Reklama

Zakochałam się między porannym cappuccino a wieczornym raportem. W środku tygodnia, kiedy świat zwalnia tylko na lunch, a człowiek zapomina, że życie istnieje też w weekendy. Tamten świat był prosty. Praca w firmie marketingowej, krótkie wiadomości typu „wpadasz dziś na kolację?” i szybkie decyzje: sałatka z krewetkami czy makaron. Adam był dokładnie tym, kogo potrzebowałam – spokojny, uśmiechnięty, z błyskiem w oczach.

Reklama

Było jak w bajce

Poznaliśmy się w kuchni biurowej, jakby mimochodem. On nalał mi wodę z dystrybutora, ja rzuciłam komentarz o jego eleganckim zegarku. Zaśmiał się. Później było już tylko łatwiej – śniadania zjedzone w biegu, lunch w pobliskiej knajpie, seks po pracy, zanim wróciły dzieci.

To była nasza przestrzeń. Czas zawieszony między obowiązkiem a intymnością. Czułam się jak główna bohaterka filmu, która wreszcie spotkała mężczyznę, z którym chce zapomnieć o wszystkim, co było przedtem. Adam był wdowcem, miał dwóch synów, mówił o nich z czułością, ale bez nadmiaru. „Są u babci” – powtarzał często. I to mi wystarczało. Bo nasz związek funkcjonował w bezpiecznej sferze od poniedziałku do piątku.

Zamykałam oczy i widziałam jego ręce na mojej talii, słyszałam nasze śmiechy przy winie, rozmowy o niczym i o wszystkim. Czasem mówił: „Myślę, że mógłbym znów być szczęśliwy”. A ja głaskałam go po karku i odpowiadałam: „Ja też”. Dopóki nie postanowił poznać mnie ze swoimi synami i zaprosił na weekend u niego.

Nie polubiliśmy się

Kuba i Tomek, jego synowie, pojawili się tylko raz – stanęli w progu, spojrzeli na mnie obojętnie i wrócili do swoich pokoi. Nie usłyszałam nawet cześć.

Adam próbował być optymistą. Mówił, że potrzebują czasu. Miałam w sobie dość wyrozumiałości, by to przyjąć. Rozumiałam, że ich mama odeszła zaledwie dwa lata wcześniej. Nie chciałam się wpychać. Ale ta cisza, która zawisła między nami od samego początku, była jak ściana. Taka, która nie tylko oddziela, ale też chłodzi powietrze.

W sobotę było gorzej. Tomek trzasnął drzwiami, kiedy zaproponowałam wspólne śniadanie. Kuba zszedł na dół dopiero w południe i nawet nie spojrzał w moją stronę. Adam milczał, jakby chciał, żeby wszystko samo się ułożyło. Tylko że ja wiedziałam, że nic się nie układa samo.

– Przejdzie im – powiedział krótko, kiedy wieczorem usiedliśmy na kanapie.

– Nie chodzi o to, żeby im przeszło. Ja tu też jestem. I czuję się… – nie dokończyłam.

Było mi przykro

W niedzielę rano obudziłam się sama. Adam zabrał chłopców do swojej matki. Nie obudził mnie. Nie zostawił wiadomości. Po prostu zniknęli. Siedziałam przy kuchennym stole, gapiąc się na kubek z zimną kawą, i próbowałam nie czuć się jak ktoś zbędny. Kiedy wrócił późnym popołudniem, zapytał, czy nie miałam ochoty jechać z nimi.

– Nie zapytałeś.

– Myślałem, że chcesz odpocząć. Oni muszą się przyzwyczaić – powiedział znów, jakby to było zaklęcie.

– A ja mam się przyzwyczaić do bycia obcą? – zapytałam cicho.

Nie odpowiedział.

Chciałam być cierpliwa. Chciałam być dla nich dobra. Ale ten dom, pełen cudzych wspomnień, cudzych zdjęć i dziecięcej ciszy, nie miał dla mnie miejsca.

Nie akceptowali mnie

Kolejne weekendy wyglądały niemal identycznie. W tygodniu było dobrze. Śmialiśmy się przy kolacji, całowaliśmy się przy ekspresie do kawy, Adam zasypiał z ręką na moim biodrze. Ale wystarczył piątek wieczór, żeby wszystko się zmieniało.

Chłopcy przemykali obok mnie, jakbym była powietrzem. Adam coraz rzadziej podejmował temat. Unikał rozmów, wycofywał się w swoją ojcowską skorupę. Gdy próbowałam z nim rozmawiać, wzdychał ciężko.

– Czy mam cię tylko w tygodniu? – zapytałam raz, siedząc naprzeciwko niego, gdy dzieci znów trzasnęły drzwiami.

– Próbuję pogodzić wszystko. Nie rozumiesz – powiedział, nie patrząc mi w oczy.

– Nie, nie rozumiem. I nie chcę być drugoplanową postacią w twoim filmie.

Nie odpowiedział. A ja czułam, że zaczynam się wycofywać.

W piątek specjalnie zostałam dłużej w pracy. Nie spieszyło mi się do domu. Adam próbował znów zaprosić mnie na weekend ale odmówiłam. Wróciłam prosto do siebie. Otworzyłam wino, usiadłam i poczułam znajome ciepło samotności, które przez lata było moją codziennością. Tym razem nie bolało. Tym razem było ulgą.

Wolałam być sama

Spotkaliśmy się tydzień później. Adam zadzwonił, zapytał, czy możemy porozmawiać. Przyszedł do mojej kawalerki. Usiadł sztywno na kanapie, jakby był w obcym miejscu, choć jeszcze niedawno parzył tu dla mnie kawę.

– Chłopcy potrzebują więcej czasu – zaczął.

– Nie chodzi tylko o dzieci – odpowiedziałam spokojnie. – Chodzi o ciebie. Nigdy nie stanąłeś po mojej stronie.

Patrzył w podłogę. Długo milczał.

– Bałem się ich stracić – powiedział w końcu.

– A mnie już straciłeś.

Nie było krzyku. Nie było łez. Tylko ciche zrozumienie, że nie potrafił zbudować czegoś nowego, nie rezygnując z tego, co było. A ja nie mogłam już dłużej czekać na miejsce, które nigdy nie miało być moje.

Moja kawalerka miała dwadzieścia siedem metrów, z czego połowę zajmowała półka z książkami i fotel. Kiedyś wydawała mi się przejściowa – jak poczekalnia przed prawdziwym życiem. Ale teraz patrzyłam na nią inaczej.

Codzienność nabrała prostoty. Wstawałam bez pośpiechu, parzyłam kawę tylko dla siebie. Nikt nie trzaskał drzwiami. Nikt nie omijał mnie wzrokiem. Miałam siebie. I miałam pokój, w którym każda rzecz była na swoim miejscu.

Miłość to nie zawsze walka. Czasem to właśnie odwaga, żeby przestać walczyć.

Ania, 31 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama