Reklama

Gdy człowiek przez dwadzieścia lat żył z jednym mężczyzną, a potem nagle przestaje, zaczyna sobie szukać jakichś rytuałów. Niby ma się więcej czasu, niby nie trzeba się nikomu tłumaczyć, ale człowiek się tłumaczy – choćby sam przed sobą. Że to tylko spacer. Że tylko poogląda. Że w sumie to nic nie potrzebuje. I tak zaczęłam chodzić do lumpeksów.

Reklama

Nie z biedy, nie... Chociaż, przyznam, po rozwodzie budżet nieco się skurczył, a alimenty to były raczej symboliczne. Ale ja chodziłam dla sportu. Dla tego dreszczyku, że może akurat trafi się coś wyjątkowego. Jakieś ładne wspomnienie w postaci szala. Albo bluzka z metką, której cena na oryginale powoduje palpitacje serca. Albo sukienka – jeszcze z zapachem czyichś wspomnień. Tylko że ja już nie chciałam pachnieć cudzymi historiami. Chciałam poczuć, że mam coś swojego. Nawet jeśli kosztowało to dziewięć złotych i było sprzedawane z kosza obok plastikowego manekina, co miał tylko jedną rękę.

Zostawił mnie dla młodszej. Tego nie da się powiedzieć bez ironii, więc zazwyczaj mówię to, szydząc z niej właśnie. Że była młodsza, zgrabniejsza, że pachniała jak luksus z telewizyjnej reklamy. Cóż, mnie się już wtedy kończył mój ulubiony flakonik, a flakonik jego nowej pachniał... jak zdrada. Ale przecież nie można całe życie pachnieć żalem. Więc chodzę do tych lumpeksów. Czasem coś znajdę, czasem nie. Ale przynajmniej mam tę godzinę wśród starych swetrów, niepotrzebnych torebek i... czasem niespodziewanych skarbów.

Los bywa przewrotny

To był zwykły czwartek. Nie szukałam niczego konkretnego. Miałam dwie godziny wolnego między zleceniami i pomyślałam, że zajrzę, bo czemu nie. W lumpeksach najważniejszy jest przypadek – raz wracasz z niczym, innym razem z płaszczem za dwadzieścia złotych, który wygląda jak z witryny w centrum. Krążyłam między wieszakami, nie bardzo skupiając się na metkach. Prawdę mówiąc, bardziej potrzebowałam oderwać myśli niż nowej rzeczy.

Zauważyłam ją przy półce z dodatkami – ciężki, szklany flakon perfum. Wciśnięty między zniszczoną kosmetyczkę i jakieś stare lusterko. Wzięłam do ręki, od razu poznałam markę. Tę nazwę znałam z reklam, z wystaw, na które się tylko patrzy, ale nie wchodzi. Flakon był prawie pełny. Cena naklejona na zakrętce – dziewięć złotych.

– Za grosze pani bierze! – uśmiechnęła się ekspedientka, kiedy podałam jej flakon przy kasie. – To oryginał, nie żadna podróbka. Ktoś chyba nie wiedział, co oddaje.

Pokiwałam głową, nie wdając się w rozmowę. W środku już czułam ten znajomy niepokój, jakby coś we mnie delikatnie zadrżało. W domu postawiłam perfumy na kuchennym blacie. Przez chwilę tylko się przyglądałam – szkło grube, zakrętka ciężka, wszystko na swoim miejscu. Psiknęłam raz, potem drugi. Zapach był intensywny, ciepły, trochę słodki, ale nie przytłaczający. Wciągnęłam powietrze głęboko i wtedy mnie uderzyło. Ten zapach.

Przez kilka sekund stałam w kuchni zupełnie nieruchomo. Cofnęłam się myślami o kilka miesięcy, do tamtego spotkania pod galerią handlową. On wyszedł pierwszy, jak zwykle z telefonem przy uchu. A potem pojawiła się ona – szczupła, z rozpuszczonymi włosami, śmiejąca się do niego z jakąś swobodą, której ja już dawno nie miałam. I wtedy poczułam to – ten zapach, który niósł się za nią. Wrócił do mnie z pełną mocą. Stałam z tym flakonem w dłoni, zaskoczona, że los bywa aż tak przewrotny. Kupiłam za dziewięć złotych coś, co pachniało dokładnie jak ona.

Najpierw triumf, potem gniew

Następnego dnia od rana chodziłam po domu spryskana tym zapachem. Nie przesadzałam, po prostu chciałam go czuć. W lustrze patrzyłam na siebie z ukosa, unosiłam brodę wyżej niż zwykle, jakby od tych kilku kropel zależało, kim jestem. Przez moment naprawdę wierzyłam, że coś się zmieniło.

– Ty musiałaś wydać pięćset, ja zapłaciłam dziewięć – powiedziałam cicho do odbicia. – I co, pachniemy tak samo?

Zrobiłam kawę, usiadłam przy stole i jeszcze raz psiknęłam w nadgarstek. Znowu ten zapach, znajomy, intensywny, elegancki. Przez chwilę czułam się jak ktoś inny. Ale zaraz potem przyszło to, co zawsze przychodzi – złość. Na nią, na niego, na siebie. Że nadal porównuję. Że to, co mam, nie jest do końca moje. Że kupiłam jej zapach, żeby poczuć się lepsza, a tak naprawdę tylko się unurzałam w czymś, co już dawno powinno mnie nie obchodzić. Zadzwoniła przyjaciółka.

– Co słychać? – zapytała pogodnym tonem.

– Nic szczególnego – odpowiedziałam. – Po prostu śmierdziało mi to wszystko jakimś tanim spektaklem. Nic wielkiego.

Nie dopytywała. Wiedziała, kiedy nie ma sensu ciągnąć rozmowy.

Pachniał tanim udawaniem

Obudziłam się z bólem głowy i niechęcią do wszystkiego, co mnie otaczało. Słońce wpadało przez zasłonę, a zapach perfum nadal unosił się w powietrzu, jakby próbował mi przypomnieć, że dzień wcześniej byłam kimś innym. Zwlokłam się do kuchni, włączyłam czajnik i bezwiednie spojrzałam na blat. Flakon stał tam nadal – ciężki, elegancki, z tym swoim luksusowym grymasem.

Zrobiłam kawę, usiadłam przy stole i otuliła mnie cisza. Przypomniało mi się, jak kiedyś pachniałam... po prostu sobą. Zwyczajnym dezodorantem, który lubiłam od lat, bez historii, bez dramatów. Wzięłam flakon do ręki. Już nie pachniał jak triumf, nie jak zemsta, nie jak luksus. Pachniał jak udawanie. Jak przebranie, które po imprezie trzeba zdjąć i odłożyć do szafy. Wstałam, otworzyłam szafkę pod zlewem i bez słowa wrzuciłam go do kosza. Nie było żadnej decyzji, żadnych fanfar. Po prostu wiedziałam, że nie chcę już tego więcej czuć na sobie.

Wolałam tani dezodorant

Tego samego popołudnia weszłam do drogerii. Bez planu, bez kartki, bez potrzeby udowadniania czegokolwiek. Przeszłam obok regałów z markowymi perfumami, nie zatrzymując się ani na chwilę. Poszłam dalej, aż do półki z tanimi dezodorantami. Wyciągnęłam jeden, taki, który przypominał mi wiosnę – świeży, lekki, bezpretensjonalny.

– Dobry wybór – odezwała się starsza ekspedientka. – Tego nikt nie reklamuje, ale pachnie jak dom.

Uśmiechnęłam się. Wzięłam go bez wahania. Nie sprawdzałam, co w nim jest, ile nut, jak długo się utrzymuje. Po prostu mi się podobał. Wyszłam na zewnątrz i poczułam się... lżej. Po raz pierwszy od dawna nie analizowałam, kto czym i jak pachnie. Nie obchodziło mnie, co nosi ona, co wybiera on. Ja pachniałam sobą.

Nareszcie byłam sobą

Wróciłam do domu i usiadłam przy oknie. Lubię to światło, które wpada do kuchni po południu – miękkie, spokojne, trochę jakby zmęczone, ale czułe. Patrzyłam na ludzi, na drzewa kołyszące się leniwie, na to, jak zwykły dzień kończy się zupełnie zwyczajnie. I pierwszy raz od dawna nie miałam potrzeby porównywać się do nikogo.

Ile lat straciłam, próbując się dopasować? Ile godzin spędziłam na analizowaniu spojrzeń, zapachów, słów, których już nikt nie pamięta? Ile razy chciałam pachnieć jak ktoś, wyglądać jak ktoś, być... kimś innym? Oddychałam spokojnie. Wciąż byłam sama, z kubkiem w ręce, z tym samym stołem, przy którym kiedyś siedzieliśmy razem. Ale nie tęskniłam już za tamtą wersją siebie. Ani za nim. Ani za nią. Ani za tym, co mogłoby być, a nie było. Byłam. I to wystarczało. W powietrzu unosił się zapach mojego nowego dezodorantu. Prosty. Ciepły. Mój. Pachniałam sobą.

Ela, 48 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama