Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam żyć w trybie przetrwania. Może wtedy, kiedy po raz ostatni przeszłam się po sklepie bez kalkulatora w ręku. Albo kiedy pierwszy raz poczułam, że przy kasie serce bije mi szybciej, niż zwykle, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi. Bo może zabraknie paru groszy. Bo może znów coś pójdzie nie tak. Teraz? Teraz to codzienność. Mam w torebce zawsze kilka zmiętych gazetek promocyjnych. Wiem, gdzie i w które dni są najtańsze warzywa, kiedy rzucają mięso po terminie i do którego sklepu warto iść, jeśli chce się kupić chleb za złotówkę. Nie jestem dumna. Ale też nie mam już siły się wstydzić.

Reklama

Żyję sama od lat. Właściwie to nie – żyję skromnie. Tak mówią ci, co nie chcą używać słowa „bieda”. I niby nikt nie zna moich wydatków, ale wiem, co sobie ludzie myślą, gdy patrzą na mój koszyk. Pełen rzeczy z żółtymi etykietami, z napisem „-50%”, z kończącym się terminem ważności. Żadnych marek, żadnych zachcianek. Czasem, jak sobie pozwolę na czekoladę z promocji, czuję się, jakbym popełniała przestępstwo. Najgorzej jest przy kasie. Gdy kasjerka zbyt głośno czyta ceny z przeceny. Gdy ktoś w kolejce za mną patrzy z góry. Ale czasem zdarzają się wyjątki. Jak pani Teresa.

– O, dzisiaj mieliśmy jeszcze schab z wczoraj. Wzięła go pani? – zapytała mnie raz przy stoisku mięsnym, a jej głos był ciepły, prawdziwie ludzki.

– Jeszcze nie... muszę policzyć, czy mi wystarczy – przyznałam, nie patrząc jej w oczy.

– Dorotko, dam pani ładniejszy kawałek. I jeszcze skórkę odkroję, będzie mniej ważyć. Co? – uśmiechnęła się, a ja poczułam, że za chwilę się rozpłaczę.

Pani Teresa zawsze mówi do mnie po imieniu. Zna mnie, zna moją sytuację. Czasem doda kilka plasterków wędliny za darmo. Ale nie robi tego z litości. Przynajmniej nie w sposób, który mnie upokarza. A jednak wstyd zupełnie nie znika. Przyszedł ze mną do sklepu również tamtego dnia. Dnia, w którym natknęłam się na Bożenę. I na jej dzieci. I wtedy zadałam sobie pytanie, czy naprawdę się stoczyłam?

Wstyd mnie paraliżował

Przy lodówkach z mięsem przecenionym zawsze jest chłodniej. I to nie tylko przez te agregaty, które wyją niemiłosiernie. Zimno bije też od spojrzeń ludzi. Jakby wszyscy wiedzieli, że się tu stoi tylko wtedy, gdy naprawdę nie ma się wyjścia. Wpatrywałam się w tackę z mielonym z wczoraj, gdy za plecami usłyszałam znajomy głos:

– Mamo, patrz, ta pani ma sam syf w koszyku!

Zamarłam. Ten głos… dziecięcy, piskliwy, bezczelny. Odwróciłam się powoli i wtedy ją zobaczyłam. Bożena. Dawna koleżanka z pracy. Elegancka, w kurtce za pewnie tysiąc złotych, z perfekcyjnie zrobionymi paznokciami i makijażem, który wyglądał, jakby robiła go zawodowa wizażystka. Przy niej – dwójka dzieci. Dziewczynka i chłopak. Na oko dziesięcioletni. I to właśnie ten chłopak mówił dalej:

– Mamo, czemu ona ma same żółte naklejki? Fuj, ja bym tego nie zjadł.

Bożena udawała, że mnie nie widzi, że oto jestem dla niej powietrzem. A przecież kiedyś razem piłyśmy kawę w kuchni firmowej, narzekałyśmy na szefa. Raz nawet przyniosłam jej zupę do pracy, bo zapomniała śniadania. I teraz – nic. Zero.

– Dzieci, chodźcie, idziemy do delikatesów. Tu nie ma nic dobrego – rzuciła oschle i chwyciła je za ręce.

– Cześć, Bożena – powiedziałam cicho, jakbym próbowała uratować choć okruch godności.

Ona zatrzymała się na moment. Popatrzyła na mnie z góry.

– Dorota… ty tu… często? – wycedziła, jakby zaklinała rzeczywistość, że mnie tu nie ma.

Jak każdy. Na zakupy – odpowiedziałam.

– Aha. No to... powodzenia.

Odwróciła się, a ja zostałam z tacką mięsa w dłoni i paraliżującym uczuciem wstydu. A w głowie miałam tylko jedno. To tylko dzieci... ale czemu aż tak boli?

Patrzą jakbym była nikim

Drzwi mojego mieszkania zamknęły się z głuchym trzaskiem. Zrzuciłam buty, nie rozpinając kurtki. W kuchni wciąż pachniało wczorajszą zupą – z przecenionych warzyw, z przyprawami z torebki, które kiedyś dostałam w gratisie. Stałam w ciszy, czując, jak coś ciężkiego osiada mi na piersi. Jakby ta scena ze sklepu rozlała się po mnie smołą. Usiadłam przy stole. Zupa była już zimna, ale nie chciało mi się jej podgrzewać. Wzięłam łyżkę do ust. Po drugim kęsie w gardle zaczęła rosnąć gula. Po trzecim – poleciały łzy.

– Ty głupia babo… – szepnęłam sama do siebie. – Przejmujesz się jakimiś gówniarzami…

Ale nie tylko o dzieci chodziło. Chodziło o Bożenę. O to, jak spojrzała. Jak przeszła obok, jakbyśmy nie znały się po imieniu. Jakby się mnie wstydziła. Jakbym ja sama była czymś, co trzeba ukryć. Sięgnęłam po telefon. Nie wiem, czemu. Może chciałam z kimś porozmawiać. Może nie chciałam być sama z tym upokorzeniem. Numer Jarka sam wpadł mi pod palce. Brata, z którym nie gadałam dwa lata. Po tym, jak się pokłóciliśmy o mieszkanie po mamie.

– Halo? – jego głos był suchy.

– Cześć… to ja – powiedziałam. – Dorota.

– No cześć. Co tam?

– Nic… Po prostu… Chciałam pogadać – wydukałam.

– Okej. Ale tak ogólnie, czy o coś chodzi?

Zacięłam się. Przez sekundę miałam nadzieję, że zapyta, jak się czuję. Albo powie, że się cieszy, że zadzwoniłam. Ale cisza ciągnęła się nieznośnie.

– Jarek… Wiesz, czasem mi się wydaje, że już nie pasuję nigdzie. Że ludzie patrzą na mnie, jakbym była nikim – wyrzuciłam z siebie.

– A co ty chcesz, Dorota? Każdy ma swoje problemy. Ja też nie żyję jak król, ale się nie użalam. Ogarnij się. Serio. Zacznij coś robić.

– Czyli to wszystko moja wina? – zapytałam, a głos mi zadrżał.

– Nie wiem. Ale nikt za ciebie życia nie przeżyje. Musisz wziąć się w garść.

Rozłączyłam się. I siedziałam dalej. Sama. Z łyżką w zupie, której już nie miałam siły jeść. W środku siedziało we mnie tylko jedno, że nawet własna rodzina mnie nie rozumie. Może rzeczywiście jestem nikim?

Czułam złość i bezradność

Nie chciałam iść do tego sklepu. Naprawdę nie. Obiecałam sobie, że będę chodzić gdzie indziej – gdzieś gdzie Bożena mnie nie spotka, gdzie nie zobaczę tych dziecięcych szyderczych uśmiechów. Ale w tamtym markecie była promocja na olej i ser, a tego potrzebowałam. I znowu wygrały cyferki w gazetce nad dumą. Przemknęłam między regałami jak cień. Chciałam tylko złapać potrzebne rzeczy i wyjść. Ale los lubi drwić z takich jak ja. Przy stoisku z nabiałem stała znowu. Bożena. Samotnie. Bez dzieci. Przez chwilę chciałam się wycofać, odczekać, ale ona mnie zauważyła. I nasze spojrzenia się spotkały.

– O, znowu ty – rzuciła chłodno.

– Przyszłam tylko po zakupy – odpowiedziałam, ściszonym głosem.

Bożena uniosła brew.

Nie musisz się tłumaczyć.

– Nie tłumaczę się – poczułam, jak rośnie we mnie coś między wstydem a złością. – Ale muszę ci coś powiedzieć.

Zbliżyłam się o krok. I może nie powinnam, może powinnam milczeć, ale słowa popłynęły same:

– Dlaczego pozwalasz dzieciom tak mówić do innych? Jakby bycie biednym było czymś, co można wyśmiać?

Bożena wzruszyła ramionami.

– Dorota… każdy żyje, jak zasłużył. Nikt ci nie każe kupować rzeczy z przeceny. Jak cię to boli, to może czas się ogarnąć?

Patrzyłam na nią osłupiała. Ona naprawdę wierzyła, że wszystko w życiu to kwestia wyboru. Jakby choroba, utrata pracy, samotność – to były kaprysy, które można było kontrolować.

– Dzieci nie wiedzą lepiej. Ale ty… ty powinnaś – wyszeptałam.

W tym momencie zza regału wychyliła się główka Patryka. Chwilę potem Natalia. I znów ten rechot:

– Mamo, to ta pani z żółtymi cenami! Znowu!

– Chodźcie, idziemy – Bożena złapała ich za ręce, jakby chciała odciąć się od wszystkiego, co niewygodne.

A ja stałam w miejscu. Z głową spuszczoną. I choć udawałam, że szukam w torbie portfela, to tylko po to, by ukryć drżącą brodę. Wyszłam z tego sklepu nie czując nóg. W środku mnie wszystko się gotowało. Złość mieszała się z bezradnością. I jedno pytanie tłukło się po głowie, czy naprawdę zasłużyłam na to wszystko?

Musiałam to zrobić sama

Długo krążyłam wokół budynku. Może nawet ze dwadzieścia minut. Co chwilę spoglądałam na drzwi z napisem „Powiatowy Urząd Pracy”, jakbym liczyła, że w końcu same się przede mną otworzą. Że ktoś wyjdzie i powie: „Pani Doroto, właśnie na panią czekamy”. Ale nikt nie wyszedł. I nikt na mnie nie czekał. Wzięłam głęboki oddech i weszłam do środka. W środku było duszno, pachniało starym linoleum i tanim mydłem z toalety. Kobieta w okienku spojrzała na mnie, nie odrywając palców od klawiatury.

– Nazwisko?

– Dorota W., chciałam się zarejestrować.

– Ma pani dowód? Świadectwa pracy? Zaświadczenie od lekarza, że może pani pracować?

– Mam – podałam jej teczkę, przygotowaną już dawno, ale jakoś zawsze leżącą głęboko w szufladzie.

Otrzymałam numerek i skierowanie do pokoju 11. Pani tam była młoda, z koka wymykał jej się jeden lok, który z nerwów śledziłam przez całą rozmowę. Uśmiech miała uprzejmy, ale w oczach... była pustka. Jakby oglądała ten sam film setki razy i wiedziała, jak się skończy.

– Pani Doroto… hmmm… widzę, że ostatnio pracowała pani w sklepie, tak?

– Tak. Trzy lata. Potem likwidacja.

– Rozumiem. No dobrze, mamy kilka ofert. Ale powiem szczerze… większość to sprzątanie. Albo opieka nad starszymi osobami. To niełatwe. No i jedna szkoła szuka osoby do sprzątania – dodała po chwili ciszy.

– Jaka szkoła?

– Podstawowa. Na Wilczej. Pełen etat. Niezbyt wysokie zarobki, ale stabilne zatrudnienie.

Wilcza. To ta szkoła. Tam, gdzie chodzą dzieci Bożeny. Poczułam, jak zapadam się pod ziemię. A jednocześnie – nie miałam już w sobie siły, by odrzucać cokolwiek.

– Proszę wpisać mnie na rozmowę – powiedziałam cicho.

– Jest pani pewna?

Spojrzałam na nią. Wzruszyłam ramionami.

– To chyba jedyna rzecz, na którą mnie stać...

Ktoś mnie jednak widział

Pachniało płynem do mycia WC i kurzem. Korytarz był pusty, tylko echo stukających mopów niosło się spod sali gimnastycznej. Przebrałam się w kantorku – fartuch był o dwa rozmiary za duży, ale nie miałam odwagi nic powiedzieć. Pierwszy dzień pracy. Gdy chwyciłam za wiadro i miotłę, przez okno zajrzało słońce. Gdzieś na górze dzieci jeszcze siedziały w klasach, ale chwilę później mialy zacząć wychodzić. I wtedy właśnie, na zakręcie przy szatni, oczywiście usłyszałam znajomy głosik:

– To ta pani… – syknął Patryk. – Teraz tu sprząta!

Odwróciłam się powoli. Stał tam – w tej samej czapce z daszkiem, co zawsze, z miną pełną triumfu. Obok siostra Natalia, już się krzywiła.

– Cicho bądź – szepnęła, ale chłopak miał zbyt dużą publiczność, by przestać.

– Teraz ta pani będzie zmywać po mnie podłogę! – zaśmiał się.

Zamarłam. Naprawdę chciałam odpowiedzieć coś ciętego. Coś mądrego. Ale gardło miałam ściśnięte. Pomyślałam tylko, że jeśli teraz się popłaczę, to już nigdy się z tego nie podniosę.

– Patryk – powiedział spokojny głos. – Nie rozmawiamy tak z dorosłymi. Ani z nikim.

Podniosłam wzrok. Kobieta z jasną grzywką i ciepłym spojrzeniem stała za nimi. Nauczycielka. Spojrzała na mnie, a potem uśmiechnęła się lekko.

– Dzień dobry. Jestem Aneta. Nowa wychowawczyni klasy czwartej. Jeśli będzie pani czegoś potrzebować, proszę dać znać.

– Dziękuję – wyszeptałam.

Odwróciła się do dzieci:

– A wy? Do szatni. I żadnych więcej nieprzyjemnych komentarzy nie chcę słyszeć. Jesteśmy w szkole. Obowiązują nas zasady. Zresztą zasady dobrego wychowania obowiązują nas zawsze i wszędzie.

Patryk spuścił głowę. Natalia zerknęła na mnie jeszcze raz – bez śmiechu. Może nawet z odrobiną… żalu? Wróciłam do mycia podłogi. Tym razem nie z ciężarem wstydu. W głowie huczała tylko jedna myśl, że może ktoś jednak widzi mnie jako człowieka.

Dorota, 43 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama