Reklama

Mam trzydzieści pięć lat, jestem architektką, mieszkam w Warszawie, choć całe życie czułam, że to tylko przystanek. Nigdy nie chciałam tu zostać na stałe. Praca w biurze projektowym codzienny stres, korki, wieczne „zaraz”, „nie teraz”, „po weekendzie” – to wszystko mnie wykańczało. Czułam się, jakbym żyła nie swoim życiem. Jakby wszystko wokół miało więcej sensu niż to, co dzieje się ze mną.

Reklama

Często wieczorami przeglądałam fotki w internecie, wpatrując się w zdjęcia kobiet z Toskanii, Andaluzji, południa Francji. One siedziały na tarasach z kieliszkiem wina, ich psy leżały pod stołem, a dzieci biegały boso po ogrodzie. Ich życie wyglądało jak z filmu, moje – jak z poczekalni. Marzyłam, że też kiedyś tak będę mogła. Że znajdę swój azyl, gdzieś daleko od korpo-napięcia.

I właśnie wtedy, w jednej z tych długich, bezsennych nocy, trafiłam na artykuł: „Domy we Włoszech i Hiszpanii za 1 euro – nowy program ratunkowy dla opuszczonych miasteczek”. Kliknęłam, przeczytałam jednym tchem i... poczułam, że to może być szansa. Nowy początek. Takie czyste płótno, które można samemu zaprojektować.

Przez kilka dni nie mówiłam nic Tomkowi – mojemu mężowi. Wiedziałam, że będzie sceptyczny. On jest pragmatykiem, informatykiem, typem człowieka, który nie robi nic, zanim nie sprawdzi trzech niezależnych źródeł. Ale ja miałam już w głowie wszystko: ciepłe wieczory, bielone ściany, wino z lokalnej winnicy, zapach pomarańczy. Musiałam spróbować. Musiałam przekonać Tomka.

I udało się – przynajmniej na chwilę.

W sercu dawno podjęłam decyzję

– Tomek, popatrz – powiedziałam, wchodząc do kuchni z laptopem w ręku. – Domy za 1 euro. W Hiszpanii. To może być nasza szansa.

Domy za 1 euro? – uniósł brwi, nie odrywając się od ekspresu do kawy. – Brzmi jak oszustwo.

– Nie, serio, to oficjalny program. Widzisz? Tu, w miasteczku Olmeda de la Cuesta. Szukają ludzi, którzy tchną życie w opustoszałe wioski. Wystarczy, że wyremontujemy dom w określonym czasie. I możemy tam mieszkać.

– I co? Rzucimy wszystko? – zapytał chłodno. – Firmę, mieszkanie, nasze życie tutaj?

– Jakie życie? – spojrzałam mu prosto w oczy. – Praca po dwanaście godzin dziennie, obiady z pudełka, sen przy serialach. To nie jest życie. To przetrwanie. Nie chcę tak dalej.

– Asiu, to może być totalna ruina. Bez dachu, bez instalacji, bez wody. To nie internet, to rzeczywistość. I kosztuje dużo więcej niż 1 euro. Sam remont... to może być nawet sto tysięcy.

Ale to Hiszpania. Słońce, przestrzeń, życie bez tego całego ciśnienia. Chciałeś kiedyś programować dla siebie, a nie dla korporacji. Tam byś mógł. Ja też, zdalnie – mogłabym wreszcie zaprojektować coś prawdziwego, coś swojego.

Tomek zamilkł. Patrzył na mnie długo, z tym swoim zamyślonym wzrokiem, który zawsze mnie rozbrajał.

– Jesteś pewna?

– Tak – odpowiedziałam bez zawahania. – Zobaczysz, będzie pięknie.

Nie powiedział nic więcej, tylko wziął kubek z kawą i wyszedł z kuchni. Wiedziałam, że to jego sposób na „muszę to przetrawić”. Dwa dni później wrócił z wydrukowanymi dokumentami programu i listą rzeczy, które trzeba sprawdzić. Wiedziałam, że się zgodził.

Tamtej nocy leżałam na łóżku i patrzyłam w sufit z uczuciem, jakbym wygrała los na loterii. Poczułam ekscytację, której nie czułam od lat. Po raz pierwszy od dawna to ja prowadziłam. To ja podejmowałam decyzję. I to było cudowne.

Nadeszło pierwsze rozczarowanie

Lot do Hiszpanii był szybki, z przesiadką w Madrycie. Z plecakami i jedną walizką na kółkach zajechaliśmy do miasteczka, które, jak pisało w ogłoszeniu, miało odzyskać drugie życie. Było południe, trzydzieści dwa stopnie w cieniu, a ulice wyglądały jak wymarłe. Tylko stara kobieta podlewająca doniczki przy wejściu do domu pomachała nam z uśmiechem.

Czekał na nas Luis – urzędnik, który miał pilotować cały proces. Niski, opalony, ubrany w lnianą koszulę, szeroko się uśmiechał.

Bienvenidos, Joanna i Tomasz! – uścisnął nam dłonie. – Gotowi na zobaczenie swojego marzenia?

Podążyliśmy za nim wąską uliczką, z której schodziła stroma ścieżka. Na końcu stał dom. A raczej... jego cień.

– No... – powiedział Tomek, zatrzymując się. – Pięknie.

Dom miał dziurawy dach, drzwi były zabite deskami, a na ścianie widniały odbarwienia po pożarze. Przez wybite okno widać było zbutwiałe deski i stertę gruzu.

To tylko powierzchowny stan – powiedział Luis. – Fundamenty mocne, mur trzyma. Wystarczy włożyć trochę serca. I pieniędzy.

Tomek nic nie powiedział. Odwrócił się i poszedł na bok. Udawał, że robi zdjęcia, ale widziałam po jego minie, że miał ochotę wrócić na lotnisko.

Jest pięknie – powiedziałam głośno, bardziej do siebie niż do kogokolwiek.

Wieczorem, w wynajętym mieszkaniu, zderzyliśmy się z ciszą. W końcu Tomek powiedział:

– Asia, to nie jest domek z bajki. To gruz. Przecież widziałaś.

– Tak, widziałam. Ale to tylko początek. Każdy dom ma swoją historię. My napiszemy nową.

– Ty w to naprawdę wierzysz, prawda?

– Tak.

Westchnął. Podszedł do okna, oparł czoło o szybę.

– A ja... ja się boję, że to cię pochłonie. Że ja cię stracę w tym wszystkim. Że to nie będzie nasze życie, tylko twoje marzenie.

– Tomek...

– Nie mów teraz nic. Proszę. Po prostu... nie dziś.

Zgasiliśmy światło. Leżałam długo, słysząc tylko jego nierówny oddech. Wiedziałam, że to był pierwszy rys na naszej iluzji.

Zaczęły się schody

Miesiąc później wróciliśmy do Olmedy, żeby podpisać dokumenty i rozpocząć formalności. Luis, z tym samym uśmiechem co zawsze, witał nas jak starych przyjaciół.

– Proszę bardzo, wszystko gotowe. Tu podpis, tu zaświadczenie, tu zgoda na remont zgodny z wytycznymi konserwatora – machał plikami papierów, jakby sprzedawał nam abonament na słońce.

Podpisaliśmy. Po wyjściu z urzędu wpadła na nas sąsiadka, którą poznaliśmy wcześniej – Sara. Niewysoka kobieta z ciemnymi włosami i ostrym spojrzeniem. Przywitała mnie krótkim uśmiechem, ale potem wciągnęła Tomka na bok.

Zaczęli szeptać. Nie usłyszałam wszystkiego, ale jej słowa utkwiły mi w głowie.

– ...większość rodzin z Niemiec i Francji zrezygnowała. Ukryte podatki, problemy z konserwatorem. Nie da się tu nic zrobić bez łapówek. Przemyślcie to dobrze. To nie wakacje, to przekleństwo.

Tomek stał z założonymi rękami, a jego twarz zmieniała się z minuty na minutę. Był blady. W końcu odwrócił się i spojrzał na mnie. Wiedziałam, że usłyszał coś, czego nie chciał mi przekazać.

Późnym wieczorem, w domu, rzuciłam mu w twarz:

Dlaczego mi nic nie powiedziałeś? Widziałam, że z nią gadałeś. Słyszałam o czym.

– Bo co miałem powiedzieć? Że kolejna osoba ostrzega, że to wszystko ściema? Że może popełniliśmy błąd życia? Ty i tak byś nie słuchała. Ty już jesteś TAM, w tej bajce. Tylko mnie tam nie ma.

– Nie rób ze mnie idiotki! – krzyknęłam. – Próbuję coś zbudować. Dla nas! Dla ciebie! A ty tylko siedzisz i szukasz powodów, żeby się wycofać!

– Bo już wszystko straciłem! Wszystko! Spokój, sens, ciebie! Ty kochasz ten dom bardziej niż mnie! A ja... ja już nawet nie wiem, czy cię jeszcze obchodzę. Nic do ciebie nie dociera.

Zamilkłam. To było jak cios. Bo gdzieś w środku wiedziałam, że to prawda.

– Tomek... – zaczęłam, ale on już wychodził z pokoju.

– Nie dzisiaj. Po prostu... nie.

Wtedy po raz pierwszy naprawdę się bałam. Wystraszyłam się, że zostanę sama z tą ruiną domu pośrodku pustkowia w Hiszpanii. I co wtedy?

Nikt nie chciał mi pomóc

Tydzień później dom zalało. Ulewne deszcze, które w Hiszpanii zdarzają się rzadziej niż cud, trafiły właśnie na nas. Piwnica, którą z takim wysiłkiem oczyściliśmy, pękła od spodu. Woda lała się po ścianach. Stałam w błocie po kostki, trzymając latarkę, i zastanawiałam się, po co to wszystko.

Tomek wtedy nie zszedł już na dół. Siedział w kuchni, patrząc w laptopa. Chyba szukał lotów powrotnych do Polski. Nic nie powiedział, a ja udawałam, że nie widzę.

W urzędzie, gdzie zgłosiliśmy problem, Luis nagle przestał być tak rozmowny jak wcześniej.

To nie moja odpowiedzialność – powiedział, nie patrząc mi w oczy. – Macie dokumenty, macie dom. To wasza sprawa.

– Ale obiecywałeś pomoc. Pokazywałeś zdjęcia, mówiłeś, że wszystko da się załatwić. Ukryłeś przed nami informacje o długach! O tym, że trzeba spełnić normy budowlane sprzed stu lat!

– Señora... – wzruszył ramionami. – Tak działa system.

Wyszłam z urzędu z zaciśniętą szczęką. W dłoni trzymałam nieużyteczne papiery, które tylko przypominały, jak bardzo daliśmy się nabrać.

Kiedy weszłam do domu – był pusty. Na stole leżała kartka: „Zamieszkałem tymczasowo w miasteczku, potrzebuję przestrzeni. Nie dzwoń dziś”.

Usiadłam na schodach. Czułam, jak coś we mnie pęka. Jak cichutko odpadają wewnętrzne cegły, które przez całe życie układałam jedna na drugiej. Zaczęłam wątpić. Nie tylko w ten dom. Ale w siebie. W to, że jeszcze potrafię odróżnić marzenie od iluzji.

Zostałam sama ze wszystkim

Wracał powoli. Niósł tylko jedną torbę, kilka papierów i kurtkę przewieszoną przez ramię. Stałam przy drzwiach, jakby to był dzień sądu. Wiedziałam, że to nasza ostatnia rozmowa. Nie musieliśmy tego mówić głośno.

Przyszedłeś się pożegnać? – zapytałam, chociaż znałam odpowiedź.

– Po dokumenty – odparł cicho, bez emocji. – Ale tak, to też.

– Tomek, nie musisz odchodzić. Możemy to jeszcze naprawić. Wszystko.

– Nie możemy, Joasiu. Już za późno.

– Dlaczego? – głos mi zadrżał. – Przecież to tylko dom. Możemy go zostawić. Możemy wrócić do Polski, zacząć jeszcze raz.

Nie chodzi tylko o dom – przerwał mi. – Nigdy nie chodziło. Chodzi o nas. O to, że ty... ty byłaś już gotowa żyć beze mnie, zanim jeszcze przylecieliśmy. Ja byłem tylko dodatkiem do twojego marzenia.

– Nieprawda! Ja to robiłam dla nas!

– Nie. Robiłaś to, żeby siebie uratować. A ja po prostu nie byłem częścią twojego planu ratunkowego.

Zamilkłam. Bo coś we mnie krzyknęło, że on ma rację.

Kocham cię – powiedziałam po chwili.

Tomek pokręcił głową.

Może kiedyś kochałaś. Ale teraz... Już nie.

Wyszedł. Nie trzasnął drzwiami. Po prostu zamknął je cicho, dokładnie. Jakby bał się, że obudzi coś, co jeszcze spało.

Usiadłam na schodkach prowadzących na taras. Ten sam, który malowałam na zdjęciach w głowie przez miesiące. Wzięłam butelkę z winem. Miało smakować jak południe, jak beztroska, jak nowe życie. Smakowało jak popiół.

Nie poddałam się

Minęły dwa lata. Dom wciąż tu stoi. Krzywy, popękany, pełen dziur i prowizorek. Ale mój. Nauczyłam się z nim żyć. Nauczyłam się łatać dach, mieszać cement, wypełniać urzędowe formularze, gotować w jednym garnku. Nauczyłam się też być sama.

Zaczęłam pisać bloga – „Dom Asi za euro”. Dla żartu. Ale ludzie zaczęli go czytać. Pisali do mnie. Jedni z podziwem, inni z ostrzeżeniem. Czasem z pytaniem: „czy było warto?”. Nie potrafię odpowiedzieć jednym zdaniem.

Tomek nie wrócił. Ostatni raz widziałam go rok temu, kiedy przysłał pełnomocnictwo notarialne. Teraz mieszka w Berlinie. Wiem to od Sary. Ona – ta sama Sara, która go ostrzegała – pomaga mi dziś przy zbiorach oliwek. Czasem przynosi mi pomidory, czasem siedzi ze mną na tarasie, mówiąc: „Miałaś rację, ale zapłaciłaś cenę”.

Znam już Javierra – lokalnego stolarza. Pomógł mi naprawić drzwi, a później przyniósł ciasto swojej mamy. Znam też Carol i Martina – młodą parę z Barcelony, która remontuje sąsiedni dom. Twierdzą, że jestem tu pionierką. Nie wiem, czy to komplement, czy ostrzeżenie.

Każdego dnia jest trudno. Ale któregoś poranka obudziłam się i poczułam... że to moje miejsce. Nie dlatego, że jest idealne. Ale dlatego, że już nie muszę nikogo przekonywać. Ani świata, ani Tomka, ani siebie.

Wieczorem siadam na tarasie. Ten sam, który kiedyś był snem. W ręku mam kieliszek wina. Smakuje inaczej. Nie lepiej. Nie gorzej. Prawdziwiej.

Może nie wszystko straciłam. Może to był początek. Tylko nie taki, jak go sobie wyobrażałam.

Joanna, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama