Reklama

Jestem rybakiem na jeziorze Śniardwy. Trzy lata temu z trzema kolegami wypłynąłem na połów. Pogoda była ładna, prognozy meteo nie zapowiadały zmiany. Biały szkwał przyszedł nieoczekiwanie. Taka jego natura. Ciśnienie na barometrze zjechało gwałtownie w dół. Powierzchnia jeziora raptownie zsiniała. Wichura uderzyła o pokład drobnymi igiełkami, by sekundę później zwalić się z nieba z dziką mocą. Wiatr wściekle smagnął piętrzące się fale, dźwigając je ku spadającym na wodę granatowym chmurom.

Reklama

Godzinę wcześniej, utwierdzani komunikatami meteo, rozwinęliśmy za sobą sieć. Teraz kuter tańczył na powierzchni, ciskany między piętrzącymi się po obu stronach burt szalonymi bałwanami.

Rzuciłem się do chłopaków po nożyce. Mirek próbował wybić mi z głowy pomysł odcięcia sieci.

– Dopiero co je kupiliśmy – tłumaczył rozgorączkowany. – Wiesz, ile kosztowały? To ponad moja miesięczna pensja!

– Wiem! – krzyknąłem. – Ale nasze życie jest więcej warte!

Zobacz także

Zrozumiałem, że oto nadchodzi mój koniec

Wyszarpnąłem mu z ręki nożyce. Gdy kolejna fala przyduszała nas do gotującego się lustra wody, uznał moją rację. Przeciąłem ostatnią z lin, kuter skoczył z samego dna wodnego kanionu na szczyt. Sekundę później ześlizgnął się w mroczną otchłań, przygniatany tysiącami ton kipieli.

Pamiętałem z map, że w tym miejscu dno wznosi się do góry. Zamiast piasku leżały na nim ostre kamienie. I stało się. Zanim nasz rybacki kuter zwalił się na dno, gwałtowny przechył cisnął nim o wypiętrzenie dna. Tracąc równowagę, próbowałem jeszcze chwycić się radiostacji. Wtedy zobaczyłem tuż obok twarzy włącznik automatycznego wołania o ratunek.

Pięścią zbiłem szybkę, raniąc skórę nadgarstka. W chwili wciśnięcia guzika na wszystkich częstotliwościach powinien zostać wyemitowany sygnał s.o.s. Wrząca topiel zaczęła miażdżyć nasze drewniane burty jak kleszcze. To było coś nieprawdopodobnego. Nigdy bym nie przypuszczał, że wiatr potrafi tak rozbujać wodami jeziora, które przecież godzinę temu było gładkie i mieniło się słonecznymi refleksami.

Przez jedno z rozbitych okienek szyprówki fala z hukiem wdarła się do środka. W przebłysku świadomości spróbowałem zaczerpnąć haust powietrza. Wówczas w jednej z cudem ocalałych szyb ujrzałem odbicie własnej, wykrzywionej lękiem twarzy, która w ostatniej sekundzie, przed śmiercią, próbuje złapać zbawienny oddech.

Woda zalała mi gardło i wypełniła płuca spazmatycznym kaszlem. Nieoczekiwanie zachłysnąłem się powietrzem. Rozrzuciłem szeroko bezwładne ramiona. Już nie miałem sił walczyć. Wiedziałem, że nadchodzi mój koniec.

Nagle ktoś gwałtownie szarpnął moje ramię. Wyprężyłem ciało, aby się wyswobodzić.

Everything is okay! Listen to me! Everything is okay!

Otworzyłem oczy. Leżałem na koi, przytrzymywany przez mężczyznę i kobietę. W pierwszej chwili nie zrozumiałem wypowiedzianych słów. Dopiero po paru sekundach dotarło do mnie, że nieznajomy mówi po angielsku.

– Już wszystko w porządku! Słyszysz? Już wszystko w porządku – powtórzył powoli i wyraźnie.

– Co się stało? – spytałem odruchowo po polsku.

Tym razem tamci nie zrozumieli. Znałem angielski. Matka, która goniła mnie do lekcji, mówiła, że kiedyś mi się przyda. Miała rację. Pokasłując, przetłumaczyłem pytanie z polskiego.

– Wyłowiliśmy cię z jeziora. Usłyszeliśmy wołanie s.o.s. – powiedziała kobieta. – Był piekielny biały szkwał. Prócz ciebie chyba nikt nie ocalał.

– Musicie ich szukać!

– Służby ratownicze na pewno robią wszystko, co w ich mocy.

Kątem oka zauważyłem przy ramieniu błysk igły strzykawki. Poczułem ukłucie. Wkrótce ogarnął mnie odrętwiały spokój. Kiedy ponownie się ocknąłem, w pomieszczeniu panowała ciemność. Po chwili przypomniałem sobie, co się wydarzyło na jeziorze. I rozmowę z Anglikami. Zsunąłem nogi na chłodną podłogę, zaskoczony absolutną ciszą. Musieliśmy dryfować, gdyż nie czułem najmniejszego kołysania. Po omacku dotarłem do drzwi. Otworzyłem je. Twarz owionął chłodny powiew wiatru. Przed sobą miałem ciemny, krótki korytarz, na którego końcu, przez otwarty luk, dostrzegłem fragment rozgwieżdżonego nieba.

Postanowiłem wyjść na pokład

Gdy zbliżałem się do schodów, z góry dobiegły mnie słowa kłótni.

– Ty draniu, przeklęty, śmierdzący draniu! – krzyczała kobieta. – Zabrałeś mnie tylko po to, żeby to powiedzieć? Wiesz, kim jesteś?

– Dlaczego nie chcesz zrozumieć? – zapytał on ciszej.

– Nienawidzę cię!

Starając się robić jak najmniej hałasu, wróciłem do kajuty. Wkrótce mrok korytarza rozświetliły zapalane lampy. Obok uchylonych drzwi przebiegła zanosząca się płaczem kobieta. Kim byli ci, którzy wyciągnęli mnie z wody? Trafiłem dłonią na kontakt. W blasku migoczącego pod sufitem żyrandola zobaczyłem obszerną kabinę, ze ścianami wyłożonymi drewnem… Byłem na jachcie. Wystrój wskazywał, że właściciele to bardzo bogaci ludzie.

Odczekałem chwilę i ponownie ruszyłem w stronę wyjścia. Wyszedłem na pokład. Z zaskoczeniem zorientowałem się, że jacht jest bardzo duży. Podniosłem głowę, żeby spojrzeć na wielki żagiel delikatnie wzdymany wiatrem. Z zamyślenia wyrwał mnie trzask uderzających o framugę drzwi od sterówki. Rozejrzałem się. Byłem sam. Czyżby mężczyzna zszedł pod pokład od strony rufy?

Chwyciłem za klamkę. Zajrzałem do środka pomieszczenia. Mój wzrok przyciągnęły tarcze przyrządów jarzące się seledynowym światłem. Jacht był przełączony na automatyczną nawigację. Już miałem się wycofać, gdy moją uwagę przykuła rozłożona mapa. Gdzie teraz jesteśmy? Pochyliłem się nad plątaniną wykresów. Początkowo nie potrafiłem rozszyfrować naniesionych na papier znaków. Kiedy jednak przyjrzałem się dokładniej…

– To niemożliwe!

Palcem przesunąłem po linii brzegowej i trasie rejsu.

– Niemożliwe!

Przecież burza zaskoczyła nas na środku jeziora Śniardwy. Jakim zatem cudem znajdowaliśmy się na jeziorze Mamry?! Moment później parsknąłem w duchu śmiechem. Że też tak łatwo dałem się nabrać! Zacząłem szukać właściwej mapy. Musi gdzieś tu być! Z gwałtownie bijącym sercem wyskoczyłem ze sterówki. Usłyszałem pełen przerażenia, wypełniony bólem kobiecy głos. Zbiegłem na dolny pokład. Ktoś wołał pomocy. Rozgorączkowany otwierałem kolejne drzwi. Nigdzie nikogo nie było. Co się dzieje?! Ponownie biegiem ruszyłem na górę. Nim wspiąłem się na ostatni szczebel schodków, zamarłem w bezruchu. Zobaczyłem tańczące na olinowaniu i żaglach błękitne ogniki światła.

– Pomóż mi, błagam! – gasnący, udręczony szept kobiety płynął gdzieś zza burty, tłumiony narastającym szumem wiatru.

Wystraszony przechyliłem się nad poręczą. Powierzchnia jeziora była teraz idealnie gładka – niczym szlifowane lustro. W blasku tańczących na olinowaniu ogni świętego Elma ujrzałem własną twarz. Wykrzywiał ją paroksyzm przerażenia. Taki sam, jaki zobaczyłem w odbiciu szyby, gdy w ostatniej sekundzie przed zatopieniem, próbowałem złapać zbawienny oddech. Straciłem przytomność.

Nikt nie chce wierzyć w moją opowieść

Gdy ją odzyskałem, poczułem bolesny ucisk w skroniach. Powoli dźwignąłem się na kolana. Zdezorientowany rozejrzałem się wokół. Tuż obok była przeżarta rdzą metalowa poręcz. Chwyciłem się jej i podniosłem. Zmurszałe deski zaskrzypiały niebezpiecznie. Zobaczyłem trap przewieszony między pokładem i betonowym brzegiem. Uniosłem wzrok. Na rejach zamiast żagli zwisały brudne strzępy. Bojąc się stracić równowagę, ostrożnie zszedłem na ląd. Gdy dotknąłem stopami ziemi, pojawił się wóz policyjny…

Szef ratowników, który ze mną rozmawiał, nie wierzył mi.

– Przysięgam – przekonywałem po raz kolejny – że nasz kuter rozbił się na Śniardwach. Ci ludzie z jachtu mnie uratowali.

– Nie wiem, co o tym myśleć.

– Przecież mówię prawdę.

Reklama

A jednak w naszym porcie rybackim potwierdzono, że tamtego dnia wypłynąłem z kolegami na kutrze rybackim na jezioro Śniardwy. Był biały szkwał. Wszyscy zginęli z wyjątkiem mnie. A ja odnalazłem się na jeziorze Mamry… Jakim cudem? Nie wiadomo. W moje wytłumaczenie nikt nie wierzy.

Reklama
Reklama
Reklama