„Kumpel z wojska napytał mi biedy. Miałem go za przyjaciela, a ta niewdzięczna łachudra zrujnowała mój biznes”
„Pomagałem mu z wdzięczności i dobroci serca. Wiktor wykorzystał moje zaangażowanie w jego firmie, i zniszczył mi reputację”.
- Marcel, 47 lat
Patrzyłem na śpiącego na kanapie Wiktora, zastanawiając się, co w niego wstąpiło. Dlaczego mnie oczernił, zepsuł mi opinię wśród partnerów biznesowych? Nie zrobiłem mu nic złego, przeciwnie, pomogłem, kiedy tego potrzebował. Nie spodziewałem się takiej czarnej niewdzięczności. Nie po nim, za niego dałbym sobie rękę uciąć.
Wiktor tak się zakopał, że spod koca wystawały tylko czubek głowy i jedna ręka, ale nie musiałem go oglądać, poznałbym go wszędzie po straszliwym chrapaniu. Tylko to przypominało dawnego Wiktora, faceta, na którego mogłem liczyć.
– Tobie też nie dał spać? – obok mnie stanęła Hania. – Nadaje tak, że umarłego mógłby obudzić. Nie wiem, jak jego żona wytrzymuje takie natężenie dźwięków. Istna orkiestra z czynelami. Po co go do nas przyprowadziłeś?
– A co miałem robić? Był nawalony jak stodoła, nie mogłem go zostawić, to mój…
Chciałem powiedzieć jak zawsze: „kolega z wojska”, ale zawahałem się. To głupie, ale w tej sytuacji, na przekór, miałem ochotę nazwać Wiktora, jak należy.
Zobacz także
– To mój przyjaciel – powiedziałem głośno i wyraźnie, bardziej do siebie niż do Hani. – Wieloletni i jedyny, jakiego mam.
Żona westchnęła głośno, ale nic nie powiedziała. Byliśmy tyle lat małżeństwem, że wiedziałem, co myśli. Nie zgadzała się ze mną, uważała Wiktora za niewdzięcznego łachudrę, który narobił mi kłopotów. Miała rację, tak właśnie było. Wiktor zrobił mi wielkie świństwo i tego właśnie nie mogłem przeboleć.
Nie chciałem iść w kamasze
Jak każdy facet miałem kilku kolegów, z którymi mogłem czasem wyskoczyć na piwo, obejrzeć mecz czy pograć w gałę, ale żadnego z nich nie nazwałbym przyjacielem. Łączyły nas wspólne zainteresowania, chęć wyrwania się z domu, pobycia w męskim gronie i właściwie to wszystko.
Nasza relacja była prosta jak drut i nieskomplikowana jak mój charakter. Tak mawiała Hania, dodając, że zazdrości nam, że przez tyle lat udało nam się pozostać w takich fajnych układach.
– To dlatego, że nie zwierzamy się sobie, bierzemy życie, jakim jest, i nie krytykujemy jeden drugiego, przynajmniej nie w oczy.
– Ja i moje przyjaciółki też tego nie robimy! – powiedziała.
Akurat! Co słyszałem, to moje, ale nie zamierzałem kruszyć kopii o każde słowo. Hania doceniła, że się wycofałem, i zmieniła temat, co przyjąłem z ulgą, bo nie lubiłem kłócić się i rozdzielać włosa na czworo. Miałem kumpli i basta, każdy ma. Ale miałem też kolegę z wojska, a to osobna kategoria.
Wiktor był moim przyjacielem, jednak rzadko tak go nazywałem. Mówiłem o nim skromnie: kolega z wojska, bo to znaczyło dużo więcej. Niestety, nie wszyscy rozumieli, że kolega z wojska, postać wyśmiewana w skeczach i filmach, to ktoś naprawdę bliski i sprawdzony w trudnych chwilach, ktoś, na kim można polegać.
Jestem z rocznika, który po maturze miał obowiązek odbyć dwuletnią służbę wojskową. Nie była to perspektywa oczekiwana z utęsknieniem, mało kto chciał iść w kamasze, jak popularnie mówiono o poborze rekrutów. Dwa lata z daleka od domu wydawało się wiekiem. Mogłem sobie wyobrazić, co mnie czeka – musztra, podłe żarcie i obtarte od długotrwałego maszerowania nogi. Oraz poligon, strzelnica, marszobiegi i wszystko to, czego z serca nienawidziłem.
Komisja uzupełnień wysłała mnie do jednostki stacjonującej na Wybrzeżu. Przyjemna lokalizacja nie oznaczała wczasów, przez pierwsze pół roku nie wiedziałem nawet, którędy idzie się nad morze. Od rana do wieczora trwała musztra na placu, nauka strzelania i inne rozkosze.
Nie byłoby źle, gdyby sierżant nie wytypował mnie sobie na kompanijną ofiarę. Podpadłem mu już pierwszego dnia i od tej pory wyjątkowo przykładał się do mojego szkolenia. Zawsze dostawałem kilka dodatkowych zajęć, takich jak na przykład mycie do brylantowego połysku sfatygowanych żołnierskich kibli. Spędzałem na tym zajęciu mnóstwo czasu, na zmianę klnąc i podupadając na duchu. Gdyby nie Wiktor, załamałbym się i uciekł. A samowolne opuszczenie armii, jak wiadomo, nie było najlepszym pomysłem.
Zagadał do mnie pierwszego dnia, gdy fasowaliśmy mundury.
– Hej, skąd jesteś?
Miał wesołą, łobuzerską twarz i wyglądał na lepszego cwaniaka, co to nie da się zjeść w kaszy. Wiało od niego optymizmem, to było krzepiące doznanie. Prędko znaleźliśmy wspólny język. Prawdę mówiąc, przylgnąłem do Wiktora jak do przewodnika po nieznanym świecie.
On świetnie dawał sobie radę w wojsku, ja miałem kłopoty, w sumie wychodziło na zero, jak zwykł mówić. Nie da się ukryć, ciągnął mnie za uszy, kiedy tylko mógł, wykorzystując swój cwaniacki wdzięk i znajomość życia. Sporo ryzykował. Kumplowanie się z ofiarą kompanijną wymagało odwagi – moja pozycja była tak niska, że łatwo mogłem pociągnąć Wiktora za sobą. Jednak on o to nie dbał, męska przyjaźń i lojalność wobec kolegi były dla niego ważniejsze.
– Jesteś w porządku, to sierżant jest dupkiem. Połóż uszy po sobie i staraj się przeczekać. Drugi rok służby to zupełnie inna bajka, będziemy „starym wojskiem”, nikt nam już nie podskoczy.
Powiedział, bym się go pilnował
Cała ta skrupulatnie ułożona hierarchia wydawała mi się śmieszna i bardzo nieważna wobec problemów świata. Zwyczajnie nie nadawałem się do wojska, ale nikt nie brał tego pod uwagę, musiałem swoje odsłużyć. Gdyby nie Wiktor, nie wytrzymałbym dwóch lat szkolenia.
Szczególnie trudne były dla mnie wyjazdy na poligon. Pamiętam, jak podczas pierwszego zgubiłem się w lesie. Odszedłem na chwilę na bok za potrzebą, a moi towarzysze poszli dalej. Kiedy byłem gotów ich dogonić, nie miałem pojęcia, w którą stronę biec. Historia komiczna, ale mnie wtedy nie było do śmiechu. Gdyby sierżant dowiedział się, jaki wstyd ściągnąłem na kompanię, myłbym korytarz i łazienki do końca swoich dni… Tak się nie stało wyłącznie dzięki Wiktorowi, który wrócił po mnie. Owszem, objechał mnie, ale byłem szczęśliwy, że go widzę.
– Nie nadajesz się do woja, ofiaro losu – zakończył, widząc, że nic do mnie nie trafia. – Pilnuj się mnie, a jakoś przeżyjesz i wrócisz do swojego życia.
Taki właśnie miałem zamiar i do końca służby nie odstępowałem Wiktora na krok. Nie przeszkadzało mu to, bo przy okazji dobrze się razem bawiliśmy. Mieliśmy po dwadzieścia lat i mnóstwo głupich pomysłów, które dziś wspominamy z rozrzewnieniem. Z rzeczy ważnych – planowaliśmy, co będziemy robić po wojsku. Wiktor chciał wyjechać na saksy, zarobić i ruszyć w podróż dookoła świata, ja miałem w planach powtórne zdawanie na studia, na które się wcześniej nie dostałem.
Byliśmy zupełnie różni, ale świetnie się dogadywaliśmy
Po odbyciu służby wojskowej rozjechaliśmy się w przeciwne strony, Wiktor wrócił na Śląsk, ja do Warszawy. Utrzymywaliśmy sporadyczny kontakt. Internet wówczas raczkował, komórki miały rozmiary cegły, a rozmowy międzymiastowe słono kosztowały, ale wiedzieliśmy, co się u nas dzieje. Wiktor wyjechał, tak jak się odgrażał, i przysyłał mi widokówki z europejskich miast, ja dostałem się na studia i pisałem do niego długie listy, dokładnie jeden na rok.
Pięć lat później podjąłem pierwszą pracę i zostałem wysłany w delegację na Śląsk. Natychmiast zawiadomiłem Wiktora, a on obiecał do mnie dojechać.
Przyjaźnie nawiązywane w młodości mają to do siebie, że są wieczne, nawet jeśli ulegną erozji spowodowanej czasem. Tak było ze mną i Wiktorem.
Pięć lat później każdy z nas był już innym człowiekiem, ale natychmiast nawiązaliśmy kontakt, jakby wojsko zdarzyło się wczoraj. Od tej pory spotykaliśmy się kilka razy do roku z różną częstotliwością, zależy, jak nam akurat pasowało. Byłem świadkiem na jego ślubie, on trzymał moją córkę do chrztu, przyjaźń umacniała się i krzepła. Jak to koledzy z wojska, lubiliśmy wspominać co bardziej krwiste szczegóły służby, które z czasem nabrały cech dykteryjek. To, co kiedyś bolało, stało się anegdotą, a moje zagubienie w lesie i status ofiary kompanijnej wydawały się bardzo zabawne.
Hania nie lubiła tych wspomnień, również Marlena, żona Wiktora, pozostała obojętna na urok naszych opowieści. Z konieczności raczyliśmy się nimi sami, nie pozwalając nikomu zapomnieć, skąd się znamy. My się świetnie bawiliśmy, ale nasze żony trochę się nudziły, zostawiały nas pod byle pretekstem.
Jego żona jeszcze nie wie…
– Moja Marlena trochę wam zazdrości – wyznał kiedyś Wiktor. – Mówi, że nie pasujemy do was, inaczej żyjemy, nie powodzi nam się tak dobrze jak wam.
– Bzdury! – obruszyłem się – To nie ma żadnego znaczenia.
– Może dla ciebie, dla niej ma. Suszy mi głowę, że nie dorastam ci do pięt. Moja firma ledwie przędzie, a ty jesteś konsultantem, ważni ludzie cię słuchają, zasiadasz w radzie takiej i owakiej. Nigdy bym nie przypuszczał, że z kompanijnej ofiary wyrośnie taki orzeł… W woju ledwie prządłeś, gdyby nie ja, sierżant wsadziłby cię do paki za ten numer na poligonie.
Przerwał, jakby powiedział za dużo.
– Nigdy nie zapomniałem tego, co dla mnie zrobiłeś – powiedziałem uroczyście. – Wiele ci zawdzięczam, nie wiem, kim bym był, gdyby nie ty.
– Mnie na odmianę dobrze szło – rzucił z lekką przechwałką. – Może szkoda, że nie poszedłem na zawodowego? Mam do tego dryg. No, ale za głupi byłem, zaprzepaściłem swoją szansę.
Po chwili milczenia dodał cicho: – Moja firma dogorywa, nie wiem, co zrobię, jeśli będę musiał ją zamknąć i spłacać długi. Marlena nie wie, że mamy kłopoty, bałem się jej powiedzieć.
Wypytałem go dokładnie o stan interesów. Na wojsku się nie znałem, ale na ekonomii i biznesie jak najbardziej. Okazało się, że Wiktor popełnił kilka szkolnych błędów, ale nie dlatego stanął na krawędzi bankructwa.
– Pracowitości ci nie brakuje, zabrakło ci szczęścia – podsumowałem, chcąc być delikatny.
Zamiast „szczęścia” powinienem powiedzieć „właściwych, podjętych w porę decyzji”, ale nie chciałem dobijać przyjaciela. Wiktor nie miał drygu do biznesu, lecz przy odrobinie pomocy mógł wyjść na prostą.
Niestety, życie to nie bajka i same dobre chęci nie wystarczą, na ogół potrzebne są pieniądze. Zaproponowałem Wiktorowi, że wejdę do jego firmy jako wspólnik. Jeśli miałem poratować przedsięwzięcie zastrzykiem gotówki, musiałem zrobić to legalnie. Tego wymagało prawo, a to znaczyło, że Wiktor musi dopisać mnie do KRS-u firmy.
Od razu się zgodził. W ten sposób zostałem wiceprezesem firemki przyjaciela. Rzecz jasna nie zamierzałem ciągnąć z tego tytułu profitów, to był czysto formalny zabieg. Chciałem tylko wspomóc Wiktora, dofinansować jego firmę i ochronić ją przed upadkiem.
Zastrzyk gotówki zażegnał widmo bankructwa, Wiktor rozpoczął mozolny proces wyprowadzania firmy z bagna, w które ją władował. Wiem, że pracował ciężko, wiedziałem o każdym jego posunięciu, wspierałem go radami, ale nie przyłożyłem ręki do sukcesu. To była firma Wiktora, nie moja, nic mi było do niej, mogłem tylko kibicować z daleka i okazjonalnie podpierać kulejącego przyjaciela.
Jasne, że dywidend nie brałem, bo nie było zysku. To znaczy chyba nie było, nie dociekałem, bo nie chciałem kopać leżącego. Wiktor rozliczał siebie i mnie, ja tylko podpisywałem, sprawdzając wyrywkowo dokumenty. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku, a te drobne kwoty, które teoretycznie był mi winien, mogłem mu darować i przeznaczyć je na dalszy rozwój firmy.
Byłem wspaniałomyślny? Po prostu spłacałem długi, przy okazji wyciągając za uszy przyjaciela, tak jak on mnie kiedyś. Myślałem, że to układ idealny. Nie wiedziałem, jak bardzo się mylę…
Po dwóch latach Wiktor wyszedł na prostą, przestałem go niańczyć, pozostając jednak do dyspozycji przyjaciela. Czasem zwracał się do mnie o radę, ale częściej milczał. Nie spotykaliśmy się tak często jak kiedyś, ale nie dziwiło mnie to. Przyjaźń ma to do siebie, że nie trzeba jej ciągle podlewać, ona jest i odrodzi się przy najbliższej sposobności. Chwilowo szliśmy każdy swoją drogą i tak było dobrze, wystarczała mi świadomość, że sytuacja finansowa Wiktora i jego rodziny jest stabilna.
Jakiś czas później zacząłem mieć wrażenie, że teraz ja mam kłopoty zawodowe. Niby wszystko było dobrze, ale czułem, że wokół mnie zrobiła się atmosfera gęsta od niedomówień. Musiałem to wyjaśnić, jako konsultant biznesowy bazowałem na nieposzlakowanej opinii i krystalicznej uczciwości. Ci, z którymi współpracowałem, nie mogli mieć co do tego wątpliwości.
Popytałem, co się dzieje, ale środowisko dyplomatycznie milczało lub udzielało wykrętnych odpowiedzi. Nie wytrzymał Olek, mój dawny współpracownik, rzucając mi prosto w twarz oskarżenie. Okazało się, że rozeszły się wieści, jakobym wykorzystując dogodną sytuację, chciał dokonać wrogiego przejęcia dobrze prosperującej spółki.
– Wiedziałem, że za twoją gładką gębą kryje się ocean namiętności, ale tego się po tobie nie spodziewałem – wyrzucił z siebie Olek. – W dodatku zrobiłeś to kumplowi. Zabawne. Lubiłeś wygłaszać frazesy na temat lojalności, zapewne dzięki temu masz opinię uczciwego faceta. Dobra sztuczka! Wiele osób uważa cię za wymarzonego doradcę lub partnera w biznesie, no ale teraz zostali w porę ostrzeżeni. Wyszło na jaw, co potrafisz, kiedy myślisz, że się nie wyda.
Słowo honoru, nie wiedziałem o czym Olek mówi, dotarło do mnie tylko to, że ktoś mnie oczernił. Z pomówieniem trudno jest walczyć, ludzie lubią plotki, uważają, że tkwi w nich źdźbło prawdy. Według nich byłem niewiarygodny, a jeśli nawet nie, to należało na mnie uważać i patrzeć mi na ręce. A najlepiej wcale ze mną nie współpracować…
Wypił trochę dla kurażu
Bardzo się tym gryzłem, bo równie dobrze mogłem walczyć z wiatrakami, szczególnie że nie wiedziałem, kto mnie oczernia. Pewnego wieczoru, nie planując tego, zadzwoniłem do Wiktora, żeby wyżalić mu się na zły los. Wysłuchał mnie, powiedział: „Takie jest życie” i na tym rozmowa się urwała.
Czułem, że nie ma ochoty ze mną gadać, więc szybko się pożegnałem. Zanim jednak się rozłączyłem, usłyszałem: – Jutro przyjadę do Warszawy, będziesz mógł się ze mną zobaczyć?
Niezawodny Wiktor! Nie gadał za wiele, ale nigdy nie zostawiłby mnie samego na pastwę losu.
Spotkaliśmy się na mieście, nalegał na to. Jak go zobaczyłem, zrozumiałem dlaczego.
Wiktor był zawiany, jakby przed rozmową ze mną chlapnął sobie dla kurażu. Usiedliśmy przy stoliku w restauracji i usłyszałem coś, co mnie zmroziło.
– Powiedziałem coś tam jednemu czy drugiemu, przysięgam, nie wiedziałem że to się rozniesie…
Myślałem że się przesłyszałem. Wiktor był autorem pomówień, jakobym chciał dokonać wrogiego przejęcia spółki? Jego spółki?
– No bo jakoś tak się przyczaiłeś. Niby byłeś wiceprezesem, ale nie interesował cię zysk, dałeś mi wolną rękę. Byłem z tego zadowolony, ale potem zrozumiałem, że chcesz, bym się wyłożył, tylko na to czekasz, żeby móc mnie tanio wykupić. To najgorsze świństwo, chciałeś mi zabrać firmę, którą tworzyłem od podstaw.
I rozmawiaj z takim!
Zabrałem go do domu, chociaż trochę się stawiał. Wypity na odwagę alkohol rozwiązał mu język, ale i odebrał siły. Miałem trochę kłopotów, żeby zaprowadzić go do domu i zataszczyć na kanapę.
Leżał na niej nieświadomy widowni, jaką tworzyliśmy z Hanią. Żona, nie mogąc słuchać chrapania Wiktora, bezceremonialnie ściągnęła z niego koc.
– Dzień dobry! – huknęła nad jego uchem.
Wiktor natychmiast karnie usiadł.
– Bry – odparł automatycznie. A potem dodał, że napiłby się wody.
Kiedy docucony usiadł z nami do śniadania, powiedziałem, że wychodzę z jego firmy, ma wykupić moje udziały za symboliczną kwotę.
– Wycofujesz się? – spytał żałośnie Wiktor. – Nie chciałem, żeby tak wyszło. Przepraszam, stary.
Zrobiło mi się go żal, a poza tym wciąż pamiętałem o tym, co dla mnie zrobił, chociażby na poligonie.
– Wycofuję się, bo już okrzepłeś, dasz sobie sam radę. Poprowadzisz firmę z sukcesem, wierzę w ciebie.
Potrzebował takiego zapewnienia, poznałem to po jego nagle rozjaśnionej twarzy. Aż mu się zmarszczki mimiczne wyprostowały.
Znów jesteśmy przyjaciółmi, jak dawniej, to wiele dla mnie znaczy. Obaj się czegoś nauczyliśmy, teraz jesteśmy mądrzejsi, a przynajmniej taką mam nadzieję.