Reklama

Nigdy nie miałam szczęścia w grach losowych. Zdrapki kupowałam raczej z przyzwyczajenia niż z wiarą, że kiedykolwiek coś wygram. Tamtego dnia wracałam z pracy w kiepskim humorze, zmęczona i zła na wszystko. W kiosku, jak co środę, kupiłam gazetę i jedną zdrapkę. W domu, między herbatą a obiadem, zdrapałam ją niedbale. I wtedy zobaczyłam kwotę, która wywróciła mój świat do góry nogami. Nie piszę tego, by się chwalić. Piszę, bo nigdy nie przypuszczałam, że największy problem pojawi się nie z powodu pieniędzy, ale przez to, komu według męża one się należą.

Serce zabiło mi mocniej

Środy zawsze miały swój rytm. Wstawałam o szóstej, szykowałam się do pracy, potem śniadanie z Piotrem – moim mężem – i szybki spacer do przystanku. Pracuję w administracji w szkole podstawowej, nic wielkiego, ale lubię swoje obowiązki. Piotr był handlowcem w firmie budowlanej, często wracał późno i narzekał, że jest zmęczony. Mieliśmy spokojne życie – takie, w którym nic nie zaskakuje i wszystko toczy się swoim torem. Tamtego dnia w pracy była nerwowa atmosfera. Ktoś coś pomylił w systemie, dzieci biegały po korytarzach jak szalone, a dyrektorka miała kiepski humor. Po ośmiu godzinach marzyłam tylko o spokoju. Wyszłam wcześniej, bo bolała mnie głowa. Zatrzymałam się przy kiosku na rogu. Kupiłam gazetę i – z czystej rutyny – dorzuciłam zdrapkę.

– Dwie osiemdziesiąt, kochana – rzuciła sprzedawczyni, jakbyśmy się znały od lat.

W domu najpierw nastawiłam wodę na herbatę, potem usiadłam przy stole i sięgnęłam po zdrapkę. Leżała na blacie obok kluczy i paczki chusteczek. Zdrapałam ją zupełnie bez emocji, nawet nie patrzyłam dokładnie. Dopiero po chwili spojrzałam na pola i serce mi zabiło mocniej. Kwota wyglądała jak żart – sześćset tysięcy złotych. Sześćset. Tysięcy. Zerknęłam jeszcze raz. I jeszcze. Ręce zaczęły mi się lekko trząść. To nie mogło być prawdziwe. Ale wszystko się zgadzało – numery, pola, oznaczenia. Przeczytałam regulamin z tyłu. Niewiarygodne. Wygrałam.

Uznał, że mu się należy

Zanim Piotr wrócił do domu, miałam już potwierdzenie – wygrałam główną nagrodę. Zadzwoniłam na infolinię, spisałam wszystkie informacje, a nawet zrobiłam zdjęcia zdrapki. Nie chciałam od razu mówić Piotrowi. Chciałam pomyśleć, oswoić się z tą abstrakcyjną sytuacją. Ale nie wytrzymałam. W końcu to był mój mąż.

– Piotr, wygrałam pieniądze – powiedziałam, gdy tylko zamknął drzwi za sobą. – W zdrapce.

Podniósł wzrok znad torby i się uśmiechnął.

– No to może na kolację? – rzucił żartobliwie, jakby chodziło o pięćdziesiąt złotych.

– Nie. Wygrałam sześćset tysięcy.

Zamarł. Dosłownie. Torba w ręce, kurtka jeszcze na ramionach. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

– Sześćset... czego?

– Tysięcy złotych. Główna wygrana.

Zostawił torbę, podszedł do stołu i spojrzał na zdrapkę. Wziął ją do ręki, przeczytał regulamin, potem znowu spojrzał na mnie.

– No to pięknie… Połowa jest moja – powiedział zupełnie spokojnie, jakby mówił o ziemniakach do obiadu.

Zachłysnęłam się powietrzem.

– Co ty mówisz?

– Jesteśmy małżeństwem, Dorota. Wszystko, co mamy, jest wspólne. Ta kasa też.

Nie odpowiedziałam. W głowie zaczęły mi się kłębić myśli. To była moja zdrapka, moje pieniądze, moje szczęście. A on tak po prostu wszedł i uznał, że mu się należy. Coś mi się wtedy nie spodobało. Coś we mnie się zacisnęło.

Rozsiadł się jak król na tronie

Piotr zachowywał się tak, jakby właśnie odziedziczył spadek po bogatej ciotce. Jeszcze tego samego wieczoru włączył laptopa i zaczął oglądać auta. Luksusowe, błyszczące, czerwone. Przeglądał oferty, liczył raty, komentował na głos.

– Ten nowy model byłby idealny. Zawsze marzyłem o takim.

Nie odzywałam się. Patrzyłam, jak jego wyobraźnia galopuje, jak planuje wydatki na coś, co nie było jego. Bo nie było. Ani złotówka.

– Dorota, powinniśmy też pomyśleć o wakacjach. Egipt albo Dominikana. I może wymienimy meble w salonie. Te nasze są już strasznie stare.

– Piotr, jeszcze nic nie odebrałam. Nie mam tej kasy w ręku. I nawet nie zdecydowałam, co z nią zrobię – przerwałam mu w końcu.

Spojrzał na mnie, jakbym go uderzyła.

– Jak to ty nie zdecydowałaś? Dorota, to nasze wspólne pieniądze. Jesteśmy małżeństwem od dziewięciu lat!

– Ale zdrapkę kupiłam ja. Za swoje pieniądze. Z mojej wypłaty.

– Przecież nie masz osobnych pieniędzy! Wszystko jest wspólne. Nie będziemy się teraz chyba dzielić jak dzieci.

Poczułam, jak narasta we mnie złość. Od lat to ja ogarniałam rachunki, zakupy, codzienność. Piotr miał swoje „projekty”, wieczne zmiany pracy, fochy i wieczorne wyjścia z kumplami. A teraz, kiedy los w końcu się do mnie uśmiechnął, on rozsiadł się jak król na tronie. Zrozumiałam jedno: jeśli się nie postawię, zaraz stracę coś więcej niż tylko pieniądze.

Sprawa rodzinna czy wojna?

Od wygranej minął tydzień, a atmosfera w domu gęstniała. Piotr chodził nadąsany, jakby ktoś zabrał mu coś, co od zawsze mu się należało. Nie mówił już o samochodzie, nie marzył o podróżach. Milczał albo rzucał kąśliwe uwagi.

– Fajnie tak wygrać i od razu robić się egoistką – burknął przy kolacji.

Nie zareagowałam. Po co? Nie miałam już siły się tłumaczyć. Postanowiłam porozmawiać z siostrą. Wiedziała, że sytuacja w moim małżeństwie od dawna była daleka od ideału.

– Słuchaj, jeśli jesteście we wspólnocie majątkowej, to może mieć roszczenia. Ale to ty wygrałaś, nie on. I jeśli czujesz, że nie chcesz się dzielić, to masz prawo. Zwłaszcza że przez lata nie bardzo się starał, co? – powiedziała.

Przytaknęłam. Chyba pierwszy raz tak jasno to do mnie dotarło, że to nie o pieniądze tu chodziło, tylko o jego roszczeniowe podejście. Zawsze miał oczekiwania, ale rzadko coś od siebie dawał. Następnego dnia Piotr znowu zaczął.

– Myślałem, że jesteśmy rodziną, ale ty traktujesz mnie jak intruza.

– A ja myślałam, że rodzina to też partnerstwo, a nie tylko branie – odpowiedziałam.

Wstał od stołu i trzasnął drzwiami. Nie wrócił do późna. Nie chciałam wojny, ale nie zamierzałam się też poddawać. W tej historii po raz pierwszy postawiłam siebie na pierwszym miejscu. Nie jego marzenia, nie jego poczucie niesprawiedliwości – tylko moje prawo do decyzji.

Adwokat zamiast terapeuty

Piotr nie odpuszczał. Kiedy zorientował się, że nie zamierzam się z nim dzielić, zaczął mówić o rozwodzie. Myślałam, że blefuje, że chce mnie nastraszyć. Ale dwa dni później przyszedł z poważną miną i oznajmił:

– Rozmawiałem z prawnikiem. On mówi, że mamy wspólnotę majątkową. Będziemy się sądzić, jeśli trzeba.

Nie byłam zaskoczona. Bardziej zawiedziona. Że tak łatwo przeszedł do gróźb i paragrafów, zamiast chociaż spróbować porozmawiać.

– Skoro tak, to ja też idę do prawnika – odpowiedziałam chłodno. I naprawdę poszłam.

Umówiłam się dzień wcześniej z prawniczką, która specjalizowała się w takich sprawach. Wyjaśniła mi, że sprawa nie jest oczywista – wszystko zależy od tego, jak sąd spojrzy na dowody i okoliczności. Ale szanse, że uda się utrzymać wygraną jako mój osobisty majątek, były całkiem spore. Wróciłam do domu z nowym poczuciem siły. Piotr siedział w salonie, oglądał telewizję, udając, że nic się nie dzieje.

– Mamy wybór, Piotr. Albo się rozstaniemy i ustalimy wszystko spokojnie, albo zrobisz z tego wojnę. Ale pamiętaj, tu nie chodzi o pieniądze. Chodzi o to, jak się zachowałeś – powiedziałam.

Spojrzał na mnie, ale nie odpowiedział. Wiedział, że stracił coś więcej niż szansę na nowy samochód. Stracił mnie. Moje zaufanie. Nasze „my”, które przestało być wspólne. Tego wieczoru spałam spokojnie pierwszy raz od wielu dni. Bez strachu, bez lęku. Może dlatego, że w końcu zawalczyłam o siebie.

Nie wszystko, co cenne, się dzieli

Rozwiedliśmy się trzy miesiące później. Cicho, bez scen. Piotr próbował jeszcze coś ugrać w sądzie, ale moja prawniczka była bardzo skuteczna. Udało się. Sąd uznał, że pieniądze z wygranej nie wchodzą do wspólnego majątku, bo nie zostały jeszcze wypłacone w momencie rozpoczęcia postępowania, a zdrapka została kupiona przeze mnie – z mojej prywatnej gotówki, nie z konta wspólnego.

Nie cieszyłam się triumfem. To nie była satysfakcja, raczej ulga. Nie chodziło o sześćset tysięcy – chodziło o coś, co przez lata tłumiłam . O prawo do samodzielnej decyzji, o głos, który wcześniej był uciszany.

Po rozwodzie przeprowadziłam się do mniejszego mieszkania. Spokojna okolica, cisza, sąsiedzi, których nie znałam i wcale nie musiałam poznawać. Wypłatę nagrody odebrałam w towarzystwie siostry. Nie zrobiłam wielkich zakupów. Spłaciłam kredyt, odnowiłam łazienkę, część przelałam na lokatę. I pojechałam nad morze. Sama.

Chodziłam po plaży w listopadowym wietrze, z kubkiem gorącej herbaty w dłoni, i myślałam: ile razy wcześniej pozwalałam innym decydować za mnie. I że teraz to się zmieniło. Nie dlatego, że mam pieniądze. Ale dlatego, że wreszcie zobaczyłam swoją wartość. Pieniądze można podzielić. Ale szacunku – nie. Tego się nie rozdaje, nie ustala w procentach. Albo ktoś cię szanuje, albo nie. A jeśli nie – nawet miliony nie wystarczą, żeby to naprawić.

Dorota, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama