Reklama

Zakup auta planowałem od dłuższego czasu. Mój wysłużony opel miał już swoje lata i częstotliwość wizyt u mechanika stała się męcząca. O kosztach już nie wspominając. Silnik pracował nierówno, w dodatku przeciekał i przynajmniej raz w miesiącu musiałem uzupełniać olej. Do tego dochodziła masa większych i mniejszych usterek, które kwalifikowały mój wierny wehikuł jedynie na złom.

Reklama

Coś mi się od życia należy

Miałem na koncie trochę odłożonych pieniędzy i zacząłem rozglądać się za czymś nowym. Nowym dla mnie, bo żeby kupić auto z salonu, musiałbym oszczędzać jeszcze ze trzydzieści lat. Ale na jakiegoś mało używanego dziesięciolatka po pierwszym właścicielu powinno wystarczyć.

Nie znałem się zbyt dobrze na motoryzacji, dlatego moje wymagania były raczej ogólne. Przede wszystkim gaz, by paliwo było tańsze. I mocny silnik. Minimum sto pięćdziesiąt rumaków, żebym wreszcie to ja ruszał na światłach jako pierwszy, a nie wlókł się za innymi. Mój nowy wóz powinien być też duży, bo duże auta są wygodne. Dość miałem dyskomfortu podczas jazdy.

Kilka wieczorów spędziłem na przeglądaniu ogłoszeń. I wreszcie trafiłem na coś, co mnie zaintrygowało. Nawet bardzo. Piękne czarne volvo z 2012 roku. Benzyna plus gaz, trzylitrowy, ponad trzysta koni mechanicznych, automatyczna skrzynia biegów. Z taką bryką można zaszaleć.

Co prawda w długie trasy nie jeździłem, przemieszczałem się jedynie z domu do pracy, ale doszedłem do wniosku, że coś mi się od życia należy. Jako facetowi. Sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do Błażeja. Mój kumpel był fanatykiem motoryzacji. Prowadził własny warsztat i miałem nadzieję, że doradzi mi, czy upatrzone auto warte jest zakupu. Przyjechał w te pędy.

Zobacz także

– Co tam wymyśliłeś? – spytał.

Odwróciłem monitor w jego stronę.

– O, w mordę jeża, no to poszalałeś. Niezły potwór.

– Co nie? Spodobał mi się od razu. Rzuć okiem, czy warto w niego zainwestować. Bo nie chcę się obudzić z ręką w nocniku.

Błażej przebiegł wzrokiem po parametrach samochodu.

– Wygląda pięknie, przynajmniej na papierze. Pytanie, czy będziesz w stanie utrzymać takie auto. Po pierwsze pali jak smok, po drugie części są cholernie drogie, a po trzecie to kolos. Po cholerę kawalerowi taki potwór?

Uśmiechnąłem się.

– Widzisz, zapomniałem ci się pochwalić. Dostałem awans i podwyżkę, więc o fundusze nie muszę się martwić.

– Świetna wiadomość, gratuluję. Zatem tak. Wóz jest ekstra, tylko cena podejrzanie niska. To mi się w nim najbardziej nie podoba. Mógł być bity. Albo co gorsza to składak. W sensie, że zmontowany z dwóch albo trzech wraków. Taki frankenstein pojeździ dwa, trzy lata, a potem się rozkraczy. Na amen. Trzeba to obadać. Dzwoniłeś tam?

– Nie. Najpierw dryndnąłem do ciebie.

– Więc na co czekasz? A jak będzie nieaktualne? Cena jest naprawdę okazyjna. Ktoś na pewno się połasi i może już być po ptakach.

Właściciel wykazywał się wręcz anielską cierpliwością

Wybrałem podany w ogłoszeniu numer. Ku mojej ogromnej radości wóz nadal był na sprzedaż. Umówiłem się więc na kolejny dzień.

Pojechaliśmy oglądać „moje” volvo z samego rana. Właścicielem był sympatyczny wąsacz ze sporą nadwagą. Nie robił problemów, pozwolił Błażejowi zajrzeć w każdy zakamarek auta. A trzeba przyznać, że mój kumpel był wielce skrupulatny, by nie rzec, upierdliwy.

Zaczął od zbadania specjalnym miernikiem grubości lakieru, chcąc się upewnić, że maszyna nie zaliczyła jakiejś poważniejszej stłuczki. Następnie zanurkował pod maskę i grzebał tam dłuższy czas. We wnętrzu też spędził dobry kwadrans. Na koniec wczołgał się pod auto i uzbrojony w latarkę zbadał stan podwozia.

Tylko czekałem, kiedy wąsacz straci cierpliwość i nas przegoni, jednak facet wykazywał się wręcz anielską cierpliwością. Z pobłażliwym uśmiechem odpowiadał na wszelkie pytania dotyczące historii samochodu. Bez oporów pokazywał papiery z przeglądów i ubezpieczalni. Wybraliśmy się też na jazdę próbną. Krótką, bo gość powiedział, że zapomniał zatankować i gdybym się zdecydował, mógłbym nie dojechać do domu. A do najbliższej stacji daleko.

Gdy wysiedliśmy, Błażej odciągnął mnie na bok.

– Stary, z tym autem coś jest nie tak.

Zdumiony uniosłem brwi.

– Co ty gadasz? Może jestem laikiem, ale nawet ja widzę, że to igła. Nie ma się do czego przyczepić.

– No właśnie. I to jest niepokojące. Podobne modele w takim stanie są warte przynajmniej dwadzieścia tysięcy więcej. To jedno. A druga sprawa… – zawahał się przez chwilę – jakoś dziwnie się w tym samochodzie czułem. Nieswojo. Wiem, że to brzmi głupio, ale…

Parsknąłem śmiechem.

– Przyznaj się, próbujesz mnie zniechęcić, by potem samemu go dopaść, co? O nie, nie – pomachałem mu palcem przed nosem. – Nie dam się podejść. Gościu pewnie potrzebuje szybkiej gotówki i stąd tak niska cena. Jego pech, mój fart. Mówisz, że technicznie jest wszystko okej?

– Raczej tak, ale… – Błażej spojrzał mi prosto w oczy. – Dominik. Posłuchaj. Wcale nie chcę ci tego auta podkupić. Za darmo bym go nie wziął. Ono na serio jest… nie wiem nawet, jak to określić… Oglądałeś kiedyś taki serial „Pechowy rewolwer”? Doświadczeni rewolwerowcy, którzy ujęli feralnego colta w dłoń od razu wiedzieli, że coś jest z nim nie tak i pozbywali się go. Tak samo tutaj. Wierz mi, siedziałem w setkach, jeśli nie tysiącach aut, ale tak okropnie nie czułem się w żadnym.

– Błażejku… – położyłem przyjacielowi dłonie na ramionach – czy ciebie już kompletnie porąbało?

– Proszę cię, nie rób tego. Będziesz żałował, zobaczysz.

Zbyłem go machnięciem ręki i poszedłem do właściciela, by dokonać niezbędnych formalności.

Godzinę później czarne volvo stało w moim garażu. Nie mogłem się na nie napatrzeć. Obchodziłem je dookoła ze sto razy. Potem przez dobrą godzinę siedziałem w środku i zapoznawałem się z funkcjami.

Chciałem oczywiście oblać udany zakup, ale Błażej powiedział, że za to auto pić nie będzie. Co utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest najzwyczajniej w świecie zazdrosny. Od początku pragnął zdobyć okazyjnego volviaka dla siebie i teraz cierpi na popularną wśród rodaków przypadłość zwaną „bólem dupy”.

Na wspomnienie jego argumentów zaśmiałem się sam do siebie. Już chyba nic głupszego nie mógł wymyślić. Postanowiłem, że jutro przetestuję auto w dłuższej trasie.

Kiedy wypadłem na trasę, złapałem wiatr w żagle

Wyruszyłem skoro świt. Czułem niesamowite podekscytowanie, co wcale nie ułatwiało jazdy. Tyle lat woziłem się w klaustrofobicznej puszce, więc teraz musiałem bardzo uważać w ciasnych uliczkach mojego miasteczka. Ale kiedy już wypadłem na trasę, złapałem wiatr w żagle. Jazda okazała się istną rozkoszą. Z głośników sączyło się „Stairway to heaven”, a ja, rozparty w fotelu, lawirowałem między innymi samochodami. Byłem królem szosy.

I wtedy pojawiły się kłopoty z radiem. Najpierw zaczęło przerywać, gubić stację, ale złożyłem to na karb słabego zasięgu. Znajdowałem się akurat w kotlince, więc fale mogły tu nie docierać. Ale gdy wyjechałem na szczyt wzniesienia, odbiór się nie poprawił. Sygnał co chwila zanikał. Zamiast muzyki do moich uszu docierała mieszanina szumów, trzasków i pisków. Było to na tyle denerwujące, że wyłączyłem odbiornik. Ku mojemu zaskoczeniu hałas wcale nie zniknął. Przeciwnie, narastał, przechodząc w ogłuszającą kakofonię.

Zjechałem w pierwszą z brzegu polną drogę. Czyżby doszło do zwarcia? W sumie elektryki Błażej nie sprawdzał, bo akurat na tym się nie znał. Przekręciłem kluczyk w stacyjce. Obawiałem się, że i to nie pomoże, ale jak tylko silnik zgasł, zapanowała grobowa cisza. Odetchnąłem z ulgą.

Cóż, samochód, choć zadbany, miał już swoje lata i pewne rzeczy miały prawo szwankować. Jeśli sytuacja się powtórzy, będę musiał zawieźć go do elektryka, żeby przejrzał instalację. Ale cała przyjemność z wycieczki gdzieś się ulotniła. Postanowiłem wracać. Na szczęście w drodze powrotnej radio działało jak należy, więc uznałem to za jednorazowy epizod.

Naiwnie myślałem, że to koniec niespodzianek.

Dopiero solidna porcja koniaku ukoiła moje nerwy

Trzy dni później, gdy jechałem do pracy, zastrajkował hamulec. Choć wciskałem go do oporu, nie reagował. Dobrze, że na skrzyżowaniu nie było nikogo poza mną. Przeciąłem je na czerwonym świetle. Błysk flesza dał mi do zrozumienia, że stracę parę stówek, w zamian dostając kilka punktów karnych. Dalszą część trasy pokonałem bez problemów. Hamulec więcej nie zawiódł. Oczywiście i tak podjechałem do mechanika, żeby sprawdził, co mogło być przyczyną usterki, ale nie znalazł niczego podejrzanego.

Kolejna iście groźna przygoda spotkała mnie po dwóch tygodniach, na niestrzeżonym przejeździe kolejowym. Auto zgasło na samym środku torów i za diabła nie chciało zapalić ponownie. Kręciłem kluczykiem, silnik rzęził i rzęził, a potem gasł. Naraz usłyszałem dźwięk, który zmroził mi krew w żyłach. Sygnał nadjeżdżającego pociągu dochodzący zza wzgórza.

Chciałem odpiąć pas bezpieczeństwa, ale ten się zaciął! Z moich ust popłynął potok bluzgów. Usiłowałem poluzować pas, by wyślizgnąć się z pułapki, jednak pas nie dość, że nie chciał się rozwijać, to na dodatek jakby mocniej się zacisnął, przyduszając mnie do siedzenia. Szarpałem się jak mucha w pajęczej sieci. Spocony, rozdygotany, z sercem walącym tak głośno, że prawie zagłuszało stukot pociągu.

Widziałem go. Był coraz bliżej! Maszynista trąbił jak oszalały. Tylko patrzeć, jak rozpędzona lokomotywa zmieni auto ze mną w środku w pogruchotany wrak. Z nerwów zacząłem się modlić. Mamrocząc „Zdrowaś Mario”, w ostatniej desperackiej próbie przekręciłem kluczyk. Silnik zaskoczył. Wdusiłem gaz do dechy. Autem szarpnęło, opony zabuksowały, wyrwałem do przodu. Dosłownie sekundę później przez miejsce, w którym stałem, przejechał skład.

Zatrzymałem się na poboczu, wysiadłem i zwymiotowałem. Nie wróciłem już do mojego pięknego volvo. Wezwałem lawetę. Uspokoiłem się dopiero w domu. Solidna porcja koniaku ukoiła moje zszargane nerwy. Pora zawieźć auto na generalny przegląd. Okres, w którym mogłem je zwrócić właścicielowi z powodu ukrytych wad minął już jakiś czas temu, więc szanse na odzyskanie pieniędzy były bliskie zeru.

Opla zawsze dawałem do naprawy Błażejowi, ale tym razem wstydziłem przyznać się do błędu. Bo w głębi duszy czułem, że to on miał rację, odwodząc mnie od kupna. Z tym samochodem faktycznie było coś nie tak. Tylko co?

Mechanik niczego nie znalazł. Stwierdził, że bryka jest w pełni sprawna. Co więcej, dawno nie widział pojazdu w tak dobrym stanie. Wyglądało na to, że regularnie serwisowano go w autoryzowanym salonie. Dlaczego w takim razie działy się te wszystkie rzeczy? Mechanik bezradnie rozłożył ręce. Tak samo jak kolejny, któremu zleciłem przegląd. Jeden mógł popełnić błąd. Dwóch mogło się mylić. Ale kiedy i trzeci nie stwierdził żadnych nieprawidłowości, zgłupiałem.

Dygotałem z przerażenia

W weekend postanowiłem dać volviakowi jeszcze jedną szansę i wybrałem się na wycieczkę nad jezioro. Jazda praktycznie wyłącznie drogą ekspresową, więc nie powinno być żadnych komplikacji. Akurat! Już po kilku kilometrach auto zaczęło wariować.

Najpierw padło radio. Znów bombardowało moje biedne uszy niemożebnym hałasem. Nie dało się go ściszyć ani wyłączyć. Potem zaświeciły się wszystkie kontrolki na desce rozdzielczej. Zacząłem hamować. Bezskutecznie. Hamulec też się zbiesił. Co gorsza, auto nabierało prędkości, jakby czyjaś niewidzialna noga wciskała pedał gazu.

Spociłem się jak mysz. Wszędzie. Nie wiedziałem, co się dzieje. Dygotałem z przerażenia, usiłując opanować rozpędzony samochód. Miałam wrażenie, że walczę z kierownicą. Auto zjechało najpierw na lewy, a potem na przeciwległy pas. Dobrze, że w niedzielę droga była praktycznie pusta. Usiłowałem odbić, ale układ kierowniczy jakby się zblokował. Napierałem na kierownicę z całych sił, ale nie drgnęła nawet o milimetr.

Na widok wyjeżdżającego zza zakrętu tira po prostu zamknąłem oczy. Skoro nic innego nie mogłem zrobić. Klakson ciężarówki zawył, a ja poczułem na karku lodowaty oddech śmierci. Prułem na czołówkę. Na szczęście tamten miał dobry refleks i zachował zimną krew. Zjechał w ostatniej chwili, trąbiąc niemiłosiernie.

Otworzyłem oczy, gdy mijał mnie o centymetry. Zatrzymałem się na poboczu kilka metrów dalej, bliski zawału. Samochód zgasł i już nie zapalił. Kolejny raz wróciłem na lawecie.

W domu długo nie mogłem dojść do siebie. Siedziałem w fotelu i tępo wpatrywałem się w ścianę. Przez moją głowę przepływały setki myśli pod tytułem: „a co by było gdyby”.

Świadomość, że otarłem się o śmierć, ciążyła mi jak głaz. Wreszcie schowałem dumę do kieszeni i zadzwoniłem do Błażeja. Raz, że musiałem to wszystko z siebie wyrzucić, a dwa, chciałem, aby obejrzał auto u siebie w warsztacie. Tamci mechanicy mogli coś jednak przeoczyć. Albo najzwyczajniej w świecie okantować mnie i nawet nie zajrzeć pod maskę. Lub zrobić to pobieżnie. W dzisiejszych czasach ludziom nie można ufać.

Przyjaciel uśmiechnął się z politowaniem, kiedy opowiedziałem mu całą historię.

– No tak, a mnie ściemniałeś, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i jeździ ci się super – wypomniał mi.

– No taaa… sorry, ale wiesz, jak jest – tłumaczyłem się. – Głupio mi było się odezwać, bo ja naprawdę myślałem, że chcesz mi to auto podkupić.

Błażej westchnął ciężko.

– Tak jakbyśmy się znali miesiąc a nie trzydzieści lat – burknął z urazą. – Mówiłem ci od razu, że ta bryka jest felerna. A przeczucia rzadko mnie mylą.

– Przepraszam po raz setny, Nostradamusie – skłoniłem się dwornie.

– Dobra – uśmiechnął się. – Postaw mi kiedyś porządną whisky i będziemy kwita.

Zapakowaliśmy volvo na jego lawetę, a kiedy odjechał, opadłem na kanapę i natychmiast usnąłem. Nerwy i stres zrobiły swoje.

Okazało się, że to wkurzona dusza mści się na kierowcy

Błażej odezwał się dwa dni później. Kazał mi natychmiast do siebie przyjechać, przez telefon nie chciał niczego zdradzić.

– Słuchaj, wiem, jak to zabrzmi – zaczął, kiedy zasiedliśmy przy stoliku w jego warsztacie – ale twoje auto jest nawiedzone.

Zakrztusiłem się kawą, którą naprędce mi zrobił. Spodziewałem się, że znajdzie jakieś usterki dyskwalifikujące pojazd z użytku, a on wyjechał z czymś takim!

– Jaja sobie robisz? To kara za brak zaufania, tak?

Wzruszył ramionami.

– Wierz albo nie, jak sobie chcesz. Technicznie wóz jest w stu procentach sprawny. Ale to, co mi opowiadałeś, przypomniało mi o artykule, jaki czytałem kiedyś w poczekalni u dentysty. Owszem, chodzę do stomatologa i dbam o zęby, wyobraź sobie. W ogólnym zarysie historia z tego artykułu wyglądała podobnie jak twoja. Sprowadziłem kumpla, który ma fioła na punkcie ezoteryki i tym podobnych. Wlazł do twojego auta z tabliczką Ouija.

Uniosłem brew.

– I?

– I okazało się, że żona tego faceta, co sprzedał ci samochód, w tym właśnie wozie dostała zawału. Gość od dawna chciał się jej pozbyć, więc jak wyczaił, co się dzieje, nie zadzwonił od razu na pogotowie, tylko poczekał, aż będzie za późno. Wkurzona dusza małżonki została w tym aucie i teraz mści się na każdym, kto siądzie za kierownicą. No bo to jej mąż prowadził.

Normalnie mnie zatkało. Historyjka brzmiała jak scenariusz do horroru klasy B i wciąż liczyłem, że Błażej zaraz wybuchnie śmiechem, a potem powie: ukryta kamera albo coś w ten deseń. Niestety był śmiertelnie poważny, ja zaś kompletnie zdezorientowany. Bo rozum podpowiadał, że to brednie, ale ostatnie zdarzenia z udziałem volvo też przeczyły zdrowemu rozsądkowi.

– Kur… – wydukałem w końcu. – Jeśli to prawda, to co ja mam teraz zrobić?

Sprawy w sądzie raczej nie wygrasz – odparł kumpel. – Nikt ci nie uzna wady w postaci ducha.

Pozostaje sprzedaż. Tamten palant doskonale wiedział, czego się pozbywa, dlatego tak zjechał z ceny.

Szlag by trafił! No to ubiłem interes życia. A wszystko przez brak zaufania do kumpla, który chciał dla mnie dobrze. Teraz zostałem bez pieniędzy i z trefnym samochodem, do którego na pewno więcej nie wsiądę. Sumienie nie pozwala mi podrzucić komuś innemu tego kukułczego jaja. Nie spałbym po nocach, wiedząc, że ktoś mógłby stracić życie. Więc co dalej?

Reklama

Mam dwie opcje. Jakoś dowieść, że gość nie udzielił żonie pomocy, co kwalifikuje się pod stosowny paragraf kodeksu karnego, a jak go ukażą, to może duch się uspokoi. Druga opcja to kontakt z egzorcystą…

Reklama
Reklama
Reklama