chciałam zapytać, czy ksiądz mógłby przyjechać z sakramentami do mojej kuzynki. Jest bardzo chora, leży już, nie wstaje. Mieszka na Okrzei, dzielnica Borki.

– Niestety, proszę pani, jestem na rekolekcjach diecezjalnych – odpowiedział spokojnie ksiądz Zdzisław. – Wracam za tydzień, proszę zgłosić się wtedy.

– Aha… rozumiem… Dziękuję – szepnęłam i rozłączyłam się.

Wyszłam z domu, nie zabierając torebki. Szłam bez celu, aż nogi zaprowadziły mnie do parku. I tam, przy ogrodzeniu pola golfowego, zatrzymałam się nagle. Oczy mnie nie myliły. Ksiądz Zdzisław, bez koloratki, w granatowej bluzie i sportowych spodniach, stał z kijem golfowym w ręku. Uśmiechał się szeroko do jakiegoś mężczyzny. Widać było, że dobrze się bawi.

Zrobiłam krok w tył. Serce waliło mi jak młotem.

– Kłamiesz… – wyszeptałam sama do siebie. – Nie jesteś, do diabła, na żadnych rekolekcjach…

Wróciłam do domu, ale nie potrafiłam się uspokoić. Coś we mnie pękło. Zawalił się mur, który budowałam przez całe życie – mur zaufania.

– Boże, czy to możliwe, żeby on... tak po prostu? – zapytałam w pustkę.

Tylko zegar na ścianie odpowiedział mi tykaniem.

Prawda domagała się światła

Następnego dnia poszłam do pani Krystyny, jednej z najstarszych parafianek. Znała proboszcza dłużej niż ja.

– Pani Mario… ja już od dawna nie mam złudzeń – powiedziała, gdy tylko wspomniałam o pani Stanisławie i rekolekcjach.

– Jak to? – zapytałam, nie kryjąc zaskoczenia.

– On chodzi tylko tam, gdzie coś dostanie. Ostatnio odwołał odwiedziny u pani Bronki, bo „czasu nie miał”, ale dziwnym trafem był wtedy u państwa Kaczorów. Wie pani, oni mu co miesiąc zostawiają kopertę w zakrystii.

Zamilkłam. Poczułam, jak ziemia osuwa mi się spod nóg. Potem odwiedziłam pana Henryka.

– Obiecał mi, że pogrzeb mojej żony poprowadzi osobiście – mówił z goryczą. – Przysłał wikarego. Nawet nie przyszedł na różaniec. A ja mu ufałem jak bratu…

Po powrocie do domu otworzyłam zeszyt i zaczęłam spisywać to, co usłyszałam. Jedno świadectwo. Drugie. Trzecie. Czułam się, jakbym miała obowiązek – nie wobec ludzi, ale wobec Boga.

To nie jest donos… – mówiłam do siebie. – To prawda, która domaga się światła.

Ale czy miałam prawo? Czy nie powinnam raczej się modlić, prosić o nawrócenie?

– A jeśli wszyscy będziemy milczeć, to kto zostanie? – odpowiedziałam sobie cicho.

Noc była niespokojna. Śnił mi się kościół, w którym nie było ani jednej ławki, tylko puste miejsce.

Czułam tylko pustkę

Po mszy wieczornej czekałam cierpliwie, aż wszyscy wyjdą. Gdy ksiądz Zdzisław zamykał konfesjonał, podeszłam do niego. Serce waliło mi jak szalone, ale nie mogłam się już cofnąć.

– Księże proboszczu… czy moglibyśmy porozmawiać na osobności?

– Teraz? – uniósł brwi, lekko zdziwiony. – No dobrze. Chodźmy do zakrystii.

Usiedliśmy przy stole, po dwóch stronach jak na przesłuchaniu. Spojrzałam mu w oczy.

– Zadzwoniłam wczoraj do parafii jako Anna. Podałam się za kuzynkę chorej kobiety. Ksiądz powiedział, że jest na rekolekcjach…

Zmarszczył czoło, ale milczał.

– A ja chwilę później widziałam księdza na polu golfowym – powiedziałam spokojnie. – W sportowym stroju. Uśmiechniętego.

Zbladł lekko.

– I co z tego? – rzucił chłodno. – Nie wolno mi odpocząć? Mam być na każde skinienie?

– Nie o to chodzi. Chodzi o kłamstwo. I o ludzi, którzy na księdza czekają. Chorzy, samotni…

– A pani myśli, że oni nie kłamią? Że nie przychodzą tylko po to, żeby coś załatwić? Ja już wiem, kto ile da, a kto tylko marudzi.

– To nie jest powołanie. To handel – odpowiedziałam ostrzej, niż zamierzałam. – A myśmy myśleli, że ksiądz nas prowadzi.

– Może za dużo oczekujecie od jednego człowieka. Ja robię, co mogę.

– A ja myślałam, że służenie ludziom nie kończy się, gdy kończy się cierpliwość.

Spojrzał na mnie przeciągle.

– Może i ma pani rację – powiedział w końcu. – Ale ja się już nie zmienię.

Wyszłam, nie czując ulgi. Tylko pustkę i gorzki smak prawdy.

Wiedziałam, że dobrze robię

Przez kilka tygodni nie pojawiłam się w kościele. Rano siadałam na kanapie z różańcem w ręku, ale nie umiałam się modlić. Cisza była inna niż wcześniej – cięższa. Nie czułam spokoju, tylko zawieszenie. Pewnego dnia w skrzynce znalazłam list. Bez nadawcy. Zadrżała mi ręka, gdy go otworzyłam. Była tam kartka, a na niej kilka słów:

Dziękuję, że miałaś odwagę. Moja mama zmarła bez spowiedzi. Nie miałam siły tego ruszać.

Nic więcej. Ale to wystarczyło. Poczułam, że moje milczenie niczego już nie chroni.

W parafii zaczęło się mówić. Nie głośno, ale szeptem, przed sklepem, przy herbacie. Inni też zaczęli mówić, że prosili o księdza – i nie doczekali się.

– Ksiądz proboszcz? – krzywiła się pani Iza z chóru. – On już dawno przestał się starać. Przychodzi tylko tam, gdzie pachnie pieniędzmi.

Pewnego popołudnia zadzwonił telefon. Proboszcz diecezjalny. Zaprosił mnie na rozmowę.

– Pani Mario, dotarły do nas niepokojące sygnały. Chciałbym poznać pani wersję wydarzeń – powiedział spokojnie.

Kilka tygodni później ogłoszono, że ksiądz Zdzisław zostaje przeniesiony. Oficjalnie: z powodów zdrowotnych. Wróciłam do kościoła. Nie dla niego – ale dla siebie i innych. Siadłam w ławce. Obok mnie pani Stanisława, z drugiej strony pan Henryk. Wszyscy w milczeniu, ale z jakimś nowym światłem w oczach.

– Pani Mario, może założymy grupę wsparcia dla starszych? – zaproponowała po mszy jedna z kobiet.

– Może i warto – uśmiechnęłam się. – Trzeba sprzątnąć to, co się zawaliło.

Lepiej mówić, niż milczeć

Kiedy patrzę dziś w lustro, widzę inną Marię. Nie młodszą, nie ładniejszą. Ale silniejszą. I choć życie nauczyło mnie milczenia, teraz wiem, że czasem trzeba mówić – nie dla siebie, ale dla innych. Kościół znów stał się moim miejscem. Nie idealnym, nie wolnym od błędów, ale prawdziwym. Z ludźmi, którzy jak ja kiedyś – zawiedli się, ale zostali. Bo nie wierzymy już w sutanny, ale w Boga. I we wspólnotę.

– Pani Mario, czy wierzy pani, że coś się zmieni? – zapytała mnie ostatnio młoda dziewczyna, która zaczęła pomagać przy parafialnym kąciku dla chorych.

– Wierzę, że światło wraca, kiedy przestaniemy udawać, że nie widzimy ciemności – odpowiedziałam.

Bo to właśnie zrozumiałam – że wiara nie polega na tym, by zamykać oczy, gdy jest źle. Ale by je szeroko otworzyć i nie odwracać wzroku, gdy inni cierpią. Nie czuję już wstydu, że zapytałam, że sprawdziłam, że powiedziałam.

– Zdradził powołanie, ale to nie znaczy, że ja mam zdradzić swoją wiarę – powiedziałam któregoś dnia pani Krystynie, gdy wspólnie pakowałyśmy torby dla potrzebujących.

Od tamtej rozmowy w zakrystii minęły miesiące. Ksiądz Zdzisław nigdy się już do mnie nie odezwał. Ale to nie ma znaczenia. Nie jestem już tylko „panią Marią z ławki w trzecim rzędzie”.

– Pani Mario, to od pani wszystko się zaczęło – mówią do mnie czasem.

A ja wtedy tylko się uśmiecham. Bo wiem, że czasem trzeba ujawnić ciemność, by na nowo zobaczyć światło.

Maria, 53 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama