Reklama

To miał być zwyczajny Sylwester. Taki jak co roku – znajomi, trochę jedzenia, muzyka z playlisty i może kilka tańców po północy. Nie planowałam niczego szczególnego, ale kiedy zobaczyłam ją na wieszaku w lumpeksie, wiedziałam, że muszę ją mieć. Sukienka kosztowała tyle co nic, ale była jak z innego świata – głęboka zieleń, lejący się materiał i krój podkreślający talię. Kupiłam ją bez wahania. Gdy pokazałam się w niej mężowi, jego mina mówiła wszystko. Nie był zachwycony. Nie wiedział jeszcze, jak bardzo zmieni się jego podejście tej nocy.

Sukienka za siedem złotych

Weszłam do lumpeksu tylko po szalik, bo dopiero co zgubiłam gdzieś stary. Zimno jak w psiarni, więc liczyłam, że coś ciepłego dorwę za grosze. Ale jak tylko minęłam pierwszy rząd wieszaków, mój wzrok padł na sukienkę. Wisiała między stosem bezkształtnych swetrów i spodni z czasów PRL-u. Zielona, jedwabna w dotyku, z kopertowym dekoltem i długim rękawem. Z połyskującymi drobinkami. Miała coś w sobie. Jakby nie pasowała do całej reszty tego miejsca. Spojrzałam na metkę – siedem złotych. Zmierzyłam ją na szybko, narzucając na gruby golf. W lustrze wyglądałam... inaczej. Kobieco, lekko, trochę jak ktoś inny, kogo nie widziałam w sobie od lat. Zdecydowałam się natychmiast. Przy kasie ekspedientka spojrzała na mnie i rzuciła:

– Dobra zdobycz. W tej to pani mąż nie pozna.

Uśmiechnęłam się, chociaż jeszcze nie wiedziałam, jak prorocze okażą się te słowa. W domu od razu pokazałam ją mężowi. Siedział przy stole, przeglądał gazetkę z promocjami, jakby od tego zależało nasze być albo nie być.

– I jak ci się podoba? – zapytałam, obracając się powoli.

Zmarszczył brwi i odstawił gazetkę.

– Z lumpeksu?

– No tak. Siedem złotych.

– Serio? Na Sylwestra?

Wzruszyłam ramionami.

– Jest piękna. Mi się podoba.

Westchnął ciężko i pokręcił głową. Nic więcej nie powiedział, ale widziałam, że był załamany. Jakbym zrobiła coś niewybaczalnego. Dla niego to było chyba obciachowe, tandetne, wstydliwe. Dla mnie – dokładnie odwrotnie. I w tym momencie zrozumiałam, że ten wieczór będzie wyjątkowy. Na swój sposób.

Krzywe spojrzenia przy kolacji

Przyjechaliśmy do znajomych tuż przed dwudziestą. W mieszkaniu już było gwarno, pachniało grzanym winem, pieczonym mięsem i perfumami. Wszyscy uśmiechnięci, odświętnie ubrani – panie w cekinach, panowie w koszulach na kant, czasem zbyt mocno wypchanych na brzuchu. A ja... w mojej zielonej sukience z lumpeksu, która, mimo że kosztowała siedem złotych, robiła wrażenie. Od progu czułam spojrzenia. Niektóre życzliwe, inne oceniające. Koleżanka gospodyni zmierzyła mnie od stóp do głów i niby w żartach rzuciła:

– No, no, stylizacja jak u influencerki!

– Dzięki – odpowiedziałam z uśmiechem. – Z drugiej ręki, ale mnie urzekła.

– Serio? – zapytała, unosząc brwi. – Masz oko.

Mój mąż w tym czasie pochłaniał śledzia i udawał, że nasza rozmowa go nie dotyczy. Był wyraźnie spięty. Jakby bał się, że ktoś go wyśmieje. Jakby moja sukienka była kompromitacją. Przez całą kolację zerkał na mnie ukradkiem, jakby próbował zgadnąć, co ludzie sobie pomyślą.

– Dobrze się czujesz? – zapytałam, nalewając mu wina.

– Tak, tak... po prostu... dziwnie się czuję, wiesz. Może przesadnie.

– Przez sukienkę?

Nie odpowiedział. Skupił się na sałatce jarzynowej jakby to była najbardziej fascynująca rzecz na świecie. Mnie natomiast zaczęło bawić, że tak przeżywa tę moją zieloną zdobycz. Bo ja czułam się świetnie. Kobieco, elegancko, jakby ten wieczór był dla mnie małym świętem. Nie miałam zamiaru się tłumaczyć. Jeszcze nie wiedział, że to dopiero początek niespodzianek tego wieczoru.

Bal, który zmienił wszystko

Po kolacji przeszliśmy do salonu, gdzie przygotowano miejsce do tańca. Światła przygaszono, muzyka poleciała z głośników, a ludzie zaczęli się powoli rozkręcać. Mój mąż zajął miejsce przy stole z kolegami. Siedzieli i rozmawiali o polityce, jakby Sylwester był tylko pretekstem do narzekania. Ja, zamiast dołączyć, poszłam zatańczyć. Bo miałam ochotę. Bo czułam się dobrze. Bo chciałam. Pierwszy podszedł Łukasz, kolega z pracy gospodarzy.

– Tylko jeden taniec – powiedział, wyciągając rękę.

Skinęłam głową i dałam się poprowadzić. Tańczyliśmy do jakiegoś starego hitu z lat 90. Sukienka falowała przy każdym obrocie, materiał miękko układał się na biodrach. Czułam się lekka, radosna i – co najdziwniejsze – zauważana. Kiedy piosenka się skończyła, Łukasz uśmiechnął się szeroko.

– Wyglądasz obłędnie. Zielony to zdecydowanie twój kolor.

– Dzięki – odpowiedziałam, może zbyt entuzjastycznie.

Chwilę później przyszedł kolejny chętny do tańca. I kolejny. Z każdą piosenką coraz więcej mężczyzn zagadywało, proponowało taniec, komplementowało. Co ciekawe – kobiety w cekinach patrzyły na mnie ze zdziwieniem, czasem lekką irytacją, czasem uznaniem. Miałam wrażenie, że coś się we mnie zmieniło. Jakby ta tania sukienka odczarowała mój obraz – najpierw dla innych, potem dla mnie samej. Z daleka widziałam spojrzenie męża. Nie było już takie znudzone. Było zaskoczone. I coś jeszcze… może niepewność?

Spojrzenia mówią więcej niż słowa

Z każdą piosenką czułam się bardziej pewna siebie. Tańce, uśmiechy, rozmowy – nagle byłam w centrum uwagi, choć przecież nie planowałam tego. Nie byłam najpiękniejsza, nie miałam ani sztucznych rzęs, ani sukienki z butiku. Miałam siedem złotych na sobie i coś, czego nie da się kupić – radość, lekkość i coś w spojrzeniu, co przyciągało. Mój mąż w końcu wstał od stołu i zbliżył się do parkietu. Stał przez chwilę przy drzwiach, obserwując mnie, jakby nagle nie wiedział, kim jestem. Spojrzałam na niego i nasze oczy się spotkały. Uśmiechnęłam się, ale on nie odwzajemnił uśmiechu. Przez chwilę myślałam, że zaraz coś powie, może mnie zgani za „głupie zachowanie”. Zamiast tego, podszedł do mnie cicho i zapytał:

– Możemy zatańczyć?

Byłam tak zaskoczona, że tylko skinęłam głową. Wzięłam go za rękę i weszliśmy w rytm. Nie patrzyliśmy sobie w oczy, oboje milczeliśmy. Tylko jego dłoń na moich plecach mówiła więcej niż cokolwiek.

Wyglądasz naprawdę dobrze – powiedział w końcu, z nutą zawahania.

– To ta sama sukienka, co wcześniej – odpowiedziałam cicho.

– Wiem. Może nie chodzi o sukienkę – rzucił i spojrzał gdzieś w bok.

Tego wieczoru nie potrzebowaliśmy wielu słów. Bo czasem, kiedy spojrzenie się zmienia, wszystko inne przestaje być ważne.

Zaczęło się robić niezręcznie

Dochodziła północ. Wszyscy z kieliszkami w rękach, gotowi do składania życzeń i oglądania fajerwerków. Ustałam obok męża, ale co chwilę ktoś mnie zaczepiał. Ktoś prosił o wspólne zdjęcie, ktoś pytał, gdzie kupiłam sukienkę, ktoś inny tylko rzucał krótkie: „świetnie wyglądasz” i szedł dalej. Zaczęło się robić niezręcznie, bo mężczyźni, z którymi wcześniej tańczyłam, teraz zaczęli podchodzić po kolei – jakby naprawdę ustawili się w jakiejś cichej kolejce.

Jeden przyniósł mi drinka. Drugi zaproponował wspólne zdjęcie przy lampkach. Trzeci zagaił rozmowę o tym, gdzie można tak dobrze trafić na ciuchy z drugiej ręki. A czwarty... cóż, czwarty nie powiedział nic, tylko patrzył na mnie z takim wyrazem twarzy, że poczułam się lekko zakłopotana. Mój mąż początkowo się uśmiechał, ale w jego oczach widziałam coś nowego. Nie zazdrość, nie złość. Raczej... zakłopotanie. Może pierwszy raz zobaczył mnie tak, jak widzieli mnie inni? Może po raz pierwszy od dawna dotarło do niego, że jestem kimś więcej niż żoną, co robi zupę i przypomina o przeglądzie auta? Kiedy wróciłam do niego po tych rozmowach, spojrzał na mnie i powiedział:

– Chyba nie do końca wiedziałem, jak na ciebie patrzeć.

– Może czas się nauczyć – odpowiedziałam spokojnie.

O północy pocałował mnie z czułością, jakiej dawno nie czułam. Jakby zobaczył mnie na nowo. Jakby ta sukienka była kluczem do czegoś głębszego niż materiał i cena.

Czasem warto zaufać intuicji

Wróciliśmy do domu nad ranem. Nogi mnie bolały od tańca, głowa od wina, ale serce… serce było lekkie. Sukienkę odwiesiłam na krzesło w sypialni. Mój mąż patrzył na nią przez dłuższą chwilę, jakby próbował zrozumieć, co właściwie się wydarzyło.

– Wiesz – zaczął, siadając na łóżku – ja chyba bałem się, że ktoś cię oceni. Że będą gadać, że to wstyd, że bieda, że… wiesz.

– Rozumiem. Tylko że nikt nie mówił o biedzie. Widzieli coś innego.

– No właśnie. I to mnie zaskoczyło. Nie ta sukienka przyciągała spojrzenia. Ty to robiłaś. A ja chyba o tym zapomniałem.

Usiadłam obok niego i ujęłam jego dłoń.

– Może czasem trzeba sobie przypomnieć, kim się jest, zanim inni to zrobią za ciebie.

Nie odpowiedział. Po prostu przyciągnął mnie do siebie i przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Długo potem jeszcze wracał do tamtej nocy – nie słowami, ale gestami. Częściej mnie przytulał, częściej patrzył z uwagą. A ja… zaczęłam częściej bywać sobą. Bez wahania. Bez udawania. Sukienka nadal wisi w szafie. Nie noszę jej często, ale za każdym razem, gdy na nią spojrzę, przypomina mi się tamta noc. I nie chodzi o Sylwestra, tańce czy komplementy. Chodzi o to, że czasem trzeba zaufać intuicji. Nawet jeśli kosztuje tylko siedem złotych.

Renata, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama