Reklama

Pół roku temu Ela, moja żona, wróciła od lekarza zapłakana. Okazało się, że ma kiepskie wyniki. Kazano jest zrobić szczegółowe badania. Też było kiepsko. Przez kilka miesięcy odwiedzała różnych specjalistów, oddawała krew, pobierano próbki, wymazy, przeprowadzano dziesiątki testów, by wreszcie postawić diagnozę.

Reklama

Żona zachorowała

– Proszę być dobrej myśli – lekarz próbował ją pocieszyć. – To wczesne stadium, jeszcze nie wiemy, czy guz jest złośliwy. Będziemy walczyć, pani Elżbieto.

Po takiej przemowie moja żona doszła do wniosku, że sprawa jest beznadziejna i żadne leczenie nie ma sensu. Powiem szczerze, ja także byłem przerażony, ale wiedziałem jedno – nie mogę tego okazać. Musiałem przekonać Elżbietę, że trzeba podjąć leczenie dla dobra naszych dzieci i przede wszystkim dla siebie.

– Skoro lekarz mówi, że to wczesne stadium – tłumaczyłem – to jest szansa na zwalczenie choroby. Nie wolno ci się poddawać.

– Na zabiegi trzeba jeździć do szpitala wojewódzkiego, czterdzieści kilometrów stąd, jak ty to sobie wyobrażasz? – płakała Ela. – Nie stać nas na to, dobrze wiesz.

Przytuliłem ją mocno.

– Kupimy auto, będę cię woził – odpowiedziałem. – W komisie na Krańcowej widziałem starego opla… Zrobię wszystko, żebyś wyzdrowiała.

Nikt nie chciał tego auta

Pracownik komisu trochę się skrzywił, gdy mu powiedziałem, że chcę kupić corsę spod płotu, która dawno temu wpadła mi w oko.

– Panie, z godzinę mi zajmie, żeby to auto wyciągnąć na plac – marudził. – Pół komisu trzeba poprzestawiać, a miejsca, sam pan widzi, mało. To nie takie łatwe.

Ja mam czas, poczekam – powiedziałem i usiadłem na ławce przed kantorem. – Jeśli pan ją odpali, biorę.

– Panie, tu wszystkie auta są na chodzie! – odpowiedział z dumą.

Rzeczywiście, pracownik komisu musiał się nieźle nakombinować, by wyciągnąć corsę spod płotu. Plac był niezbyt duży, a samochody stały w trzech rzędach. Na szczęście, udało się. Wstawiono nowy akumulator i auto zapaliło. Szef komisu był bardzo zadowolony, że wreszcie znalazł się amator na opla i sprzedał go za trzy tysiące.

I tak oto stałem się właścicielem 20-letniego opla w trudnym do odgadnięcia kolorze. Dla mnie najważniejsze było, że auto jeździ i będę mógł Elę wozić na zabiegi. Tylko to się liczyło. Jeszcze tego samego dnia wymyłem opla, dokładnie odkurzyłem i wypolerowałem lakier. Samochód zarejestrowałem w wydziale komunikacji. Moja nowa corsa zupełnie nie przypominała tego złomka, który zalegał w komisie pod płotem.

To było warte dużo forsy

Podczas porządków w bagażniku znalazłem leżące luzem narzędzia, lewarek, jakieś szmaty i koło zapasowe. Gdy je podniosłem, znalazłem sporą, turystyczną, torbę. Zabrałem ją do domu, żeby zajrzeć, co jest w środku, bo było już ciemno. Mimo że byłem bardzo ciekaw, co jest w torbie, otworzyłem ją dopiero wtedy, gdy już wszyscy spali. Na wszelki wypadek zamknąłem drzwi do kuchni. Chciałem mieć spokój. Wysypałem na stół całą zawartość torby i zaniemówiłem. Kompletnie mnie zatkało. Gorzej – przez sekundę nie mogłem złapać oddechu. To było jak bajka z tysiąca i jednej nocy. Jakby ktoś powiedział: sezamie, otwórz się!

– O cholera! – to był jedyny komentarz, na jaki było mnie stać.

Na stole leżał stos złotej i srebrnej biżuterii i banknotów. Gdy pieniądze ułożyłem w równy stos, okazało się, że są tam złotówki, dolary i euro. Nie policzyłem tego. W życiu nie widziałem takiego bogactwa. Nie wiedziałem, czy mam krzyczeć ze szczęścia, czy zacząć się bać! Strach był silniejszy od radości. Kto chowa skarb w bagażniku starego auta? Odpowiedź wydawała się prosta. Złodziej! Tylko ktoś taki mógł ukryć torbę w oplu, po to zapewne, by nikt nie podejrzewał, że w starym aucie znajduje się jego łup. Corsa stała pod płotem od wielu miesięcy, nikt się tym autem nie interesował, bagażnik mógł wydawać się bezpieczną skrytką.

Na początku się cieszyłem

Te pieniądze spadły mi niczym manna z nieba. Lekarz mówił, że kuracja Eli będzie bardzo droga, ale zapewniał, że skuteczna. Nie miałem pojęcia, skąd wezmę kasę. A tu proszę, taki prezent od losu. Strasznie mnie korciło, żeby od razu wypłacić sobie fundusz zdrowotny dla Elżbiety, ale nie zrobiłem tego. Nie jestem złodziejem. Wiedziałem, że muszę ów skarb zwrócić. Nie wiedziałem, komu go skradziono, więc powinienem zanieść to na policję. Z drugiej strony, ta kasa mogła uratować życie mojej żonie. Mógłbym zapewnić Eli leczenie w najlepszych klinikach, a nie w powiatowym szpitalu, do którego mamy ponad czterdzieści kilometrów. Moja rodzina bardzo potrzebowała tych pieniędzy. Bardzo!

Spakowałem wszystko, co leżało na stole z powrotem do torby i schowałem do pawlacza. Miałem nie lada orzech do zgryzienia. Zawsze w takich sytuacjach radziłem się Eli, ale teraz to było niemożliwe. Nie mogłem żony stawiać przed wyborem: twoje zdrowie lub nawet życie, albo uczciwość. To byłoby zbyt okrutne. Sam musiałem znaleźć rozwiązanie.

Coś zaczęło się dziać

Przez kilka dni nic się nie działo, czekałem na rozwój wydarzeń. Bardzo się starałem nie myśleć o torbie schowanej w schowku. Z trudem powstrzymałem się przed wysypaniem tych skarbów na stół i oglądaniem. Nie wiedziałem, ile warta jest biżuteria, ale wyobrażałem sobie, jak kupuję Eli najlepsze lekarstwa, płacę lekarzom za kurację.

Niestety, wiedziałem, że prędzej czy później złodzieje upomną się o te fanty! Czułem, że ten majątek wręcz parzy mnie w ręce. Najgorsze było to, że nie mogłem nikomu o tym powiedzieć, nikogo się poradzić, co dalej robić.

Minął tydzień. Rano zauważyłem, że moja corsa, która stała na parkingu przed domem, wzbudziła zainteresowanie kilku facetów. Obchodzili ją naokoło i bardzo dokładnie oglądali. Obserwowałem ich przez okno. Czyżby to byli ci, którzy ukryli torbę w bagażniku? – zadałem sobie pytanie. Chyba jednak nie, bo skąd wiedzieliby, kto kupił auto i gdzie ono stoi. Zresztą mój samochód, po remoncie i myciu, nie przypominał już tej ruiny z komisu!

Faceci długo oglądali corsę, kręcili głowami, w końcu odeszli. Doszedłem do wniosku, że to jednak ci, którzy ukryli w aucie torbę. To było jedyne rozsądne wytłumaczenie. Podobnych aut na osiedlu było co najmniej piętnaście, a tylko moje wzbudziło zainteresowanie. Sprawdziłem to, bo poszedłem za facetami, nie interesowały ich ople stojące na innych ulicach.

Ktoś mnie śledził

Dwa dni później wiozłem Elę do szpitala. W lusterku wstecznym zauważyłem, że jedzie za nami czarne bmw. Nie zwróciłbym uwagi na to auto, gdyby nie fakt, że beemka od wyjazdu z miasteczka trzymała się za mną. Jechałem raptem osiemdziesiąt na godzinę. To prędkość odpowiednia dla starej Corsy, ale wkurza każde znane mi bmw. Zwolniłem do pięćdziesięciu na godzinę. Chciałem sprawdzić, czy na pewno bmw jedzie za mną. Nie było wątpliwości – czarne auto także zwolniło. Byłem pewien, że jadą nim ci sami faceci, którzy tak dokładnie oglądali moją corsę.

Dojechaliśmy do szpitala. Zostawiłem auto niedaleko budki ochroniarza na strzeżonym parkingu i zaprowadziłem Elę do gabinetu. Miała tam spędzić cztery godziny. Sam wyszedłem na zewnątrz. Pogoda była ładna, wolałem czekać na żonę na powietrzu.
Z daleka obserwowałem swój samochód. Domyślałem się, że ci, którzy za mną jechali, nie odpuszczą. Muszą sprawdzić bagażnik corsy. W pewnym momencie zauważyłem mężczyznę w kapturze na głowie, który kręcił się w pobliżu opla. Poszedłem w tamtą stronę. Przy corsie pojawił się drugi osobnik, widziałem, że próbują dostać się do samochodu.

Złodzieje, samochód kradną! Złodzieje! – wrzeszczałem i biegłem przez parking.

Moje krzyki usłyszał ochroniarz parkingu. Wyskoczył ze swojej budki i także biegł w stronę opla. Krzyk spłoszył złodziei.

– To pańskie auto? – spytał ochroniarz, gdy dobiegliśmy do corsy.

– Moje! – odpowiedziałem.

– Myśli pan, że chcieli je ukraść? – dziwił się ochroniarz. – Przecież to staruszek!

– Też mnie to dziwi – udałem, że nie wiem, o co chodzi.

– Wezwać policję? – spytał ochroniarz.

– Nie, to chyba nie ma sensu. W końcu nic się nie stało, a złodzieje uciekli.

Ela wyszła z gabinetu bardzo zmęczona. Odchyliłem oparcie jej fotela do tylu i wróciliśmy do domu. Nikt za nami nie jechał. Po drodze usłyszałem w radiu komunikat.

Wystraszyłem się

„Jak się dowiedział nasz reporter, 14 kwietnia około godziny 23 przy ul. Centralnej włamano się do jubilera. Właściciel zakładu twierdzi, że zginęła cenna biżuteria, w tym… – spiker wymienił dwa przedmioty – i gotówka. Policja prosi potencjalnych świadków zdarzenia o…”. Nie słuchałem dalej. Byłem całkowicie przekonany, że w pawlaczu mam łup z tego właśnie włamania.

Przestraszyłem się nie na żarty. Bandyci na pewno będą chcieli odzyskać to, co ukradli. Nie miałem pojęcia, co mam robić. Wiedziałem tylko, że muszę się pozbyć tego skarbu. Gdy tylko wróciliśmy do domu, wyciągnąłem torbę i zacząłem dokładnie przeglądać precjoza. Bez trudu znalazłem złoty zabytkowy pierścień z diamentem, o którym mówiono w radiu. Telefonem sfotografowałem pierścień i kilka złotych drobiazgów.

W internecie wyszukałem informację na temat zakładu przy Centralnej. Właściciel prowadził firmę od trzydziestu lat. Na stronie naszego miasta opisana była historia firmy Wiśniowskich. Wynikało z niej, że Bartosz jest piątym pokoleniem jubilerów w naszym mieście. Jego wyroby znane są także poza granicami kraju. Nic dziwnego, że właśnie tę firmę postanowili okraść złodzieje. Wciąż nie wiedziałem, co mam zrobić z ich łupem.

Znaleźli mnie

Była chyba dwudziesta trzecia, gdy zadzwonił telefon stacjonarny. Na szczęście, aparat był nieco przyciszony, żeby nie budzić Elżbiety, ale i tak skoczyłem jak oparzony, by jak najszybciej odebrać. Byłem wściekły, bo o tej porze nikt nigdy do nas nie dzwonił.

– Słucham – odezwałem się cicho. – To nie jest pora na…

– Zamknij się gościu i słuchaj – mój rozmówca nie dał mi dokończyć. – Masz coś, co do ciebie nie należy…

Panie, to pomyłka – tym razem ja mu przerwałem. – Mówiłem, że to nie jest pora…

– Posłuchaj, gnoju!

– Pomyłka – powtórzyłem. – Dobranoc!

Odłożyłem słuchawkę i wyłączyłem telefon z gniazdka. Wiedziałem, że ryzykuję, złodzieje na pewno na tym nie poprzestaną, ale już w głowie układałem plan, jak mam postąpić. Rano zauważyłem, że z parkingu zniknęła moja corsa. Szukałem na całym osiedlu, ale bez skutku. Powinienem zgłosić tę kradzież policji, ale najpierw chciałem skontaktować się z okradzionym jubilerem.

Chciałem być uczciwy

Musiałem to zrobić dyskretnie. To nie było łatwe zadanie. Nie mogłem zwyczajnie wejść do zakładu, bo w okolicy kręciło się mnóstwo ludzi. Na drzwiach wisiała kartka: „Zakład nieczynny do odwołania”. Widziałem jednak przez zakratowaną szybę, że ktoś jest w środku.

Postanowiłem zaczekać, aż wyjdzie z firmy, wtedy podejdę do niego i zagadnę. Czekałem do piętnastej, w końcu jubiler wyszedł. Zamknął firmę i sprężystym krokiem poszedł w stronę rynku. „Przypadkowo” na niego wpadłem.

– Bardzo pana przepraszam – powiedziałem głośno i cicho dodałem: – Musimy gdzieś spokojnie pogadać. Sami! To ważne!

Nie namyślał się wcale. Odczekałem chwilę i poszedłem za nim. Po kilkuset metrach weszliśmy na jakąś posesję.

– Tu nikt nam nie przeszkodzi – stwierdził. – Czego pan chce?

– Nazywam się Radosław W. – przedstawiłem się. – Podejrzewam, że niełatwo będzie panu uwierzyć w to, co powiem. Całkowicie przypadkowo stałem się posiadaczem pańskiej własności.

– Może pan jaśniej? – jubiler był zdenerwowany, a mój wstęp chyba go trochę zirytował.

– To nie takie proste. Niespełna dwa tygodnie temu kupiłem samochód – wiedziałem, że ten początek jeszcze bardziej zirytuje jubilera, ale był konieczny, by facet uwierzył, że to nie ja go okradłem.

– Panie, moja cierpliwość się kończy – jubiler, tak jak przewidziałem, był wściekły. – Gówno mnie obchodzą pańskie zakupy…

Niech mi pan zaufa, zaraz się wszystko wyjaśni. – poprosiłem. – Otóż kupiłem dwudziestoletnią corsę, chyba najtańsze auto w komisie.

Twarz jubilera poczerwieniała. Bałem się, że jeszcze chwila i eksploduje. Wiśniowski wziął głęboki oddech i zapowiedział:

– Za minutę wzywam policję!

Nie wierzył mi

– W tym samochodzie w bagażniku znalazłem torbę. W tej torbie było to – pokazałam mu fotkę pierścienia.

– Skąd mam wiedzieć, że to nie pan mnie okradł, a teraz próbuje oszukać.

– Czy gdybym był złodziejem, spotykałbym się z panem? Wysłałbym list albo SMS-a. Po spotkaniu może mnie pan dokładnie opisać policji…

– Czego pan oczekuje? – spytał jubiler, wyglądało na to, że wreszcie mi uwierzył.

– Sprawa stała się głośna, właściwie mógłbym zanieść tę torbę na policję i opowiedzieć im tę samą historię. Na pewno by mi nie uwierzyli. Zamknęliby mnie do wyjaśnienia. Ja nie mogę iść do więzienia, mam chorą żonę, muszę się nią opiekować. Chciałbym zwrócić panu to, co znalazłem w aucie, ale trzeba zrobić tak, żebym był poza wszelkim podejrzeniem.

– Jak pan to sobie wyobraża?

– Nie mam dokładnego planu – przyznałem. – Ale chcę jak najszybciej pozbyć się tych precjozów. Złodzieje dziś ukradli mój samochód. Nic w nim nie znaleźli. Telefonowali do mnie, żebym im zwrócił torbę. Gdy oddam panu własność, to się ogłosi, że skarb się odnalazł i bandyci będą wiedzieli, że nie mam torby. Policja i tak będzie ich ścigać.

– Rozumiem pana, ale wciąż nie wiem, jak ma przebiegać ów zwrot.

Mieliśmy prosty plan

Ja także nie wiedziałem. Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, zastanawiając się, jak przeprowadzić naszą akcję. Zależało mi na tym, żeby złodzieje odczepili się ode mnie i mojej rodziny. Wybraliśmy sposób nieco naiwny, ale chyba najprostszy i skuteczny.
Jeszcze tego samego wieczora jubiler, wróciwszy ze spaceru z psem, znalazł pod swoimi drzwiami zieloną torbę turystyczną, a w niej wszystko, co mu skradziono. Natychmiast zawiadomił policję.

Technicy do wczesnych godzin rannych zbierali ślady. Okazało się, że niewiele tego było. Nikt nie widział, kto i kiedy podrzucił skradzione przedmioty oraz banknoty. Jubiler dokładnie sprawdził zawartość zielonej torby. Rano ogłosił, że wszystkie skradzione precjoza wróciły do firmy. Właściwie sprawę można by zakończyć. Tylko ja zostałem bez auta. Zbliżał się termin kolejnego zabiegu, a ja nie miałem czym zawieźć mojej Elżbiety do szpitala. Postanowiłem zgłosić policji kradzież opla. Funkcjonariusze nie mogli się nadziwić, że ktoś połakomił się na dwudziestoletnią corsę.

– Na co komu taki rzęch? – dziwił się aspirant przyjmujący zgłoszenie.

– Ja tym złomem wożę żonę do szpitala – wyjaśniłem. – Teraz nie mam czym.

– To ma pan kłopot – skwitował funkcjonariusz moją sytuację.

Dostałem nagrodę

Kilka dni później zatelefonował jubiler.

– Chciałem panu podziękować za zwrot… tego łupu – powiedział. – Doceniam, co pan zrobił, bo wiem, że pieniądze są teraz panu bardzo potrzebne.

Nic nie mówiłem, czekałem, aż skończy.

– Dlatego, panie Radku, przepraszam za poufałość, chcę dać panu znaleźne! Biorąc pod uwagę wartość biżuterii i pieniądze, to będzie… – podał kwotę, po której zrobiło mi się ciemno przed oczami. – Panie Radosławie, proszę przyjść do mego zakładu jutro w południe, to załatwimy tę sprawę – powiedział, kończąc rozmowę. – Jeszcze raz bardzo dziękuję! Do zobaczenia – odłożył słuchawkę.

Reklama

Siedziałem przy telefonie jeszcze dobre dziesięć minut, zanim dotarło do mnie, że stać nas teraz, by Elżbieta leczyła się nawet za granicą. Odetchnąłem z ulgą.

Reklama
Reklama
Reklama