Reklama

Gdyby ktoś mi kilka lat temu powiedział, że największe emocje na emeryturze przeżyję nie w sanatorium w Ciechocinku, ale z brokułem w jednej ręce i konewką w drugiej – parsknęłabym śmiechem. Ale teraz, kiedy siedzę na naszej działce na starym plastikowym krześle, patrzę na przekopany kawałek ziemi i czuję na ramieniu słońce, wiem jedno, że to była najlepsza z najgłupszych decyzji, jakie podjęliśmy z Edkiem.

Reklama

Zaczęło się zwyczajnie – z nudów. Bo ile można patrzeć w telewizor, liczyć renty i kłócić się o to, kto znów zostawił otwartą lodówkę? Nasze życie z Edkiem toczyło się utartym rytmem, czyli kawa o ósmej, sudoku o dziesiątej, teleturnieje po obiedzie i narzekanie po wiadomościach. Aż któregoś dnia Edek, przeglądając ogłoszenia, powiedział:

– Wanda, patrz! Działka z altanką, tanio, po znajomości. Zastanów się, jakby to było mieć własne warzywka, świeże powietrze… Może byśmy się za to wzięli?

I wiecie co? Wzięliśmy się. Ja, kobieta z zapałem, ale bez pojęcia, i Edek, mój uparty, kochany, nieprzyzwyczajony do grzebania w ziemi mąż, kupiliśmy działkę. Bo nam się zachciało „kontaktu z naturą”. Pierwsze wejście na teren było jak podróż w czasie. Altanka rodem z PRL-u, z odrapanym parapetem i firanką w żółte kwiatki. W kącie leżały trzy grabie, każda inna, i plastikowy krasnal z brakującym nosem. Dookoła chwasty po pas, a na środku działki... coś, co Edek nazwał „potencjalną grządką”, a ja „polem bitwy”. Ale byliśmy pełni zapału.

– A może pomidory? – zapytałam, rozrysowując plan grządek na odwrocie starej gazety.

– A ty wiesz, że one lubią podpórki? – Edek spojrzał na mnie z miną eksperta.

– A jak im nie damy, to co? Obrażone będą? – odparłam i oboje wybuchnęliśmy śmiechem.

Nie wiedzieliśmy jeszcze, że prawdziwe uprawianie ogrodu to nie tylko sadzenie, ale i porażki. I że nie wszystko da się wyczytać z internetu.

Uczyliśmy się na błędach

Nie minął tydzień od zakupu działki, a my już wzięliśmy się do roboty z takim zapałem, że sąsiedzi zaczęli się nam przyglądać z ukosa. Edek przyniósł z piwnicy dwie łopaty, jedną z odłamanym trzonkiem, ale uparł się, że da się nią kopać. Ja, ubrana w stare legginsy i bluzę z napisem „Fit & Fab”, zaczęłam rozrysowywać grządki.

Zaczęliśmy od przekopywania. Przekopaliśmy wszystko, jak leci. Rabaty? Nie było. Ścieżki? Jeszcze nie. Edek ładował łopatą ziemię jak zawodowy kopacz, a ja rozrzucałam torby z ziemią uniwersalną po całym terenie. Sadzenie odbywało się w rytmie „tu będzie marchewka, obok seler, a między nimi trochę bratków, żeby było kolorowo”. Wszystko gęsto, jakby ziemia miała nieskończoną moc karmienia.

Pewnego dnia, dumnie trzymając w ręce paczkę nawozu, doszłam do wniosku, że trzeba podlewać i nawozić jednocześnie. I zrobiłam to. Na oko. Dopiero później zorientowałam się, że to był odkwaszacz do iglaków, który przypalił truskawki do tego stopnia, że wyglądały jakby przeszły przez suszarkę bębnową. Nie wspominając o tym, że posadziłam koper w cieniu, a bazylię na pełnym słońcu, „bo tam było jeszcze miejsce”. Sąsiedzi? Obserwowali nas z dystansu. Najpierw tylko zerkali zza płotu, potem zaczęli komentować. Słyszałam, jak Halina szepcze do Zdzisława:

– Te pomidory to się chyba uduszą w takim natłoku.

– Albo im wiosnę zrobili w sierpniu – odpowiedział jej mąż, poprawiając kapelusz jak sędzia na meczu.

Udawałam, że mnie to nie rusza, ale jednak bolało. Bo się starałam. Bo naprawdę wierzyłam, że wszystko się da zrobić sercem i dobrą wolą. Zamiast książek, uczyliśmy się na błędach. I to bardzo bolesnych. A jednak każdego ranka wstawałam z nadzieją, że dziś coś się uda. Że te truskawki może jednak odbiją, a marchewka się rozepchnie. Ale zamiast tego, trawa rosła szybciej niż wszystko inne.

W pewnym momencie usiadłam na drewnianej skrzynce pod altanką i patrzyłam na to wszystko. Ziemia wyglądała, jakby przeżyła potop i pożar naraz. W mojej głowie kotłowały się myśli. Wiedziałam, że się nie znamy. Że robimy wszystko na oślep. Ale przecież nie o to chodziło. Chodziło o to, żeby próbować, żeby stworzyć coś wspólnego. Poczułam, że choć serce rwało się do działania, to z każdym ironicznym komentarzem traciłam pewność.

Nie chciałam szybkiego końca

Lato przyszło szybko i bez ostrzeżenia. Upalne, duszne, z komarami jak z horroru. Rośliny rosły, ale nie tak, jak powinny. Sałata się wyciągnęła, marchewka zżółkła, a pomidory wyglądały, jakby same nie wiedziały, czy chcą żyć. Truskawki definitywnie się poddały. Próbowałam je reanimować naparem z pokrzywy, ale tylko przyciągnęłam więcej mszyc. Edek coraz częściej tylko siedział na plastikowym krześle z ręcznikiem na głowie i powtarzał, że nie tak to sobie wyobrażał. A kiedyś, po kolejnej nieudanej próbie uratowania ogórków, powiedział:

– Może to nie dla nas, Wanda?

Wtedy usłyszałam za płotem głos Haliny:

– Próba bez wiedzy to jak taniec bez muzyki – wygląda śmiesznie.

Poczułam, jakby ktoś mi zabrał resztkę zapału. Wybuchłam.

– Może i nic nie wiemy, ale przynajmniej próbujemy!

Halina spojrzała na mnie chłodno, a Zdzisław odciągnął ją do siebie. Edek wstał, otrzepał spodnie i powiedział:

– Wanda, wracamy do domu. Chyba to nie dla nas…

Zbieraliśmy narzędzia w milczeniu. Ja z zaciśniętymi ustami. Czułam coś, co trudno było nazwać. Zmęczenie, złość, zawód. Ale najbardziej – niezgodę. To miało być coś, co nas wzmocni. Coś, co damy radę zrobić razem. I nie chciałam, żeby to się tak kończyło. Wróciliśmy na działkę tydzień później. Nie wiem nawet, co mnie tam zawlokło.

Udawałam, że rozumiem

Może przyzwyczajenie, może upór. Albo chęć zobaczenia, czy coś jeszcze żyje. Wzięłam ze sobą grabki i herbatę w termosie, jakby miało to coś zmienić. Zastałam tam Panią Stefanię, która klęczała przy swoim porze i mamrotała pod nosem coś o ślimakach. Gdy mnie zobaczyła, nie powiedziała ani dzień dobry, tylko wręczyła mi dwie sadzonki pomidorów.

– Tylko nie róbcie z tego drugiej puszczy amazońskiej. To działka, nie dżungla – rzuciła z przekąsem.

– To, czemu tu tyle komarów? – odpowiedziałam, nie chcąc być dłużna.

Ku mojemu zdziwieniu, uśmiechnęła się. I od tego uśmiechu coś się zmieniło. Kilka dni później Mirek i Anka – młode małżeństwo z drugiego końca ogrodu – zapytali, czy potrzebujemy łopaty z prawdziwego zdarzenia. Przynieśli też własne ogórki i pokazali, jak wiązać pomidory. Mirek nawet wyjaśnił, co to znaczy „złamać przewodnik”, a ja przez chwilę udawałam, że rozumiem, o co chodzi. Edek początkowo był niechętny, ale gdy Zdzisław rzucił mu przez siatkę:

– Przyda ci się pomoc przy ławce, sam tego nie poskręcasz!

Mój mąż tylko skinął głową i poszedł po śrubokręt. Ja, choć dalej niemal nie odróżniałam nawiezienia od podlewania, zaczęłam zauważać pierwsze zielone plamy życia na naszej ziemi. Nie były może imponujące, ale były nasze. Po raz pierwszy pomyślałam, że może nie chodzi o to, żeby wszystko wiedzieć. Tylko żeby się nie bać uczyć. I żeby nie robić tego samemu.

Myśleli, że jesteśmy wariatami

Kiedy ogórki zaczęły się wreszcie wić, a cukinia wypuszczać kwiaty większe niż moja dłoń, sąsiedzi przestali się uśmiechać ironicznie. Zaczęli się uśmiechać po prostu. Zdzisław i Edek budowali razem ławkę z desek, które leżały od lat za altanką Pani Stefanii. Przynieśli też farbę – resztkę po remoncie garażu – i razem pokryli wszystko świeżą warstwą czegoś, co miało być pistacjowe, a wyszło zielonoszare. Nie szkodzi. Ważne, że ławeczka trzymała się dzielnie i wszyscy mówili, że wygląda „jak z katalogu”, chociaż nikt nie sprecyzował którego. Halina zaczęła siadać ze mną przy herbacie. Na początku tylko komentowała pogodę, potem przynosiła swoje ogórki „do porównania”, a w końcu przyznała:

– Na początku myślałam, że jesteście wariatami.

– A teraz? – zapytałam z uśmiechem, podając jej domowe ciasto ze śliwkami, które wyszło lepiej, niż się spodziewałam.

– Teraz myślę, że jesteście pozytywnymi wariatami. A to różnica.

Pani Stefania podarowała mi stare grabki „na szczęście”, a Anka przyniosła sadzonki mięty z własnego balkonu. Mirek złapał Edka za ramię i powiedział, że ich wspólna praca przy ogrodzeniu to była lepsza terapia niż cokolwiek innego. Działka zaczęła wyglądać inaczej. Nie idealnie. Ale między grządkami pojawiły się ścieżki. Na altance zawisł nowy dzwoneczek, który Halina zrobiła z puszek po groszku. A na stoliku pojawiała się coraz częściej herbata – nie tylko nasza.

Nie było idealnie, ale pięknie

Siedziałam na naszej ławce, tej zielonoszarej, i patrzyłam na to wszystko. Marchewka, choć miała trzy nogi, była słodka. Cukinia rosła w zupełnie innym miejscu, niż myślałam, że ją posadziłam. Altanka nadal przypominała domek z czasów Gierka, ale wisiała na niej zasłona w niebieskie kwiaty, którą uszyłam z pościeli po mamie. Nie było idealnie. Ale było pięknie.

Z sąsiadów zrobili się znajomi. Z nas – ogrodnicy amatorzy z przeszłością błędów i przyszłością bez presji. Edek, który kiedyś wzdychał na widok motyki, teraz podlewał pomidory z takim skupieniem, jakby od tego zależało coś więcej niż tylko plon. A może zależało? Spojrzałam na niego. Na zmarszczki, które zrobiły się głębsze, i na dłonie, które już nie pachniały tylko gazetą, ale też ziemią. Usłyszałam głosy Haliny i Zdzisława, śmiech Anki i tupot kroków Mirka. I zrozumiałam.

Nie nauczyliśmy się ogrodnictwa z książek. Ale nauczyliśmy się życia od ziemi. Od ludzi, którzy patrzyli, komentowali, a potem podali rękę. Od każdej sadzonki, która nie wyrosła, i od każdej, która zaskoczyła nas swoim uporem. Nie wiem, ile jeszcze lat będziemy z Edkiem chodzić na działkę. Ale wiem, że nawet jeśli nic nie urośnie, to i tak warto przyjść, usiąść i posłuchać. Bo to już nie jest tylko ziemia. To jest nasze miejsce.

Wanda, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama