Reklama

Pracuję w jednej z tych wielkich korporacji, gdzie większość ludzi nosi te same szare garnitury, a ich życie kręci się wokół targetów, KPI i firmowych eventów. A ja zawsze byłam inna. Wychowałam się w małym mieszkanku na blokowisku, gdzie mama nauczyła mnie, że nie wszystko musi być nowe, żeby było piękne. W każdą sobotę chodziłyśmy razem na łowy po lumpeksach. Czułam się wtedy jak odkrywczyni skarbów, szukająca ukrytych perełek wśród wieszaków. Do dziś pamiętam tę ekscytację, kiedy znalazłam swój pierwszy sweter z kaszmiru za 5 złotych.

Reklama

To zamiłowanie do lumpeksów zostało ze mną, ale w pracy często czuję się z tym jak dziwadło. Ewa i Monika, moje koleżanki z biura, nie przepuszczą żadnej okazji, żeby mi dogryźć.

– Znowu coś z lumpeksu? Nie wstyd ci?

Śmieją się z moich sukienek, z kolorowych koszul, z butów, które sama odnowiłam. Czuję wtedy ukłucie w sercu. Czasem tłumaczę sobie: „Nie każdego stać na markowe sklepy”, ale to tłumaczenie nie zawsze wystarcza. Bo prawda jest taka, że czasem po prostu zazdroszczę im tych nowych rzeczy, nawet jeśli są kupione na kredyt.

Często siedzę w kuchni firmowej, słuchając, jak Ewa opowiada o nowej torebce za półtora tysiąca, a Monika o najnowszych szpilkach z kolekcji limitowanej. A ja patrzę na mój kubek z kawą i myślę: „Może i mam te swoje szmaty, ale przynajmniej nie mam długów”.

Wracałam z przerwy obiadowej, trzymając w ręku nową torebkę, którą upolowałam w lumpeksie. Była w kolorze głębokiego bordo, z delikatnymi złotymi okuciami. Byłam z niej dumna, bo kosztowała mnie raptem dwadzieścia złotych, a wyglądała jak z ekskluzywnej kolekcji.

Drwiły ze mnie

Szłam korytarzem, a moje buty stukały o kafelki, kiedy nagle usłyszałam głosy dochodzące z kuchni. Ewa i Monika siedziały przy stole, z kubkami w rękach, rozmawiając o jakiejś nowej promocji w galerii.

– Anka, skąd masz tę torebkę? Znowu lump? – zapytała Ewa, podnosząc wzrok i mierząc mnie od stóp do głów z tym swoim ironicznym uśmiechem.

– Tak, z lumpa. I co z tego? – odpowiedziałam spokojnie, choć poczułam, jak w środku zaczyna mi się gotować.

Monika nachyliła się do Ewy, po czym teatralnie westchnęła, jakby rozmawiały o jakimś smutnym przypadku.

– No nie wiem, ja bym się wstydziła… – mruknęła, a jej głos brzmiał, jakby ocierała się o litość, chociaż dobrze wiedziałam, że nie miała w sobie ani grama współczucia.

Nie wytrzymałam. Oparłam torebkę na blacie kuchennego stołu i powiedziałam ostrzej, niż zamierzałam:

– Przynajmniej nie tonę w kredytach na torebki, których i tak nie potrzebuję!

Nie przejmowałam się

Ewa i Monika patrzyły na mnie szeroko otwartymi oczami, jakby nagle straciły grunt pod nogami. Przez chwilę miałam wrażenie, że powietrze w kuchni zrobiło się ciężkie, gęste, prawie lepkie.

– No chyba cię pogięło… – powiedziała Ewa cicho, jakby chciała zakończyć temat, ale jej ton był pełen zdumienia.

Nie odpowiedziałam. Czułam, że jeśli teraz jeszcze coś powiem, to nie powstrzymam łez. Wzięłam torebkę i wyszłam z kuchni, czując, jak ręce mi drżą. Gdy szłam przez korytarz, analizowałam w myślach, dlaczego tak bardzo mnie to dotknęło. Czy naprawdę jestem gorsza, bo kupuję w lumpeksach?

Wieczorem siedziałam na kanapie, bawiąc się nową torebką. Przesuwałam palcami po materiale, wąchałam delikatny zapach skóry, a potem zaczęłam gładzić palcem podszewkę, która w jednym miejscu była lekko zmechacona. Coś mnie tknęło. Podniosłam torebkę do światła i zauważyłam, że szew w podszewce jest dziwnie wybrzuszony, jakby ktoś coś tam schował. Serce zaczęło mi bić szybciej. Przesunęłam paznokciem po brzegu i poczułam, że materiał ustępuje.

Byłam zdumiona

Wzięłam nożyczki, rozcięłam ostrożnie szew i wtedy coś wypadło mi na kolana. Patrzyłam na cztery banknoty po 500 euro, jakbym właśnie odkryła skarb zakopany w ogrodzie. Poczułam, jakby czas się zatrzymał. Siedziałam w ciszy, trzymając pieniądze w dłoniach, a moje myśli kłębiły się jak szalone. Kto mógł je tam włożyć? Poprzednia właścicielka?

Spojrzałam na banknoty jeszcze raz. Dwa tysiące euro. Siedziałam tak przez długą chwilę, serce waliło mi jak oszalałe, a w głowie zaczęły krążyć myśli. Co bym zrobiła, gdyby to było moje na zawsze? Kupiła komputer, może nową parę butów, o których zawsze marzyłam, ale nigdy nie miałam odwagi wydać tyle na siebie.

Może los w końcu chciał mnie nagrodzić za te wszystkie razy, kiedy musiałam rezygnować z czegoś, bo nie było mnie stać? Wciągnęłam głęboko powietrze i cicho szepnęłam do siebie: „To niemożliwe… dwa tysiące euro? Skąd? To chyba jakiś znak…”.

To był majątek

Następnego dnia obudziłam się z uczuciem, jakbym miała coś za uszami. Przez chwilę leżałam w łóżku, wpatrując się w sufit, a potem spojrzałam na szafkę nocną. Torebka leżała tam jak niemy świadek tego, co się wydarzyło. Pieniądze schowałam do szuflady pod bielizną, ale wiedziałam, że ich obecność mnie przytłacza. Czułam się jak dziecko, które znalazło cukierki i zastanawia się, czy zjeść je od razu, czy podzielić się z innymi.

Przez cały dzień chodziłam rozkojarzona, w pracy prawie rozlałam kawę na komputer, a Ewa i Monika chyba wyczuły coś dziwnego, bo patrzyły na mnie ukradkiem, jakby czekały, aż coś wybuchnie. Ale ja miałam w głowie tylko te dwa tysiące euro i pytanie: co teraz?

Byłam szczęśliwa

Wieczorem usiadłam z notatnikiem i zaczęłam spisywać wszystko, co chciałabym zrobić. Nowe buty – te wymarzone, które widziałam w sklepie, ale zawsze tylko przechodziłam obok. Kurs rozwoju osobistego, o którym marzyłam od miesięcy. Trochę pieniędzy na przyszłość – na cokolwiek, co się wydarzy. Na to, żeby nie musieć już tłumaczyć się, że „nie stać mnie”.

Kupiłam buty. Piękne, skórzane, z delikatnym obcasem. Kiedy założyłam je pierwszy raz, poczułam się jak inny człowiek. Poszłam na kurs, zapłaciłam od razu całość, bez dzielenia na raty, bez kombinowania. Czułam się, jakby ktoś zdjął ze mnie ciężar, który nosiłam latami.

W pracy, kiedy minęłam Ewę i Monikę, zobaczyłam, że obie mają nowe torby z metkami, uśmiechają się do siebie zadowolone. A ja uśmiechnęłam się pod nosem. Styl to nie metka. Styl to wybór. Styl to wolność. W mojej głowie pojawiła się myśl: „Nie jestem gorsza. Po prostu wybieram inaczej”.

Anna, 28 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama