„Kumpel był dla mnie ważniejszy, niż przysięga złożona żonie. Przez głupotę niemal przejechałem się na tamten świat”
„Nie zdążyłem zrobić nic więcej, niż odbić w lewo, kiedy zobaczyłem męską postać wbiegającą na ulicę. Na szczęście nie uderzyłem w niego, ale to mnie zdezorientowało, straciłem panowanie nad kierownicą. Obróciło mną ze dwa razy, zdążyłem pomyśleć, że mam przerąbane i straciłem przytomność”.

Chciałem mu pomóc
– Adrian, nie wygłupiaj się! Wiesz, ile jest kasy do wyczesania? – entuzjazmował się Robert. – Wystarczy, że odkurzysz stare siodło i nalejesz paliwa!
Pokręciłem głową. Owszem, ścigałem się kiedyś, ale od tamtej pory minęło ładnych parę lat. A przede wszystkim obiecałem żonie, że nigdy więcej nie będę już tego robił. Czasem mnie jeszcze kusiło, żeby znów przeżyć te emocje, ale to nie byłoby w porządku. Poza tym, z takimi zabawami jest jak z narkotykami – wystarczy raz wrócić i trudno się wyrwać.
– Przecież wiesz, że to średnio nielegalne… – odpowiedziałem kumplowi.
– Dawniej ci to nie przeszkadzało – w jego głosie usłyszałem ogromny zawód i jakby urazę. – Naprawdę nie chcesz zarobić paru groszy?
– Daj spokój, nie narzekam na brak pieniędzy. Pewnie, zawsze przydałoby się więcej, ale nie w ten sposób.
Twarz mu się zmieniła, oczy przygasły. Wyczułem, że przyjaciel coś ukrywa. Chodziło chyba o coś więcej, niż tylko wyrwanie paru groszy.
– Co się dzieje? – spytałem.
– Ty może nie potrzebujesz forsy – mruknął. – Ale ja tak… I to bardzo. Jeśli za tydzień nie zwrócę chociaż części długu, będę miał kłopoty.
– Mów! – nakazałem mu wbrew sobie, bo wiedziałem, że to, co usłyszę, zachwieje moim postanowieniem.
Ale prawdziwych przyjaciół ma się na całe życie, a Robert był właśnie takim przyjacielem. Nawet jeśli ostatnio nasze kontakty się rozluźniły. Wpadł w bagno po uszy. Zadłużył się w banku, biorąc kredyt na mieszkanie, ale jego zdolność finansowa okazała się niewystarczająca, kiedy kurs franka poszybował w górę. Żeby ratować się przed egzekucją komorniczą i utratą nieruchomości, pożyczył forsę u jakichś szemranych kolesi. A ci okazali się bardzo chciwi…
– Jak oddam do środy trzydzieści tysięcy, wykaraskam się z tego.
– Trzydzieści tysięcy? – zdziwiłem się. – Na wyścigu tyle nie ugrasz, nawet gdybym oddał ci całą wygraną. Zakładając, że w ogóle wygram.
– Wygrasz, wygrasz – mruknął. – Te dzieciaki mają niezłe maszyny, ale gdzie im do twojego rumaka. Teraz to wszystko napakowane elektroniką, sprawne, szybkie, ale nie widziałem jeszcze, żeby ktoś miał takie doładowanie jak twoja bryka.
– Czemu wcześniej nie mówiłeś, że masz kłopoty? – chciałem wiedzieć.
– A ty co, Rockefeller jesteś? Ile mógłbyś mi pożyczyć? A co do stawek na wyścigach… W tej chwili jest do wzięcia dwadzieścia pięć tysięcy dla samego zwycięzcy, to wyobraź sobie, ile jest w puli. Jeśli postawię na ciebie piątkę, wyjmę nawet dziesięć razy tyle. Bo wiesz, przecież gówniarze cię nie kojarzą. Tylko my wiemy swoje.
– Musiałbym najpierw potrenować, auto stoi w garażu u rodziców…
Nagle zdałem sobie sprawę, że nie rozważam czy to zrobić, tylko jak.
– Daj spokój, za stary jestem! – dodałem, ale bez przekonania.
– Nie jesteś – Robert wyczuł moją słabość, więc znów nabrał wigoru. – Byłeś najlepszy i dalej jesteś!
Czułem się całkiem pewnie
Obok mnie na pustej ulicy znajdowało się jeszcze pięć samochodów. Robert miał rację, żaden z nich nie posiadał takiej mocy jak mój. A to z powodu dodatkowej instalacji doładowującej silnik, którą lata temu rozmieściłem wszędzie, gdzie się dało. Po tym jak zrezygnowałem z wyścigów, zdemontowałem ją i odtąd używałem samochodu do zupełnie innych celów. Na przykład wożenia żony na zakupy. Powtórne założenie urządzeń zajęło nam z Robertem jeden wieczór.
Czekaliśmy na znak chłopaka z uniesionym, fosforyzującym lizakiem. Wyścig odbywał się późnym wieczorem, kiedy najszersza ulica naszego miasteczka była słabo uczęszczana. Oczywiście, ponieważ na którymś ze skrzyżowań przecinających ją, w każdej chwili mógł pojawić się samochód. Dla bezpieczeństwa stali tam chłopcy, mający za zadanie zatrzymywać inne pojazdy tuż przed rozpoczęciem wyścigu i w trakcie.
Spojrzałem przez ramię na Roberta stojącego w tłumku gapiów. Uniósł do góry kciuk. Nie wiedziałem, czy wygram, nie miałem pojęcia, czy któryś z tych młodych ludzi obok mnie nie okaże się lepszy. Ten z lewej miał najwyższe notowania i dlatego najlepsze miejsce. Ja zajmowałem skrajną pozycję po prawej jako nowicjusz. Dla nich nowicjusz, rzecz jasna, bo po kilku treningach na bocznych drogach czułem się całkiem mocny.
Wiedziałem jednak, że to może być złudne. Co innego jeździć samemu, nawet z maksymalną prędkością, a co innego razem z innymi zawodnikami. Niemniej, znów czułem to wspaniałe podniecenie… choć pomieszane z wyrzutami sumienia. Żona była przekonana, że wyjechałem w delegację, żeby zastąpić chorego kolegę.
Wreszcie lizak opadł. Maszyny zawyły, niektórzy zasłonili uszy. Ruszyliśmy. Do mety było dziewięćset metrów prostej, szerokiej drogi. Tak naprawdę to dosłownie chwila od startu. Ale człowiek, który pędzi z prędkością ponad dwustu dwudziestu kilometrów na godzinę zupełnie inaczej odczuwa upływający czas. W każdym razie mnie się wydawało, że wszystko trwa o wiele dłużej. Chyba jednak się odzwyczaiłem…
Naprawdę niewiele brakowało
Nie wiem, skąd wziął się ten człowiek. Nie widziałem, jak wychodzi na jezdnię w miejscu, gdzie przejście jest zabronione. Wyszedłem właśnie na prowadzenie i przez głowę przemknęła mi myśl, że chłopaczki muszą mieć teraz głupie miny, a Robert aż podskakuje z radości, widząc, jak zasuwam od samego początku.
Nie zdążyłem zrobić nic więcej, niż odbić w lewo, kiedy zobaczyłem męską postać wbiegającą na ulicę. Na szczęście nie uderzyłem w niego, ale to mnie zdezorientowało, straciłem panowanie nad kierownicą. Z całej siły wcisnąłem pedał hamulca… Obróciło mną ze dwa razy, zdążyłem pomyśleć, że mam przerąbane, a potem wybuchła poduszka powietrzna i straciłem przytomność.
– Ma pan sporo szczęścia – powiedział mi dużo później prokurator. – Powinien Pan odzyskać pełnię zdrowia. Za jakiś czas. Przy takiej prędkości wszystko się mogło zdarzyć… Ale żeby człowiekowi w pańskim wieku zachciało się rozrywki dobrej dla narwanych gówniarzy! – pokręcił głową. – Postawię panu zarzuty spowodowania wypadku. Na pewno dostanie pan sporą grzywnę i zapewne straci prawo jazdy.
– Pójdę siedzieć? – jęknąłem.
– To już zależy od sądu. Jak dla mnie, powinien pan pójść siedzieć, ale pewnie skończy się na tak zwanych zawiasach. Jest pan niekarany, ojciec rodziny, z dobrą opinią w środowisku… Sędziowie bywają łaskawi dla takich durniów.
Miał rację, byłem durniem. Dałem się namówić jak szczeniak. Nie usprawiedliwiało mnie to, że chciałem pomóc kumplowi. To było marne wytłumaczenie. I tak mu nie pomogłem, a sobie narobiłem problemów.
– Może pan iść – prokurator machnął ręką. – Dalsze zeznania złoży pan przed sądem. Proszę wracać do żony.
Od chwili wypadku jeszcze nie byłem w domu, a Martynie nie pozwolili się ze mną zobaczyć przed zakończeniem czynności dochodzeniowych.
– Boże, jak ja jej spojrzę w oczy? – mruknąłem pod nosem, ale najwyraźniej prokurator mnie usłyszał.
– Wie pan… – odchylił się na oparciu fotela. – Jakoś mi pana nie żal. I tak się panu upiekło, nawet jeśli małżonka da panu zdrowo po łbie.
Na jego miejscu też nie miałbym dla siebie współczucia. Rozmowa była ciężka. No cóż, dobrze mi tak!