„Kupiłam mieszkanie za połowę ceny i nie czułam podstępu. Nie sądziłam, że te mury kryją takie tajemnice”
„– A do pani duchy nie zaglądały? Pani Genowefa się przeżegnała. – Jestem porządna, mam małą emeryturę, chodzę do kościoła i nikomu w drogę nie wchodzę. A oni firmę prywatną mieli. Wiadomo przecież, że prywaciarz to złodziej. No a poza tym ta ich córka zamiast z chłopem pod kołdrą to z tym in vitro się puściła”.

- Anna, 30 lat
Tamto stare mieszkanie kupiłam za psie pieniądze. Dwa pokoje z kuchnią w centrum dużego miasta za 250 tysięcy? To jak za darmo! Wszyscy gratulowali mi nosa, który pozwolił wyszukać taką okazję. Tylko moja mama miała niepewną minę.
Mama mnie ostrzegała
– Widziałaś, jak podczas negocjacji ostatecznej ceny ci ludzie ukradkiem wymieniali między sobą spojrzenia? – spytała. – Stałam z boku i wszystko widziałam. Dawali sobie jakieś znaki za twoimi plecami…
– Jesteś przewrażliwiona, mamo.
– Kochanie, nikt w centrum miasta nie pozbywa się ładnego, rozkładowego mieszkania za takie grosze… – westchnęła.
– Te grosze to ćwierć miliona złotych, które będę spłacała przez następne 20 lat!
– Ale to nadal mało jak za ten lokal…
– Niech ci będzie – przyznałam. – Ale mylisz się, że nie zwróciłam na to uwagi.
Wszystko było błyskawiczne
Już w czasie pierwszego spotkania powiedziałam właścicielom, że to nie jest normalne, żeby pozbywać się mieszkania za połowę jego nominalnej wartości.
– Pani Aniu – westchnęła właścicielka – mamy nóż na gardle. Syn popadł w tarapaty finansowe i musimy mu pomóc. Moglibyśmy dostać dużo więcej, ale to wiązałoby się z czekaniem, targowaniem i tak dalej. A my potrzebujemy pieniędzy natychmiast.
Przekonała mnie. Kredyt w banku załatwiłam niemal błyskawicznie. Dwa miesiące później byłam już dumną właścicielką pięknego mieszkania w centrum miasta.
Przez kilka tygodni trwał remont, który przeprowadził mój przyszły mąż. Kazałam kuć ściany i wymieniać wszystko, włącznie z kablami do elektryczności. Sąsiedzi trochę boczyli się na hałas, ale nie mieli wyboru. Napisałam wielką kartkę z przeprosinami
i przykleiłam ją na drzwiach do klatki. Jakoś darowali mi ten rozgardiasz. Nigdy wcześniej nie miałam okazji spotkać się z sąsiadami. Po tym, jak obejrzałam mieszkanie, właściciele umawiali się ze mną w kawiarniach.
– To też jest dosyć dziwne – upierała się mama. – Może oni się boją, że coś zauważysz? Coś, czego do tej pory nie zauważyłaś, a co jest ukrytą wadą?
– Mamcia – westchnęłam głośno – jak jest ukryta wada, to się o niej dowiem, gdy zacznę tam mieszkać, a nie gdy pospaceruję po pokojach i popatrzę na zlew czy wannę.
Poznałam sąsiadkę
Wkrótce po przeprowadzce zaczęłam dostrzegać dziwne spojrzenia sąsiadów. Pewnego dnia pomogłam mieszkającej obok starszej pani wnieść siatkę z zakupami. Kiedy znalazłyśmy się na naszym piętrze, pani Genowefa zaprosiła mnie na herbatę.
– I jak się pani u nas mieszka? – spytała, gdy już usiadłyśmy w jej saloniku.
– Nie narzekam. Widok z okien ładny, daleko od ulicy, ogólnie da się wytrzymać! – roześmiałam się ze swojego żartu.
Ale sąsiadka nawet się nie uśmiechnęła.
– Wie pani, że po wojnie w naszym domu mieszkały same czerwone szychy? – powiedziała. – To był jeden z nielicznych budynków, które ocalały po powstaniu. No i jak nastali bolszewicy, to ulokowali tu partyjnych bonzów. Potem lokatorzy się zmieniali. Największym zakapiorem był facet, który mieszkał w pani mieszkaniu przed państwem S. Kiedyś był wojującym komunistą, potem mu się pozmieniało i poszedł do opozycji. Pani kochana, cośmy tu przez niego przeszli! Milicja, rewizje, przeszukania… No i SB! Kiedyś pomyliły im się drzwi. Wpadli do mnie o 6 rano. Boże święty, ależ się wtedy strachu najadłam! W godzinę śmierci nie będę tak się bać jak wtedy…
– I co się stało z tym mężczyzną?
– Jak komuna się skończyła, to znowu został kimś ważnym i przeprowadził się do większego mieszkania – odparła sąsiadka.
– Jak to znowu? – nie zrozumiałam.
– Bo już raz był figurą. Za Gomułki, w latach 60. Wtedy z kawalerki sprowadził się do nas. No i mieszkanie kupili po nim państwo S. Też bardzo tanio, ale wkrótce wyszło im to bokiem.
– Nachodziła ich służba bezpieczeństwa? – zażartowałam, ale nie kupiła dowcipu.
– A tam, służba! Duchy, ot co!
Tego się nie spodziewałam
– W moim mieszkaniu? – spoważniałam.
Sąsiadka potwierdziła i powiedziała, że zaczynają straszyć, kiedy przychodzi jesień. Tak przynajmniej pewnego dnia zwierzył jej się Sawicki. Oni wprowadzili się w lecie, jak ja, a gdy nadeszły chłody, to wynieśli się w ciągu jednego dnia.
– Nie lubię podsłuchiwać, co inni gadają – pani Genowefa uśmiechnęła się nieszczerze – ale ta kobieta tak głośno krzyczała, że trudno było nie słyszeć…
– Dlaczego krzyczała? – zdziwiłam się.
– No przez te duchy! – wyjaśniła pani Genowefa. – Darła się wniebogłosy, że z duchem nie będzie mieszkać, że ich oszukali i sprzedali im chałupę z upiorem.
– A do pani duchy nie zaglądały?
Pani Genowefa się przeżegnała.
– A do mnie niby po co? Jestem porządna, mam małą emeryturę, chodzę do kościoła i nikomu w drogę nie wchodzę. A oni firmę prywatną mieli. Wiadomo przecież, że prywaciarz to złodziej. No a poza tym ta ich córka z chłopem się puściła.
– Skąd pani wie? – wytrzeszczyłam oczy.
– Czasami usłyszę, jak ludzie gadają.
Podziękowałam sąsiadce za herbatę i wróciłam do swojego lokum. Czy wystraszyłam się rzekomego ducha? Ani trochę…
Nic się nie działo
Wkrótce przyszła jesień. Po ciekawskich spojrzeniach sąsiadów widziałam, że tylko czekają, aż wylecę z mieszkania z krzykiem i już więcej nie wrócę. Ale nic takiego się nie stało. Może i jakiś duch odwiedzał moje mieszkanie, ale robił to na tyle dyskretnie, że nie zauważyłam. Kiedy zaś zimą ponownie wniosłam pani Genowefie na górę sprawunki, ona znów zaprosiła mnie na herbatę.
– Wie pani, my jesteśmy bardzo zaniepokojeni tym wszystkim… – zaczęła.
– Czym? – spytałam.
– Duchami – odparła poważnie.
– Czyżby zaczęły kogoś nawiedzać? – udałam szczerą obawę.
– Tu nie chodzi o nas, tylko o panią. Człowiek przyzwyczaił się, że kto wszedł do tego mieszkania, to wkrótce wyskakiwał z niego z wrzaskiem. A tu nic.
– Może te opowieści o duchach były tylko bujdą na resorach? – zasugerowałam.
Swoją drogą, to ciekawe… Negocjacje z Sawickimi zaczęłam od: „Mogę dać 250 tysięcy i ani grosza więcej”. I oni się zgodzili! To znaczyło, że coś jest na rzeczy.
Prawda była całkiem inna
Wyszło szydło z worka, gdy przeprowadzałam generalny remont. Pewnego dnia mój chłopak pokazał mi jakieś urządzenie.
– To podsłuch – stwierdził. – Jesienią była duża wilgoć, coś tam musiało przebijać…
Połączył dwa kabelki i rozległo się buczenie, syczenie i jakby pokrzykiwania.
– Ale skąd to się tutaj wzięło…?!
– Przecież mówiłaś, że kiedyś tu mieszkał jakiś opozycjonista.
– Myślisz, że państwo S. sprzedali mieszkanie tak tanio, bo wystraszyli się tego?
– Najwyraźniej. Na pewno nie wiedzieli o podsłuchu. Sam bym się wystraszył, gdyby ściana nagle zaczęła do mnie w nocy popiskiwać albo buczeć! – zachichotał.
Kiedy kolejny raz piłam herbatę u pani Genowefy, ona znów spytała, czemu duchy mi nie dokuczają, a w jej oczach był lęk.
– Sąsiadki gadają, że pani jest czarownicą, i dlatego zmarli się pani wystraszyli…
Zaprzeczyć? Tym bardziej nie uwierzy… Zakłopotana wstałam z podziękowaniem za herbatę i ruszyłam do drzwi. Jednak już wychodząc, powiedziałam z powagą:
– Może i pani sąsiadki mają rację…