Reklama

Jestem żoną Marka od dziesięciu lat. Mamy dwójkę dzieci – Zuzię i Kubę – i żyjemy w naszym skromnym mieszkaniu w Warszawie, choć ostatnio coraz częściej mam wrażenie, że po prostu… współistniejemy. Marek pracuje jako księgowy, ja dorabiam jako copywriterka zdalnie, między jednym a drugim praniem. Nie narzekam. A przynajmniej długo nie narzekałam. Było nam dobrze. Serio. Kiedyś. Kiedy Marek przychodził z pracy i całował mnie w czoło. Kiedy potrafił kupić mi lody bez okazji albo zaprosić do kina. A potem jakoś… zgasło. Wszystko.

Reklama

Nasza ostatnia randka? Ponad rok temu. A może dwa? Już nie pamiętam. Czasem patrzę w lustro i się dziwię, że to w ogóle ja. Wory pod oczami, włosy spięte byle jak, dres – mój codzienny mundurek. A jednak… Pewnego dnia przewijałam filmiki w internecie i natknęłam się na reklamę. Krem liftingujący – 200 zł. Pomyślałam: „Przecież nie robię nic dla siebie”. Kliknęłam „kup teraz”. Gdy wcisnęłam przycisk zamówienia i od razu poczułam… nie, nie radość. Wyrzuty sumienia.

Czy naprawdę muszę się tłumaczyć z tego, że chcę zadbać o siebie? – pomyślałam, siedząc przy biurku, otoczona kubkami po kawie, dziecięcymi kredkami i swoimi niedokończonymi tekstami o materacach i proszkach do prania.

Ale przez moment – króciutki moment – czułam się… zaopiekowana. Sama przez siebie. Nie wiedziałam, że tak bardzo się rozpadnę, kiedy Marek to zobaczy.

Zamarłam na moment

– Co to za cudo? – usłyszałam, kiedy stałam w łazience przed lustrem i delikatnie wklepywałam krem w skórę pod oczami.

Marek pojawił się za moimi plecami nagle, jakby mnie przyłapał na czymś podejrzanym. Trzymał w dłoni szczoteczkę do zębów i patrzył na mnie przez odbicie.

– Taki krem... Przeciwzmarszczkowy – odpowiedziałam z lekkim uśmiechem, starając się zabrzmieć beztrosko. – Wiesz, reklama mnie złapała.

– Za dwie stówki? – zmarszczył brwi. – Serio? Przecież to i tak nie pomoże. Strata pieniędzy.

Zamarłam na moment z dłonią przy policzku.

Chciałam coś dla siebie – powiedziałam cicho, nie patrząc na niego.

– To idź do spa raz, a nie wydajesz tyle na krem.

Nie odpowiedziałam. Weszłam do sypialni i położyłam się obok dziecięcego misia. Wpatrywałam się w sufit, a w głowie powtarzały się jego słowa jak zepsuta płyta. „I tak nie pomoże”. „Strata pieniędzy”. To nie o krem chodziło. To nie te 200 zł bolało. Bolało, że nie zauważył, jak bardzo się staram. Że nie zapytał, dlaczego to dla mnie ważne. Jakby moje potrzeby były fanaberią. Jakby dbanie o siebie było luksusem, na który nie zasługuję.

– Dlaczego tak bardzo mnie to boli? Przecież to tylko krem… – powiedziałam do siebie, wpatrując się w ciemność.

Czułam pustkę

– No i co, serio ci tak powiedział? – Kasia patrzyła na mnie z niedowierzaniem, upijając łyk kawy z kubka w czerwone serduszka.

Siedziałyśmy w naszej ulubionej kawiarni. Dzieci w szkole, Marek w pracy. Miałam dwie godziny wolności. A raczej… dwie godziny na poskładanie się do kupy.

– Mhm – przytaknęłam, mieszając bez sensu łyżeczką w zimnej już herbacie. – Że i tak nie zadziała.

– A jakbyś kupiła buty za pięć stów? – Kasia uniosła brew.

– Pewnie powiedziałby, że też głupota – wzruszyłam ramionami.

On się w ogóle zastanawia, jak się czujesz? – spytała ostro.

Nie odpowiedziałam. Przez chwilę tylko patrzyłam, jak para z ekspresu osiada na szybie. W środku czułam pustkę, której nie umiałam już dłużej ignorować.

– To nawet nie chodzi o ten krem – wyszeptałam. – Tylko o to, że... Czuję się tak, jakby mnie nie było. Jakby mnie w tym domu tylko tolerowano. Jak sprzęt. Od prania, gotowania, tekstów i zabawek. Nie jak kobietę.

– To już nie miłość. To logistyka.

Jej słowa trafiły we mnie mocniej, niż się spodziewałam. Wieczorem, leżąc znów obok Marka, który przeglądał coś na telefonie, zrozumiałam jedno: nie chcę tak żyć. Ja chcę czuć. Być widziana. I pierwszy raz naprawdę poczułam impuls… że może nie warto ratować czegoś, co od dawna się rozpada.

Coś we mnie pękło

Kolacja była cicha. Dzieci już spały, a my siedzieliśmy przy stole jak współlokatorzy. Dwie osoby, które kiedyś dzieliły wszystko, a teraz dzieliły tylko rachunki.

– Wiesz – zaczęłam, odkładając widelec – chciałam z tobą pogadać o czymś.

Marek spojrzał na mnie znad talerza, jakby czekał na informację o zepsutej pralce.

– O co chodzi?

– O ten krem... I w sumie nie tylko o to. Twoje słowa wtedy mnie zraniły.

Wzruszył ramionami.

– Naprawdę? Przecież tylko powiedziałem prawdę.

– Ale... to, że coś jest prawdą, nie znaczy, że trzeba to mówić tak... Jakby to nie miało żadnego znaczenia.

Zamilkł. Odchylił się na krześle i wbił wzrok w ścianę.

– Nie rozumiem, czemu robisz z tego dramat – mruknął.

– Bo to nie o krem chodzi. Tylko o to, że od miesięcy czuję się przezroczysta. Nieważna. Niezauważana.

Cisza. Chciałam, żeby coś powiedział. Że rozumie. Że mu przykro. Że mnie jeszcze kocha. Cokolwiek. Jednak on tylko westchnął, wstał od stołu i powiedział:

– Muszę jeszcze coś dokończyć do pracy.

Zostałam sama przy zimnym makaronie. I z tą świadomością, która paliła mnie od środka: już nawet nie potrafimy się kłócić. My po prostu milczymy. Jakby wszystko, co ważne, już się dawno skończyło.

Serce waliło mi jak szalone

Minęły trzy tygodnie od tamtej rozmowy. Niby wszystko było jak dawniej – śniadania w biegu, pranie, odrabianie lekcji z Kubą, bajka na dobranoc dla Zuzi. Tylko że w tym wszystkim… mnie już nie było. Odsuwałam się od Marka milimetr po milimetrze. Przestałam szukać jego wzroku. Nie śmiałam się z jego żartów, choć kiedyś robiłam to z automatu. Odpowiadałam zdawkowo, krótko. Znikałam w kuchni, kiedy on wchodził do salonu. On tego nie komentował. Albo nie zauważał. Albo nie chciał zauważać.

W pewną noc długo nie mogłam zasnąć. Leżałam w ciemności, słysząc jego spokojny, równy oddech. Patrzyłam w sufit i czułam, że w środku mnie już nie ma tej Joanny, która kiedyś tęskniła, czekała, próbowała.

– Czy ja chcę się zestarzeć przy kimś, komu jest wszystko jedno, czy jestem obok? – zapytałam sama siebie.

Wstałam. Usiadłam w kuchni przy zimnej herbacie i przez kilka minut tylko gapiłam się w ekran telefonu. W końcu otworzyłam okno wiadomości i napisałam:

„Nie chcę już być niewidzialna. Od tygodni czekam, aż coś powiesz. Zrobisz cokolwiek. Milczysz. Jakby nas już nie było. I może faktycznie nie ma”.

Palec zawisł nad „wyślij”. Serce waliło mi jak szalone. Ale w końcu stuknęłam. Poszło. Telefon odłożyłam ekranem do dołu. Nie czekałam na odpowiedź. Nie tego wieczoru. Wiedziałam jedno – coś się skończyło. A ja wreszcie zaczynam myśleć o sobie.

Postawiłam na siebie

Marek nie odpisał tej nocy. Nie odpisał też rano ani w pracy, ani wieczorem. Przez cały dzień udawał, że nic się nie stało. Wiedziałam, że przeczytał. Widziałam, jak wpatrywał się w ekran, jakby próbował ułożyć sobie w głowie coś trudnego do przełknięcia. Dopiero późnym wieczorem, kiedy dzieci już spały, przyszedł do mnie do kuchni. Stanął, oparty o framugę, z rękami w kieszeniach.

To przez jakiś krem chcesz odejść? – zapytał bez żadnych emocji.

Spojrzałam na niego długo. Chciałam mu powiedzieć, że nie rozumie nic. Ale nie miałam już siły się tłumaczyć.

– Nie. Przez to, że przez lata czułam się gorsza niż ten krem.

Nigdy nie powiedziałem, że cię nie kocham.

– Właśnie. Nigdy nic nie mówisz.

Cisza. Patrzyliśmy na siebie jak obcy ludzie, którzy kiedyś dzielili jedno łóżko i plany na wspólną starość. Teraz dzieliła nas przepaść, której nie dało się już zasypać.

– Więc co? To koniec? – zapytał po chwili, z rezygnacją w głosie.

– Dla mnie tak.

Nie płakałam. On też nie. Po prostu wiedzieliśmy, że doszliśmy do ściany. I żadne z nas nie ma siły, by przez nią przejść. W nocy spakowałam walizkę. Rano wyszłam, zanim dzieci się obudziły. Marek został w drzwiach, w piżamie, z rozczochranymi włosami i tą samą obojętnością w oczach. Nie powiedział „nie idź”.

Joanna, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama