Reklama

Nie wiem, może to ja już się nie znam, może świat mi odjechał, a ja zostałam z tymi moimi nawykami z dawnych lat. Ale przecież nie kupiłam jej żadnego bubla, tylko porządny krem! Polski, z ziołami, z dodatkiem aloesu i nagietka. Sama go używam od lat. Aż mnie zatkało, jak zobaczyłam, co zrobiła, gdy jej go wręczyłam.

Reklama

W życiu przeszłam swoje, różne rzeczy się widziało – biedę, pracę od świtu do nocy, dzieci wychowywałam niemal sama, bo Heniek wiecznie był w delegacji. I jakoś człowiek nie narzekał. A teraz to młode pokolenie… wszystko musi być „bio”, „eko” i „francuskie”. A jak matka coś od siebie da z serca, to tylko spojrzenie spod oka, jakby się człowiek narzucał.

Myślałam, że się ucieszy

Tego dnia poszłam na targ. W pawilonie na końcu zaczepiła mnie Krysia z drogerii.

– Dziś mam coś specjalnego! – zachwalała. – Polska firma, wszystko naturalne. I pachnie… proszę powąchać!

– O, cudowny. Lekko, ale konkretnie. A jest z aloesem?

– I z nagietkiem. No i koenzym Q10. Skóra po nim jak u niemowlaka!

Nie zastanawiałam się długo. Kupiłam dwa – jeden dla siebie, a drugi dla synowej. Taka okazja, a ona zawsze mówiła, że ma suchą cerę. Pomyślałam sobie, że ucieszy się dziewczyna. Po południu podeszłam do nich z jabłkami i tym kremem. Justyna otworzyła drzwi w dresie, z telefonem przy uchu.

– Cześć, mamo. Zaraz, tylko dokończę…

Pokiwałam głową i weszłam do kuchni. Czekałam, aż skończy. Umyłam jabłka i wyciągnęłam krem z siatki.

– Patrz, co ci kupiłam! Świetny krem, polski, naturalny. Sama używam, to wiem, co dobre.

Wzięła słoiczek do ręki i tylko przewróciła oczami.

– Ojej… dzięki, mamo, ale ja mam swoje dermokosmetyki. Ten… nie wiem, czy moja skóra dobrze zareaguje.

Zrobiło mi się zimno. Stałam tam jak głupia z uśmiechem, który z każdą sekundą coraz bardziej mi zamierał.

Przecież to dobry krem. Taki porządny, nie z kiosku – powiedziałam cicho.

– No tak, ale ja naprawdę wolę swoje – rzuciła i odstawiła krem obok zlewu, jakby to był papierek po cukierku.

Patrzyłam na nią i nie wierzyłam. Damulka się znalazła…

Zrobiło mi się smutno

Zaraz po powrocie do domu usiadłam przy kuchennym stole i patrzyłam na swoje dłonie. Te ręce pracowały całe życie. A teraz... teraz nic nie znaczą. Rozmyślania przerwał mi telefon.

– A coś ty taka zamyślona? – zapytała Basia, sąsiadka z dołu. – Dziś miałyśmy iść do apteki, pamiętasz?

– Pamiętam, ale wiesz co, Basiu? Nie mam nastroju. Justynka... ach, szkoda gadać.

– No co się stało?

– Kupiłam jej krem. Taki porządny, z nagietkiem. Sama używam. A ona tylko spojrzała i... przewróciła oczami. Jakby jej kto śledzia pod nos podał!

– Teraz młode to tylko na zagraniczne kremy patrzą. Koreańskie, japońskie, nie wiadomo co jeszcze.

– A ja myślałam, że się ucieszy. Że chociaż „dziękuję” powie z serca. A ona? Jakbym jej zniszczoną szmatę przyniosła!

Basia westchnęła.

– Nie przejmuj się. Moja Marta to samo. Kiedyś jej dałam robiony na zimno krem z rumianku. Zapytała, czy to do stóp, czy dla konia.

Parsknęłam śmiechem, ale zaraz zrobiło mi się smutno.

– Widzisz... człowiek chce dobrze. Tak po prostu. A wychodzi na idiotkę.

– Ty nie jesteś żadną idiotką. To one są bezczelne.

Zamilkłam. Nie odpowiedziałam.

Spojrzała na mnie chłodno

Miałam nadzieję, że w weekend porozmawia z synową. W końcu zaprosiłam ich na obiad. Kupiłam wiejską kurę, zrobiłam domowy makaron, a dla wnuczka upiekłam szarlotkę. Mój Tomek zawsze mówił, że nigdzie tak nie je, jak u mamy. Usiedliśmy do stołu. Na początku było miło – wnuczek jadł, aż mu się uszy trzęsły, a Tomek pochwalił zupę.

– Jak za dzieciaka. Taki rosół to złoto. Nikt nie umie takiego zrobić.

Uśmiechnęłam się. Jednak zaraz potem Justyna wbiła widelcem w pieroga i rzuciła z przekąsem:

– Powinieneś kiedyś nauczyć się gotować. Bo ja nie zamierzam całe życie konkurować z twoją mamą.

– Nikt nie konkuruje – powiedziałam spokojnie. – Po prostu chciałam wam zrobić coś dobrego.

– No ale zawsze to samo. Kremy, jedzenie, dobre rady. Wiem, że chce pani pomóc, ale czasem czuję się... osaczona.

– Pani? – powtórzyłam szeptem. – Przecież ostatnio mówiłaś mi „mamo”. Co się zmieniło?

Spojrzała na mnie chłodno.

– Bo wtedy byłam młodsza i głupsza. Teraz wiem, że każdy musi znać swoje miejsce.

Zrobiło się cicho, jak makiem zasiał. Tylko Staś mlaskał, nieświadomy, że atmosfera przy stole zmieniła się jak po burzy. Tomek chrząknął.

– Mama się stara. Justynka, nie bądź taka ostra...

Było już za późno. Coś we mnie pękło. Wstałam, zdjęłam fartuch i powiedziałam:

– Na dziś wystarczy. Nie jestem tu po to, żeby udowadniać, że zasługuję na szacunek.

I wyszłam do drugiego pokoju.

Nie miałam już siły

Od tamtego obiadu minęły dwa tygodnie. Nikt się nie odezwał. Tomek nie dzwonił, Justyna nie napisała nawet SMS-a. Niby byłam dumna, że postawiłam granicę, ale serce bolało. Pewnego popołudnia siedziałam na ławce przed blokiem, patrząc, jak dzieciaki ganiają za piłką. Obok przysiadła się Zosia.

– Co z tobą? Zawsze taka pogodna, a dziś jakby ci ktoś serce złamał.

– A może tak właśnie jest?

Coś z synem?

– Z Justyną. Ale i Tomek... jakby go ktoś zamienił. Milczy. Udają, że nic się nie stało.

– A Staś?

– Staś nic nie wie. I dobrze. Przynajmniej on mnie jeszcze kocha bezwarunkowo.

Zosia pokiwała głową.

– Pamiętaj, że dzieci dziś inne. Wszystko chcą mieć na własnych warunkach. A jak matka za dużo da, to przeszkadza.

– Ale ja nie chciałam przeszkadzać. Ja chciałam... być częścią. Pomagać. Dzielić się. Czy to naprawdę tak źle?

– Nie, kochana. Tylko nie każdemu to pasuje.

Wzruszyłam ramionami. Ale właśnie wtedy, jakby los mnie chciał dobić – na parking zajechało znajome auto. Tomek z Justyną. I z siatkami z jakiejś drogerii. Zosia zniżyła głos:

– Zobacz, co niesie. Pewnie te swoje kremy za sto złotych.

Justyna otworzyła bagażnik, wyciągnęła elegancką torbę i spojrzała na mnie z daleka. Uśmiechnęła się słodko. Jakby nigdy nic. A ja tylko pokiwałam głową. Bo nie miałam już siły.

Objął mnie bez słowa

Następnego dnia rano ktoś zapukał do drzwi. Spojrzałam przez wizjer – Tomek. Bez Justyny. Otworzyłam, ale bez entuzjazmu.

– Cześć, mamo. Można?

– A ty co, zgubiłeś się? – zapytałam, opierając się o framugę.

– Mamo, nie zaczynaj... Przyszedłem pogadać.

Westchnęłam i odsunęłam się w bok. Wszedł, trzymając torbę.

Przyniosłem ci coś – wyciągnął ładnie zapakowane pudełko. – Krem. Taki... lepszy.

– Aha. To teraz trzeba mieć droższy, żeby być branym na serio?

– Mamo, nie o to chodzi. Wiem, że Justyna przegięła. I że ja też. Milczałem, bo... nie wiedziałem, co powiedzieć.

Czasem wystarczy „przepraszam”.

Usiadł przy kuchennym stole, spuścił głowę.

– Przepraszam. Wiesz, że nie jesteśmy idealni. Dla mnie jesteś ważna. I wiem, że chcesz dobrze.

– A ona?

– Justyna... ma inne podejście. Jej matka była... zimna, nieobecna. Ona nie umie inaczej.

– To może czas się nauczyć?

– Może. Ale wiesz, mamo... ty też czasem jesteś... trochę za bardzo.

Spojrzałam na niego ostro.

– Za bardzo co?

– Nie, po prostu... obecna. Justyna to odbiera jak ocenianie.

– Ja? Oceniam? Ja tylko gotuję, kupuję, czasem zapytam. A to już za dużo?

Zamilkł. Wstałam i podeszłam do niego.

– Kocham cię, synku. Jednak jeśli muszę być przezroczysta, żeby was nie drażnić, to wolę siedzieć sama. Z kremem z bazarku.

Objął mnie bez słowa. I choć się nie rozpłakałam, poczułam w gardle tę znajomą gulę.

Było mi siebie żal

Od tamtej rozmowy minął miesiąc. Justyna się nie odezwała, ale Tomek wpadał raz w tygodniu z wnuczkiem. Nie wspominał o żonie i ja o nią nie pytałam. Staś siadał u mnie w kuchni, jadł naleśniki i mówił:

Babciu, tu jest fajnie. I pachnie jak wakacje.

Zdarzało się, że Tomek zostawiał mi wnusia na kilka godzin, tłumacząc, że „Justyna ma jogę, a on musi do warsztatu”. Nie pytałam. Chyba już nie chciałam znać szczegółów. Któregoś dnia, kiedy Staś malował kredkami przy stole, a ja podlewałam fikusa, synowa zapukała do drzwi.

– Dzień dobry – powiedziała, jakbyśmy się pierwszy raz widziały.

– Dzień dobry – odpowiedziałam chłodno.

Przyszłam... porozmawiać.

– Staś, idź do pokoju i dokończ rysunek, dobrze?

Chłopiec spojrzał niepewnie, ale poszedł. Justyna usiadła na brzegu fotela, wyciągnęła z torebki małe pudełeczko.

– To dla ciebie. Krem. Naturalny. Ziołowy. Z aloesem.

Spojrzałam na nią, zmrużyłam oczy.

– Od Krysi?

– Tak. Zawsze mówiłaś, że są najlepsze.

Zapanowała cisza. Wreszcie dodała cicho:

– Nie jestem twoim wrogiem. Po prostu... bywam zagubiona.

– Ja też. Ale ja nie przewracam oczami, gdy ktoś daje mi coś od serca.

Przygryzła wargę.

– Przepraszam.

Nie odpowiedziałam. Wstałam, odłożyłam pudełko na półkę.

– Dziękuję – dodałam.

Wróciłam do kuchni, zanim zdążyła coś więcej powiedzieć. Staś siedział z czerwoną kredką w dłoni.

– Babciu, narysowałem cię. Jesteś królową.

Uśmiechnęłam się smutno.

– Przynajmniej ty to widzisz, skarbie.

Irena, 66 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama