„Kupiłem zimową kurtkę w lumpeksie za 12 zł i przeżyłem szok. W kieszeni znalazłem prostokątne pudełko i teraz żałuję”
„Miałem w planie tylko ją przymierzyć, obejrzeć, może od razu wrzucić do pralki, żeby pozbyć się zapachu używanej rzeczy. Włożyłem ręce do kieszeni. W jednej stara chusteczka, w drugiej coś grubego. Sztywny, gruby prostokąt. Przez moment myślałem, że to może jakaś notesik, ale było zbyt ciężkie”.

- Redakcja
Wszystko zaczęło się od zwyczajnej wizyty w second-handzie. Może faceci rzadko chodzą do ciuchlandów, ale ja czasem zachodzę tam po pracy, bo można trafić na coś porządnego za grosze. Tego dnia upolowałem ciemnozieloną kurtkę z grubego materiału, idealną na zimę. Pachniała proszkiem do prania, była ciepła i kosztowała mniej niż paczka papierosów. W domu, kiedy ją przymierzyłem, sięgnąłem do kieszeni i wyczułem coś grubego. Jakieś prostokątne pudełko. W środku był plik banknotów. Zaschło mi w gardle. Nie miałem pojęcia, skąd się tam wziął, ale jedno wiedziałem od razu – nikomu nie powiem. Ani słowa. Nigdy. Nawet bliskim. A to był dopiero początek.
Nigdy się tego nie wstydziłem
Nie wiem, jak to się stało, że w ogóle zacząłem chodzić do lumpeksów. Może przez Zuzę, która zawsze umiała wygrzebać tam perełki. Może przez to, że lubiłem czuć się sprytniejszy od świata – kupić coś za piątkę, a wyglądać jak za pięć stów. Nigdy się tego nie wstydziłem. To była dla mnie odskocznia. W robocie wszystko według grafiku, ludzie w kółko ci sami, a tam – skarbnica przypadków, wspomnień, cudzych historii zawiniętych w ubrania. Ten konkretny lumpeks znajdował się na obrzeżach miasta, w starym pawilonie obok piekarni. Zawsze pachniało tam mieszanką stęchlizny i tanich płynów do płukania. Starsze panie przeglądały bluzki, dzieci biegały między wieszakami, a ekspedientki znały mnie już z widzenia.
– A pan to dzisiaj czego szuka? – pytała czasem ta niska, ruda.
– Kurtki, zimno się robi – odpowiadałem bez zastanowienia, choć sam jeszcze nie wiedziałem dokładnie, czego szukam.
Wtedy też niczego się nie spodziewałem. Ot, zwyczajna wizyta po pracy, zanim autobus zawiezie mnie do nudnego mieszkania i tych samych czterech ścian. Chwyciłem ją ze stosu – zieloną, ciężką, lekko przetartą na rękawach. Cena? Dwanaście złotych. Mierzyłem ją przed lustrem, kiwałem głową, jakby miało to jakieś znaczenie. Kupiłem. Zapakowali mi ją w cienką torbę. Nie miałem pojęcia, że właśnie przynoszę do domu coś więcej niż okrycie na zimę.
Myślałem, że to ukryta kamera
W domu rzuciłem torbę z kurtką na kanapę i od razu poszedłem do kuchni. Zalałem herbatę, wyjąłem wczorajszą zapiekankę z lodówki, a potem – już z pełnym żołądkiem – wróciłem do kurtki. Miałem w planie tylko ją przymierzyć, obejrzeć dokładnie, może od razu wrzucić do pralki, żeby pozbyć się zapachu „używanych historii”.
Włożyłem ręce do kieszeni. W jednej – stara chusteczka, w drugiej – coś grubego. Sztywny, gruby prostokąt. Przez moment myślałem, że to może jakaś notesik albo opakowanie po papierosach, ale było zbyt ciężkie. Wyciągnąłem to. Płaskie pudełko, a w środku plik banknotów spięty gumką. Polski złoty, same stuzłotówki. Zacząłem liczyć, ręce trochę mi drżały, bo coś już czułem. Sto, dwieście, trzysta… doszedłem do dziesięciu tysięcy. Potem jeszcze jedna gumka, pod nią kolejny pakiet. Kolejne dziesięć tysięcy.
Siedziałem w ciszy, z tym wszystkim rozłożonym na stole. W pokoju było zimno, ale na karku miałem gorąco. To był ten moment, kiedy świat się przesuwa o kilka centymetrów i już nic nie jest takie jak wcześniej. Wstałem. Przechadzałem się po pokoju, jakbym szukał kamery ukrytej gdzieś w rogu. Zerkając przez okno, zastanawiałem się, czy zaraz ktoś nie zapuka. Czy to nie jakiś żart? A może pułapka? Ale nikt nie pukał. Nikt nie dzwonił. Telefon milczał. I wtedy przyszła myśl, że może to los sam mnie wreszcie nagrodził?
Te pieniądze mnie wręcz parzyły
Przez pierwsze godziny chodziłem po mieszkaniu jak w malignie. Otwierałem lodówkę, zamykałem. Siadałem, wstawałem. Przesuwałem plik banknotów z jednego końca stołu na drugi. Co chwilę liczyłem – może się pomyliłem. Ale nie. Dwadzieścia tysięcy. Prawdziwe, nie podróbki, nic nie sugerowało, że to jakiś przekręt. I właśnie to mnie najbardziej przerażało – że to nie był przekręt. Że może faktycznie ktoś schował pieniądze, zapomniał, umarł. A teraz te pieniądze, kompletnie bez kontekstu, były moje. A przynajmniej trzymałem je w rękach.
– Oddaj to – powiedziałem do siebie w lustrze.
– Ale komu? – odpowiedziałem sam sobie.
Zacząłem przeszukiwać internet. „Znalazłem pieniądze w lumpeksie – co robić?” Forum prawnicze: „Należy zgłosić znalezione mienie w urzędzie lub na policji”. Ktoś inny pisał: „Przecież to porzucone, nikt się nie zgłosi, weź i milcz”. To był problem. Ja nie wiedziałem, czy chcę milczeć. Bo to nie były moje pieniądze. Prawie zapaliłem papierosa, choć nie palę od trzech lat. Poszedłem pod prysznic. Woda leciała po moich plecach, a ja myślałem tylko o jednym – co się stanie, jeśli zachowam te pieniądze?
Kiedy wyszedłem z łazienki, wszystko już wiedziałem. Pieniądze zapakowałem do starego pudełka po butach. Wrzuciłem je do szafy. Na razie. Potrzebowałem czasu. Żeby nie parzyły. Minęło kilka dni. Pracowałem, jadłem, spałem – jak zwykle. Tyle że coś się zmieniło. W głowie nieustannie dudniło jedno pytanie: Co mam z tym zrobić? Wiedziałem, że nie mogę ich po prostu wydać na byle co. Musiało to wyglądać naturalnie. Ale jak wydać dwadzieścia tysięcy, żeby nikt nie zauważył?
Milczenie ma swoją cenę
Na zewnątrz wszystko grało. Ale pieniądze wciąż leżały w mojej szafie i były jak wyrzut sumienia. Nie chciałem ich oddać ani nikomu o tym powiedzieć, a jednak nie potrafiłem ich wydać lekką ręką. Nie ukradłem pieniędzy wprost, ale jednak zatrzymałem coś, co nie było moje. Może należały do staruszki, która trzymała oszczędności życia w kurtce po zmarłym mężu? Może do kogoś, kto przygotowywał się do zapłaty za operację? Albo do gościa, który po prostu zgubił wszystko? Nie wiedziałem.
Zacząłem śnić o kurtce. Śniła mi się w nocy, leżała na środku pokoju, a z jej kieszeni wypadały banknoty. Nie mogłem ich podnieść – jakby były z ołowiu. A potem ktoś stał w drzwiach, bez twarzy, patrzył i milczał. Milczenie. Tak, to ono mnie zżerało. Bo z nikim nie mogłem o tym pogadać. Nawet z samym sobą za bardzo nie chciałem. Uczyłem się milczenia, ale płaciłem za to cenę. Miałem pieniądze, ale nie miałem spokoju.
Miałem kasę, ale nie miałem spokoju
Minęły miesiące. I trochę oswoiłem się z tym wszystkim. Kupiłem sobie nowy komputer, trochę lepszy telefon, raz nawet zabrałem mamę na weekend do spa. Ludzie mówili, że chyba wreszcie mi się poszczęściło. Kiwałem głową. Czasem nawet się uśmiechałem, ale w środku coś się ze mną działo. Coś cichego, upartego. Coś, co nie dawało spać. Przestałem chodzić do tego lumpeksu. Nie mogłem patrzeć na wieszaki, nie mogłem już dotknąć żadnego ubrania bez dreszczu. Jakby każda rzecz mogła znowu coś ukrywać. Coś, czego nie chcę już znaleźć.
Raz po raz nachodziła mnie myśl, żeby pójść na policję, oddać te pieniądze, ale nie dało się cofnąć czasu. To nie było coś, co można było naprawić jak źle doklejony kafelek. Moje życie niby się poprawiło – ale ja się popsułem. Każdy większy wydatek przypominał mi o tej jednej kurtce. Każda chwila radości była podszyta niepokojem. Jakby ktoś patrzył. Jakby ktoś kiedyś miał zapukać. Czasem siadam wieczorem w ciszy i pytam sam siebie, czy zrobiłbyś to znowu? Nie wiem tego, ale jedno wiem na pewno – zapłaciłem za to słono, a każde milczenie ma swoją cenę.
Michał, 37 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Dla ojca zawsze byłam gorszym dzieckiem, bo nie byłam synem. Nawet po jego śmierci czułam, że brat jest ważniejszy”
- „Przez 16 lat pracy każdy mój dzień był jak kserokopia. Trochę minęło, nim zrozumiałem, że chcę od życia czegoś więcej”
- „Po 40-tce zostawiłam rodzinę i zaczęłam nowe życie. Ludzie pukali się w czoło, ale potrzebowałam wolności”