Reklama

Gdyby ktoś mnie zapytał jeszcze pół roku temu, jak wygląda moje życie, odpowiedziałabym bez większego zastanowienia: spokojnie. Może trochę zbyt spokojnie. Mieszkamy z Jarkiem na obrzeżach miasta, w domku szeregowym z małym ogródkiem. Ulica niby spokojna, ale wystarczy zostawić coś na płocie, to zaraz zniknie. Ludzie się znają, ale każdy pilnuje swojego nosa – jak to w Polsce: sąsiedztwo teoretycznie miłe, ale nikt nie chce, żebyś wiedział, że ma kaca albo że dzieciak znów nie wrócił na noc.

Reklama

Codzienność mam ułożoną jak plan zajęć w liceum: rano kawa, potem praca zdalna (tłumaczę teksty z niemieckiego), przerwa na spacer z naszym wiekowym labradorem Stefanem, obiad, potem znów praca, a wieczorem Jarek – z gazetą, krzyżówką i pytaniem: „To co dziś na kolację?”. Szału nie ma, ale i tragedii też nie.

Wszystko zaczęło się zmieniać, kiedy dom pod numerem 17 wystawiono na sprzedaż. Był pusty od kilku miesięcy, aż tu nagle – pyk, sprzedany. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy. Kilka dni później przyjechali jacyś robotnicy i zaczęli remontować. Ale nie taki zwykły, że ściany, kafelki, może tarasik – tylko na grubo: stalowe drzwi, system kamer, czarne rolety, które zasłaniają każde okno. Podjazd zrobili na cztery auta, a brama otwierana na pilota wygląda jak z "Transformers". No i coś zaczęło mi nie grać.

– Jarek, ty widziałeś te drzwi? Jak do skarbca – wskazałam palcem, kiedy siedzieliśmy na tarasie z wieczornym winem.

– Może koleś paranoik. Albo jakiś celebryta, co się boi paparazzi – wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od krzyżówki.

– Albo mafioso – rzuciłam, przygryzając wargę. – Te kamery… Też bym się tak zabezpieczała, gdybym robiła ciemne interesy.

– A może będzie prowadził nielegalne kasyno? – zaśmiał się. – Albo laboratorium jak w tym serialu. Jak mu tam? „Breaking Bad”?

– Mów, co chcesz, ale ja będę miała oko na ten dom.

I tak to się zaczęło. Z pozoru zwykły dom, z pozoru zwykła sąsiedzka ciekawość. Tyle że ja już wtedy czułam pod skórą, że coś tu jest nie tak.

Dziwnie zachowujący się sąsiad

Adrian wprowadził się w sobotę rano. Niby nie ma w tym nic dziwnego, a jednak – cały ruch rozegrał się w absolutnej ciszy. Żadnego „dzień dobry” do sąsiadów, żadnych kartonów przenoszonych na oczach wszystkich. Tylko jedna czarna furgonetka, która podjechała i zniknęła po dwóch godzinach. I on – wysoki, krótko ostrzyżony, z taką twarzą, że nie wiadomo, czy jest po trzydziestce, czy po czterdziestce. Nie widywaliśmy go na co dzień. Czasem tylko przez okno kuchenne wypatrzyłam, że wychodzi wieczorem na taras i przez chwilę stoi bez ruchu, jakby coś obserwował. Ale w każdy weekend – punkt siedemnasta – zaczynało się widowisko.

Luksusowe auta zajeżdżały jeden po drugim. Mercedesy, BMW, raz nawet jakieś porsche. Wysiadały z nich pary, w większości młodzi, eleganccy ludzie. Zawsze uśmiechnięci, zawsze z czymś w rękach – butelką wina, torbą z jedzeniem albo... pudełkiem. Serio. Raz widziałam jak gość niósł wielkie pudło z jakimś smokiem na okładce. Potem drzwi się zamykały i do rana nikt nie wychodził.

– Jarek, widziałeś tę blondynkę w czerwonym płaszczu? Jak modelka z katalogu.

– Chyba się nie umawiają na kółko różańcowe – mruknął, podnosząc brwi.

– Ja mówię, że to imprezy swingersów. Inaczej czemu się tak izolują?

– Może po prostu grają w gry? – zażartował, ale widziałam po nim, że sam był zaintrygowany.

Od tego wieczoru zaczęłam spisywać numery rejestracyjne. W zeszycie, który kiedyś służył mi do zapisków kulinarnych. Teraz miał nową rolę – dziennik śledczy Adeli K.

Plotki roznoszą się szybko

Niedzielny spacer z psem okazał się bardziej informacyjny niż wszystkie wydania „Faktów” razem wzięte. Najpierw spotkałam Wandę spod dziesiątki – tę, co zawsze wie wszystko jako pierwsza. Pochyliła się do mnie tak konspiracyjnie, że aż Stefan się spłoszył.

– Adela, widziałaś, co się u tych nowych dzieje? Dwie dziewczyny z naszej ulicy twierdzą, że słyszały jęki. Jęki, rozumiesz?

– Może ktoś się skaleczył – próbowałam zachować spokój.

– Przez dwie godziny? W piątkową noc? – Wanda uniosła brwi.

Takie rozmowy powtarzały się z dnia na dzień. W sklepie, u fryzjera, nawet w aptece – wszędzie tylko „ten nowy z siedemnastki”. Każdy miał swoją teorię. Ktoś powiedział, że widział pudła z dziwnymi napisami, inny twierdził, że widział... broń. Nie było dnia bez nowej wersji wydarzeń. Ja – uzbrojona w lornetkę i zeszyt – zaczęłam robić z siebie lokalną wersję pani detektyw Marple.

Wieczorami, przy herbacie, dzieliłam się wszystkim z Jarkiem.

– Przysięgam ci, widziałam wczoraj, jak jeden wnosił coś jak... małą trumnę.

– Trumnę? Może plansza do gry? Widziałem kiedyś takie wielkie, jak z wystawy.

– Jarek, błagam cię. Czy ty naprawdę myślisz, że ktoś wnosi trumnopodobny karton do domu po ciemku tylko po to, żeby grać w chińczyka?

Czułam, że jestem o krok od odkrycia czegoś. Czegoś wielkiego. Może nie międzynarodowego spisku, ale na pewno... czegoś nietypowego. W tej ciszy i domach z katalogu, „siedemnastka” była jak zakłócenie systemu. I ja zamierzałam się dowiedzieć, co za tym stoi.

To nie były żadne orgie, ani sekta

To było w środę, zaraz po świętach. Jarek wyszedł z psem, jak zwykle z nosem w telefonie, gdy niespodziewanie niemal wpadł na Adriana. Skrzynki pocztowe sąsiadów dzieli tylko cienki płot, więc nie sposób się minąć bez słowa. Obserwowałam go z tarasu i dokładnie słyszałam, o czym rozmawiają.

– Przepraszam – powiedział Adrian i już miał się odwracać, ale Jarek, z natury grzeczny (choć czasem udaje, że nie), zatrzymał go jednym zdaniem:

– Dużo się dzieje u pana w weekendy. Mamy taką ulicę, że to temat numer jeden – zażartował z uśmiechem.

Adrian spojrzał na niego przez chwilę, a potem... uśmiechnął się. Chyba po raz pierwszy, odkąd się tu wprowadził.

– Wiem, wiem... To musi wyglądać dziwnie. Sam bym się zastanawiał. Ale spokojnie – nie robimy nic nielegalnego. Po prostu gramy.

– Gracie? – Jarek uniósł brwi.

– W planszówki. Strategiczne, fabularne, kooperacyjne, testujemy też prototypy, niektóre sami projektujemy. To nasza pasja. Mamy ekipę z różnych miast, spotykamy się co weekend. Czasem jest głośno, przepraszam, jeśli to komuś przeszkadza.

– Planszówki, powiadasz... – Jarek parsknął śmiechem.

– To w sumie nie pierwsze takie podejrzenia. Ale nie – jesteśmy tylko ludźmi z dużą ilością kart i kości do gry.

– Może powinieneś to napisać na tablicy przed domem?

Jarek wrócił do domu z miną, jakby dostał nowe hasło do najpilniej strzeżonego sejfu.

Czułam się bardzo zawiedziona

Jarek wszedł do kuchni z takim triumfem na twarzy, że przez chwilę myślałam, że wygrał na loterii. Bez słowa zaczął robić herbatę. Czekał, aż zapytam. I oczywiście zapytałam.

– No dobra, mów. Co ci Adrian powiedział? Nie słyszałam wszystkiego.

Gracze planszówkowi – powiedział z taką miną, jakby zdradził mi tajemnicę Watykanu.

– Że co?! – prawie oplułam się swoją herbatą. – Że oni się tam spotykają, żeby... jednak grać w chińczyka?

– Nie w chińczyka. W jakieś super zaawansowane gry strategiczne. Z planszami wielkości stołu bilardowego. I ponoć jedną sam wymyślił. Prototyp testują.

– Prototyp?! – krzyknęłam, rozdrażniona. – Jarek, ja przez trzy miesiące żyłam jak w „Archiwum X”! Myślałam, że to jakiś kult, że Wanda zginie przez tych ludzi, że będą nas śledzić! A to planszówki?!

– No, muszę przyznać, że też czuję lekkie rozczarowanie... – zaśmiał się Jarek.

Usiadłam ciężko przy stole i patrzyłam na zeszyt, w którym miałam zapisane wszystkie numery rejestracyjne gości Adriana.

– I co ja teraz z tym zrobię? Pójdziesz im powiedzieć, że Adela z 15-tki ma ich dane jak FBI?

– Możemy to wykorzystać jako atut. Może nas zaproszą do gry.

– Albo wsadzą do lochu za stalking!

Czułam się... bardzo zawiedziona. Serio. Wolałam już, żeby to była jakaś tajemnicza siatka przestępcza. A nie stół zastawiony figurkami, kostkami i kartami.

– Cała okolica będzie rozczarowana – westchnęłam teatralnie. – Plotki były ciekawsze niż rzeczywistość.

Jarek spojrzał na mnie, po czym się roześmiał:

– Mówiłem ci, że jeszcze ci się planszówki spodobają.

Spojrzałam na niego spode łba. Jeszcze nie wiedziałam, że za tydzień przeklnę go za to zdanie – ale wtedy tylko machnęłam ręką.

Wkręciłam się jak jakiś dzieciak

Adrian zapukał w piątek. Prawdziwe, sąsiedzkie „puk-puk”, a nie jakiś tam domofon Miał w ręku pudełko z grą i uśmiech na twarzy.

– Jarek mówił, że jesteście ciekawi, jak to wygląda od środka. Chcecie wpaść na rundkę? W sumie mamy dziś dwie osoby mniej. Będzie idealnie.

Zgodziłam się, zanim zdążyłam się rozmyślić. Prawdopodobnie dlatego, że Jarek już zdążył za mnie odpowiedzieć „chętnie!”. No i faktycznie poszliśmy. W środku wszystko wyglądało jak... studio filmowe o tematyce fantasy. Długie stoły, regały z grami, figurki, karty, kostki w kształtach, których nigdy nie widziałam. I ludzie – sympatyczni, uśmiechnięci, z błyskiem w oku. Wszyscy znali swoje role. My byliśmy nowicjuszami, ale traktowano nas jak VIP-ów.

– Dobra, Adela, grasz magiem z lasów. Masz trzy zaklęcia i jeden cios specjalny. Używaj ich z głową. – Adrian przesunął przede mną planszę i karty postaci.

– Gorgo... co?

– Spokojnie, zaraz się wciągniesz.

Początkowo byłam spięta. Nie wiedziałam, kiedy mam mówić, co robić, czemu ktoś mi rzuca kulą ognia w twarz i co to znaczy, że moja postać ma jakieś moce. Ale po dwudziestu minutach... byłam już wkręcona. Jak dzieciak.

– No i kto teraz wygląda na podejrzanego? – zaśmiał się Jarek, kiedy pokonałam smoka jednym zaklęciem.

Śmialiśmy się, krzyczeliśmy, przeżywaliśmy każdy rzut kością jak finał mistrzostw świata. Na koniec Adrian wręczył nam dwie mniejsze gry „na próbę”.

– Wciąga, nie? – mrugnął.

W drodze do domu zapytałam Jarka:

– Myślisz, że Wanda da się zaprosić?

A ja? Ja już miałam nowy zeszyt. Tym razem nie do śledztw. Do notatek z rozgrywek.

Trafiłam na ludzi z pasją

Czasem myślę sobie o tym, jak bardzo człowiek potrafi się nakręcić. Jak własna wyobraźnia może mu zbudować pałac z piasku, pełen tajemnic, nielegalnych interesów, trupów w piwnicy – a wszystko to z braku... sensacji. I potrzeby znalezienia sensu w życiu. Bo prawda jest taka, że zanim Adrian się wprowadził, moje życie było jak herbata bez cukru – dało się żyć, ale smaku w nim nie było. To jego dziwny dom, te czarne rolety i furgonetki podziałały na mnie jak zaproszenie do przygody. Tylko że zamiast afery, trafiłam na coś znacznie ciekawszego – ludzi, którzy mają pasję. I co więcej – chcieli się nią podzielić.

Teraz każdy weekend wygląda inaczej. Nie ma już lornetki w oknie, jest plansza na stole. Nie ma plotek pod sklepem, są epickie rozgrywki i śmiech do późnej nocy. I nie, nie zamieniłam się w jakąś dziwaczkę – nie umiem wszystkich nazw, nadal mylę trolle z orkami i nie wiem, po co komu karta z magią. Ale wiem, jak fajnie jest po prostu... bawić się. Bez oceny. Bez podejrzeń. Nauczyłam się, że czasem największą przygodą jest pozwolić sobie na zmianę. I choć nadal lubię podglądać sąsiadów – robię to już z kubkiem herbaty w ręku, a nie z notatnikiem. A jeśli ktoś mnie zapyta, jak wygląda idealny weekend? Odpowiem: jak stół pełen ludzi, którzy z powagą dyskutują, czy smok może wejść do karczmy bez zgody drużyny. I to jest historia, której nigdy bym nie wymyśliła. Ale przeżyłam ją naprawdę.

Adela, 34 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama