Reklama

Kiedy Rysiek M., mój serdeczny kumpel, poinformował mnie, że wyprowadza się „za miasto”, poczułem się co najmniej dziwnie. Jak to: całe życie spędziliśmy w starej dzielnicy miasta i nagle przeprowadzka? I to na wiochę?

Reklama

– Benek, to już nie te czasy, kiedy chłopaki z bloków trzymali się zawsze razem – tłumaczył mi, kiedy gadaliśmy przy piwie w przytulnym pubie. – Pamiętasz, że tu, gdzie siedzimy, był kiedyś magiel?

– Rysiek, wiem, że świat się zmienia – przedstawiałem mu swój punkt widzenia. – Ale masz mieszkanie po rodzicach, a dzielnica już nie taka. A ty chcesz się zmienić w wieśniaka, który będzie z kosiarką po podwórku biegał?

Kumpel wypił łyk piwa.

– Wiesz, jak jest – odpowiedział. – Marzenka nie mieszkała nigdy w bloku. Zawsze dom, ogródek. I chce mieć teraz tak samo. A że zmarli jej dziadkowie i została po nich willa zapisana na nią, jej ojciec wyłożył tę kasę na inwestycję jako spadek dla Marzenki. A wiesz, jaka ona jest…

Zobacz także

– Chałupa czy Marzena? – zażartowałem ze śmiechem.

– Nie rób sobie jaj. Dlaczego nie miałbym zamieszkać w willi? Przez lata harowałem, odkładałem. Kiedy przyjdzie dziecko, nie będziemy się gnieździć. Poszukaliśmy, pojawiła się fajna oferta nowego osiedla i zdecydowaliśmy się.

– Rysiu, wiesz, że to będzie prawdziwe rozstanie, tylko może jeszcze tego nie czujesz – powiedziałem. – Nie tylko ze mną. Z tym wszystkim, co było. To nie tylko zmiana trasy z domu do pracy. To zmiana totalna. Nowi sąsiedzi, nowe nawyki.

– Przecież będziemy mogli się widywać…

– Tutaj? Po co miałbyś przyjeżdżać na stare śmieci? Żebyśmy wypili piwo w starym maglu? A będziesz zapraszał starych kumpli do osiedla z ochroną?

Rysiek patrzył na mnie smutno.

– Tak o tym nie myślałem…

– Bo sądziłeś, że zamieszkasz tam, a będzie tak samo jak tu? Nie będzie, Rysiu…

Chcieliśmy zobaczyć pałac państwa

To była nasza ostatnia rozmowa przed wyprowadzką Ryszarda. Potem byłem u niego na parapetówie. Ze starej paczki byliśmy na imprezie tylko ja i Ewka O.

– Nowe osiedle i wszyscy mają samochody, a my, gołodupcy, jedziemy taksówką – żartowałem z Ewą, ale ona nie przejmowała się detalami.

– Ważne, żeby mieli piwo, Beniu – odpowiedziała. – Dużo piwa…

Rozbawiła mnie jak film z Chaplinem.

Dzięki wskazówkom trafiliśmy. Grupa domków była ładnie wtopiona w sosnowy las. Rysiek wyjaśniał, że będzie przedszkole, sklep, przychodnia. Miasto w mieście.
Impreza w niczym nie przypominała dawnych prywatek. Sytuację ratowała Ewa. No bo Rysiek pełnił obowiązki gospodarza i nie miał czasu na pogaduchy. Aż chciałem powiedzieć „a nie mówiłem…?”.

– Cudownie, że jesteście! – naprawdę się ucieszył. – Bawcie się dobrze, luz i swoboda – zaśmiał się, mrugnął i zniknął. – Ja trochę biegam, rozumiecie. Są rodzice Marzenki. Czujcie się jak w domu! Lecę…

I poleciał. W domu z kilometrami korytarzy i salonami można się było zgubić.

– Chodź na żarcie i picie – Ewa pociągnęła mnie za rękaw. – Muszę się chyba wstawić. Czuję się jak statystka w jakimś piekielnym melodramacie…

No i poszliśmy do bufetu. Żarcie było plastikowe, ale trunki jak najbardziej procentowe. Pogadaliśmy przez chwilę z jakimiś ludźmi: „ładny dom, fajne miejsce, tacy to pożyją, a wy, gdzie macie daczę, a na wakacje do Wenezueli…” itp., itd. Pani domu też nas zaszczyciła.

– O, jednak jesteście! – Marzena zachichotała. – Bo Rysiek mówił, że chyba nikt od was nie przyjdzie…

– No, przepraszamy bardzo – zasyczała Ewa. – Chcieliśmy zobaczyć pałac państwa, zanim trzeba będzie kupować wejściówki z kwartalnym wyprzedzeniem…

Cudem nie zalałem się winem. Marzena chyba nie chwyciła żartu, więc znów zachichotała jak idiotka.

– To super – powiedziała. – Czujcie się dobrze. Lecę do moich gości…

I poleciała, stukając dwunastocentymetrowymi obcasami.

– I to w niej się zakochał Rysiek? – dziwiła się szeptem Ewa. – Nie mógł kupić gumowej lalki? Wtedy też mógłby pogadać…

Ryknęliśmy śmiechem tak, że kilka osób spojrzało na nas ze zgorszeniem. Wypiliśmy jeszcze po kielichu i zapytałem Ewę:

– A może by tak „po angielsku”?

– Świetny pomysł. Ja po cichutku do kibelka i zamówię taksówkę, a ty na ulicę. Do zobaczenia za pięć minut.

Widziałem, że coś go gnębi i to na poważnie

Zmyliśmy się, nikt nie zauważył. Wysiedliśmy z taksówki obok naszego magla.

– Po piwie? – wskazałem schody.

– Jasne! – Ewa uśmiechnęła się i kręcąc biodrami, tanecznym krokiem ruszyła w dół. – Panie przodem! – rzuciła przez ramię. – No zasuwaj, na co czekasz?

Pobiegłem za nią.

Następny kontakt z Ryszardem nastąpił po dwóch latach. Zadzwonił, spytał, co słychać, jak zdrowie. Ja zagadnąłem o to samo i dowiedziałem się, że dzieci nie ma, ale zamierza mieć psa, o ile Marzenka się zgodzi. Wkurzało mnie to jego ciągłe zdrobnianie imienia żony. Taki niby serdeczny był, troskliwy, ciepły i opiekuńczy. A jak dla mnie wlazł dziewczynie pod pantofel, a ona to wykorzystywała. No, ale to jego sprawa.

– Fajnie by było kiedyś pogadać… – powiedział wreszcie Rysiek i wyczułem, że coś go gnębi.

– Dzwoń – odpowiedziałem. – Na pewno znajdę dla ciebie czas.

– Dzięki, Benek. Niedługo się odezwę. Do usłyszyska…

Tak się mówi: zdzwonimy się. I nikt się nigdy z nikim nie zdzwania. Rysiek też nie dzwonił. Za to zbliżyliśmy się bardzo z Ewą. Bardziej niż sąsiedzi. Znacznie bardziej. A Rysiek dał znać po prawie trzech latach.

– Cześć, Bernard. Głupio mi, miałem dzwonić… Tyle czasu… Wszystko opowiem, kiedy się zobaczymy.

– A kiedy się zobaczymy? – spytałem nie bez złośliwości. – Za cztery, pięć lat?

– Jestem w taksówce, już do ciebie jadę. Jesteś w domu, prawda?

Zdziwiłem się. Ale w domu byłem. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem Ryśka, a obok niego ślicznego łaciatego psa. Kucnąłem i pogłaskałem młodzieńca. Oblizał mi twarz i zamerdał ogonem.

– Beagle, ma na imię Charon… – Rysiek uśmiechnął się, a pies podniósł łeb, gdy usłyszał swoje imię.

– Wchodźcie obaj w takim razie – zakomenderowałem. – Czego się napijecie? Tobie w misce czy w szklance?

Kumpel nie zaśmiał się. Odpiął obrożę i pies zaczął zwiedzać mieszkanie.

– Kawę zrobisz? – jego głos zwiastował trzęsienie ziemi.

Zrobiłem. Siedliśmy, chciałem wypić kielicha, ale kumpel mnie zatrzymał.

– Nie pij. Mam prośbę transportową.

– Jasne – zgodziłem się.

– My się rozstaniemy z Marzenką… – wystrzelił. – Ja już nie daję rady, Bernard. Już nie mogę tego wszystkiego znieść…

Liczyłem, że wie, co robi

Rysiek mówił spokojnie, konkretnie, rzeczowo, jak na informatyka przystało. Nie przerywałem mu przez godzinę. Tylko Charon coś mruczał, gdy padało słowo Marzenka.

– I tak to, mój drogi stary przyjacielu, wygląda – kończył mój gość. – Nawet psem się nie zajmie, gdy ja muszę wyjechać. Rozumiesz: mój pies, mój problem. A co jej to łaciate winne?

– Rysiu, ja się psem zajmę, ale spał z tobą nie będę – próbowałem być dowcipny. – A tej twojej Marzenki to ja jakoś nigdy nie lubiłem. Nie powiem: „a nie mówiłem”, bo to bez sensu. Jedyne dobre w tej sytuacji to to, że nie macie dzieci…

– Za kiepski jestem na dziecko, tak usłyszałem. Fajnie, co? Ogólnie jestem za kiepski. Przydałem się tylko jako wkład do budowy domu…

– Ona ma kogoś?

– Nie wiem… Nie przypuszczałem…

– Jasne. A ty?

– Ja mam psa…

– OK, Rysiu. Jak mogę ci pomóc?

Znowu rzeczowo i spokojnie wyjaśnił swoją prośbę. Była stosunkowo prosta do wykonania, choć nie do końca rozumiałem ideę, która kierowała kumplem. Liczyłem, że wie, co robi. Widocznie miał jakiś plan, tylko jaki?

Zapakowałem Rysia i Charona do auta i zawiozłem ich na to jego zadupie. Kiedy Ryś pakował walizkę na wyjazd do Paryża, pies obsikał pobliskie trawniki, a ja grzecznie odpowiedziałem „dobry wieczór” kilku innym psiarzom. A potem zapakowałem obu – znaczy Ryśka i psa – na powrót do auta i pojechałem na Dworzec Centralny.

– Wielkie dzięki, Benek. Nawet nie wiesz, jak mi pomogłeś… Opiekuj się Charonem, jest naprawdę kochany.

– Jasne, powodzenia. Dawaj znaki.

Ruszyłem do domu. Pies natychmiast przeskoczył na przednie siedzenie i siedział wpatrzony w boczną szybę.

– Zapnij pas – powiedziałem do niego, a łaciaty zaskomlał, jakby się zaśmiał.

Każdy sąd by go uniewinnił

Sobotnie poranki są optymistyczne, kiedy nie ma niespodzianek. Dzwonek do drzwi usłyszałem, kiedy byłem w łazience. Kogo niesie o 7:45?. Zanim wyszedłem, drzwi otworzyła Ewa.

– Dzień dobry, komisarz M., czy… pani B.?

– Jeszcze nie, ale mam nadzieję… – usłyszałem radosną odpowiedź Ewki. – Niech pan wejdzie, Bernard jest w łazience.

Po chwili siedziałem naprzeciw komisarza, a Ewa podawała kawę.

Przyszedłem pana aresztować – oznajmił poważnie glina jak z filmu.

– Co takiego? – aż mnie poderwało. – Za co, do cholery?! Przecież nic nie zrobiłem!

– Pod zarzutem zabójstwa Ryszarda M. Jest pan ostatnią osobą, która widziała go żywego, ale wygląda na to, że ma pan żelazne alibi w postaci tej pani – ukłonił się w stronę Ewy.

– Jakiego zabójstwa? Rysiek nie żyje?!

– Otrzymaliśmy takie zgłoszenie od jego żony, Marzeny. Że zginął w ich domu…

– A skąd ona wie? Przecież jest u rodziców pod Cieszynem…

– A skąd pan to wie?

– Bo mi Rysiek powiedział i zostawił nawet psa pod opieką. O tego – wskazałem ręką na Charona, który leżał już na dywanie i przyglądał się obcemu. – Bo Rysiek musiał nagle wyjechać… – szybko i w miarę dokładnie opowiedziałem o spotkaniu, jeżdżeniu i tak dalej.

Glina patrzył na mnie uważnie.

– Można to szybko sprawdzić – powiedziałem i wklepałem w telefon esemesa o treści: „Żyjesz? Jak w Paryżu?”.

Mimo wczesnej pory po dwóch minutach nadeszła odpowiedź. Rysio na balkonie, a w tle pejzaż miasta z wieżą i podpis.

– Oto pański trup… – triumfalnie pokazałem telefon policjantowi.

Facet zrobił sprawnie zrzut ekranu i wysłał go na swój aparat.

– M. to stary kumpel, prawda?

– Prawda, ale ostatnio bardzo rzadko się widujemy. Wczoraj pierwszy raz od lat

– Bo…

– Bo jest pantoflarzem, a żona nie bardzo lubi jego „stare” towarzystwo.

Ewa tylko się zaśmiała i wyszła z pokoju.

– Kłócą się?

– Powiem szczerze: gdyby Rysiek urwał jej łeb, każdy sąd by go uniewinnił, i tyle.

– Mam nadzieję, że to tylko pańska opinia… – glina mrugnął, wstał i podszedł do przedpokoju. – To jednak pana nie aresztuję. Na razie… Do widzenia.
Kwestię trupa o nazwisku Matlak uznałem za zamkniętą. Zbyt wcześnie.

Najwyraźniej też jej nie lubił

Tydzień później Ewa przyniosła ze sklepu darmową gazetkę. Na drugiej stronie zaznaczyła dla mnie artykuł o niebezpiecznej eksplozji w willowym osiedlu na skraju miasta. Wybuch zniszczył piwnicę i garaż jednego z domów, zginęła jedna osoba.

– Kojarzysz adres? Kiedyś tam byliśmy – Ewa stukała w fotografię.

– O matko! To u Ryśka! – złapałem za telefon i wybrałem numer.

Miły głos zaśpiewał coś po francusku, ale połączenia nie uzyskałem.

– Cholera, to on wrócił, czy ona?

Ewa stała przy oknie i zerkała to na mnie, to na podwórko.

– Zaraz się pewnie dowiemy. Pan policjant przyjechał…

Zaczekałem na niego w drzwiach.

Jednak do pudła? – zapytałem.

– Raczej po wyjaśnienia, panie B. A może nawet z wyjaśnieniami – komisarz usiadł. – Dostanę kawy? Będę wdzięczny. Biegam od komputera do urzędników i z powrotem. Nie wiem, czy pan wie, ale w domu pana kumpla był wybuch. Niezbyt wielki, kontrolowany, powiedziałbym. Fachowy. Inaczej mówiąc – pułapka. Ot, piec gazowy do ogrzewania domu. Prosty w obsłudze, sterowany elektronicznie. Bezpieczny podobno…

– To dlaczego eksplodował?

– Bo tak go ktoś zaprogramował. Pan Ryszard to spec od elektroniki, świetnie to wykombinował. Wiedział, że żona przyjdzie sprawdzić, dlaczego w domu jest chłodno i podkręci moc, a piec już nie miał bezpiecznika. Specjaliści stwierdzili, że nie miała szans. Ciśnienie i temperatura zrobiły swoje w sekundę.

– Nie lubiłem jej, ale żeby taka śmierć…

– M. najwyraźniej też jej nie lubił. Od tygodni blokował aktywa, sprzedawał, co tylko można było bez podpisu żony, zastawiał wspólny majątek. Szykował się do ucieczki.

– Rysiek? Ten pantoflarz? Nie uwierzę…

– A jednak. Był bardzo poukładany i systematyczny. To była tylko kwestia… pogody, panie Bernardzie. Czekał w Paryżu na ochłodzenie. Ale się nie doczekał.

– Jak to? Przecież Marzenka wyleciała w powietrze…

– Tak, ale on już nie żył. Sprytna pani M. otruła męża przed jego wyjazdem. Nie wiemy jeszcze czym. Koledzy z Francji prześlą wyniki sekcji za kilka dni. Jest pan ciekaw? To zadzwonię i opowiem…

– Nie, raczej nie. Wystarczy mi, że straciłem fajnego kumpla.

– Nie wiem, czy był taki fajny, ale fakt, stracił go pan. Ma pan za to fajnego psa w spadku. Do widzenia.

Glina wyszedł, a mnie przypomniała się jego poprzednia wizyta. Od razu napadłem na Ewę, która przyniosła kanapki.

Wszystko słyszałem!

– Ale że co… – zrobiła wielkie oczy.

– To co mówiłaś wtedy przy drzwiach. Że nie Balicka. Że masz nadzieję. To dobrze, bo ja też…

– No, to może to jakoś załatwisz? – zakołysała biodrami i poszła po kawę.

– Jasne! W tym tygodniu! – wrzasnąłem za nią. A Charon przewrócił się na grzbiet i wywalił jęzor, chyba z radości.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama