„Zaprosiłam sąsiada na pierniczki, ale nie skusił go ten słodki flirt. Tak zgorzkniałego faceta nie uratuje żaden lukier”
„Postanowiłam działać. Najpierw zaczęłam częściej chodzić do śmietnika wtedy, gdy on zwykle wracał z pracy. Potem wypatrywałam go z okna, miał nawyk wieszania prania bez koszulki. W listopadzie. Czasem tylko po to, by za chwilę zdjąć je z powrotem. Może też mnie obserwował? Może czekał na mój ruch”.

- Redakcja
Zamieszkałam w tym bloku z przekonaniem, że spokój i cisza będą moimi najlepszymi sąsiadami. Przez pierwsze miesiące tak właśnie było – aż do dnia, w którym zobaczyłam go po raz pierwszy. Wysoki, z potarganymi włosami, w rozciągniętym swetrze i z najpiękniejszym zmarszczeniem brwi, jakie widziałam. Z miejsca postanowiłam, że go uwiodę. Niestety, trafiłam na osobnika kompletnie obojętnego na moje wdzięki, co tylko podsycało moją frustrację. W święta moje zauroczenie osiągnęło kulminację – miałam ochotę schrupać go jak pierniczka, choć był bardziej jak sucharek bez masła. Uparty. I totalnie niezainteresowany.
Smakowite zapachy zza ściany
Zaczęło się od zapachów. Mieszkanie sąsiada graniczyło z moją kuchnią, a jego gust kulinarny okazał się równie apetyczny, co jego wygląd. Każdego wieczoru do moich nozdrzy docierał aromat pieczonej papryki, czosnku i czegoś, co pachniało jak curry. O dziewiętnastej trzydzieści sąsiad zamykał drzwi, włączał jakąś jazzową płytę, a ja siadałam przy ścianie z kubkiem herbaty i wyobrażałam sobie, jak wygląda jego kolacja. I on. Siedzący naprzeciwko kogoś? Sam? Nikt do niego na szczęście nie przychodził. To wiedziałam na pewno. Postanowiłam zadziałać. Najpierw zaczęłam częściej chodzić do śmietnika wtedy, gdy on zwykle wracał z pracy. Potem wypatrywałam go z okna – miał nawyk wieszania prania bez koszulki. W listopadzie. Czasem tylko po to, by za chwilę zdjąć je z powrotem. Może też mnie obserwował? Może czekał, aż pierwszy zrobię krok?
– Dzień dobry – rzuciłam, gdy minął mnie na klatce schodowej. Nie odpowiedział. Spojrzał, jakby nie wiedział, że w ogóle tu mieszkam. Miał w ręku siatkę z warzywami i jakąś książkę wystającą z kieszeni kurtki.
Szlag mnie trafił. Przecież się znamy! No, może jednostronnie, ale mieszkamy przez ścianę, codziennie czuję jego kolacje. Czy to nie znaczy, że łączy nas coś więcej? Następnego dnia upiekłam ciasto dyniowe. Cynamon i goździki pachniały tak intensywnie, że sama zaczęłam czuć się jak pierniczek. Drzwi jego mieszkania pozostały zamknięte. Mój plan musiał być lepszy.
Nie dawałam za wygraną
Zawsze uważałam się za osobę pomysłową. Skoro zapachy nie wystarczyły, postanowiłam przejść do działania. Potrzebowałam pretekstu – czegokolwiek, co zmusi mnie do zapukania do jego drzwi. Z pomocą przyszło wiadro. A dokładnie – moje puste wiadro po myciu podłogi, które rzekomo „zniknęło” ze wspólnego korytarza.
– Przepraszam... – powiedziałam nieśmiało, stojąc pod jego drzwiami. Otworzył je w podkoszulku, ze słuchawką w uchu. Pachniało ziołami i świeżo zaparzoną kawą.
– Tak?
– Nie widział pan może wiadra? Takie czerwone, z uszkiem. Stało obok moich drzwi, musiało zniknąć dziś rano.
Spojrzał na mnie obojętnie. Zdjął słuchawkę.
– Nie, nie widziałem. Przykro mi – rzucił i już miał zamykać drzwi.
– Mieszkamy obok siebie, prawda? Jeszcze się nie poznaliśmy. Jestem Róża.
– Michał – odpowiedział i zamknął drzwi. Bez uśmiechu. Bez jednego pytania o mnie, o moje wiadro, o życie, cokolwiek.
Stałam tam jeszcze chwilę, z udawaną obojętnością. Przegrałam tę rundę, ale wcale nie zamierzałam się poddawać. Wieczorem upiekłam drugie ciasto, tym razem z imbirem i skórką pomarańczową. Postawiłam je przy jego wycieraczce, zawinięte w papier i przewiązane sznurkiem. Bez karteczki, bez podpisu. Czekałam do północy, ale ciasto wciąż leżało nieruszone. Rano zniknęło. Może wyrzucił, a może... spróbował. Myśl, że w jego ustach rozpuszcza się coś, co ja własnoręcznie przygotowałam, wystarczyła, by uśmiechnąć się do siebie.
Znowu coś we mnie drgnęło
Moja kuchnia miała to szczęście – albo przekleństwo – że jej okno wychodziło dokładnie na kuchenne okno Michała. Dzielił nas tylko wąski pas trawnika i rachityczny krzew. Latem widywałam jego ramiona, zimą tylko zarys sylwetki w ciepłym świetle lampki sufitowej. Przez wiele wieczorów siedziałam przy stole z udawaną obojętnością, patrząc, jak on kroi warzywa, sięga po garnek, wyciera ręce w ściereczkę zawieszoną na biodrach. Czasem zdawało mi się, że też patrzy. Może naprawdę zauważył moje spojrzenia? Może kiedy gasł u niego czajnik, a on przystawał na chwilę, to nie był przypadek?
Któregoś dnia postanowiłam przetestować teorię. Wyszłam do kuchni w czerwonym szlafroku, rozpuszczone włosy, kubek z herbatą trzymany w obu dłoniach. Stałam tak, niby zmarznięta, z nadzieją, że spojrzy. Przez minutę, może dwie, wpatrywałam się w jego okno. Nic. Cisza. Pustka. Lampa się świeciła, ale nikogo tam nie było. Usiadłam i poczułam się idiotycznie. Może ten człowiek po prostu nie miał duszy romantyka. Może byłam dla niego przezroczysta.
A potem, gdy już miałam zgasić światło, w jego kuchni pojawiła się dłoń. Przesunęła zasłonę, jakby mimochodem. Szybko. Krótkie spojrzenie przez okno. Nie do końca w moją stronę, ale wystarczyło, by znowu coś we mnie drgnęło. Zaczęłam częściej gotować wieczorami. Przyprawy, które wcześniej dawkowałam ostrożnie, teraz sypałam hojnie. Moje okno zawsze było odsłonięte. Jego też. Może to gra. Może grałam w nią sama. Albo coś się zaczynało.
Chciałam go słodko kusić
Święta zbliżały się szybko. W sklepach pojawiły się pierniczki w lukrze, a ja, zamiast dekorować choinkę, analizowałam, ile goździków dodać do ciasta, by ich zapach przedostał się przez ścianę. Chciałam go kusić. Powoli, cierpliwie. Może nie zwrócił uwagi na moje spojrzenia, może ignorował powitania, ale przecież nie mógł być całkowicie odporny na zapach świątecznego ciepła? Tego dnia upiekłam najlepsze pierniki, jakie w życiu zrobiłam. Lukier przygotowałam sama, wyciskałam na nich serduszka i wzorki. Dodałam odrobinę pomarańczowej skórki – nie do ciasta, ale do piekarnika, by aromat unosił się dłużej. Otworzyłam okno. Usiadłam z książką przy kuchennym stole. W tle cicho grała kolęda.
– Pięknie pachnie – usłyszałam nagle zza pleców.
Odwróciłam się gwałtownie. Stał w drzwiach mojego mieszkania. Otwartych. Nie pamiętałam, kiedy je zostawiłam niezamknięte.
– Przepraszam, ale… przez przypadek... – wskazał na drzwi. – Zapach mnie wyprowadził z równowagi. To pani pierniki?
– Tak – odparłam, a moje serce zrobiło trzy fikołki.
– Mogę?
Podałam mu jeden. Ugryzł, przeżuł i… wzruszył ramionami.
– Nie przepadam za słodkim – rzucił obojętnie. – Ale ładnie pachnie. Do widzenia.
Zamknął za sobą drzwi, a ja zostałam z tacą pierników i uczuciem, że moje serce jest przepełnione lukrem. Gęstym, słodkim i bezużytecznym. Zacisnęłam pięści. To nie był koniec. Nie mogłam tego tak zostawić.
Doprowadzał mnie do szału
Trzeba było przyznać – facet miał w sobie coś irytująco niedostępnego. Moje umizgi, starania, wypieki... wszystko spływało po nim jak po teflonie. Gdyby był choć trochę niemiły, mogłabym zrezygnować. Ale on był po prostu... uprzejmie chłodny. I to mnie doprowadzało do szału. Plan awaryjny zakładał coś prostego – rozmowę. Bez ciasta, bez zapachów. Bez teatru. Miałam zamiar zadzwonić do jego drzwi i zaprosić go na herbatę. Tak po prostu. Nie jako sąsiadka z ciastem. Jako kobieta, która lubi jego twarz i chce ją widzieć częściej.
W dzień Wigilii ubrałam się w sweter z reniferem, nie po to, by być seksowna – tylko żeby wyglądać… normalnie. Z kubkiem herbaty w ręku i świątecznym pierniczkiem w drugiej, stanęłam pod jego drzwiami i zapukałam. Dwa razy. Cisza. Trzeci raz – usłyszałam jakiś ruch. W końcu drzwi się uchyliły.
– Cześć – powiedziałam cicho. – Pomyślałam, że może chciałbyś... herbaty? Mam z imbirem. I jeszcze kilka pierników.
Spojrzał na mnie. Długo. I w końcu powiedział:
– Nie pijam herbaty.
– To może chociaż chwilę posiedzimy? Możemy pomilczeć. Ja i tak dziś jestem sama.
– Ja też – rzucił, jakby mimochodem. – Ale lubię być sam.
I zamknął drzwi. Delikatnie. Nawet nie zdążyłam odpowiedzieć. Wracałam do siebie z dziwnym uczuciem. Nie rozczarowania. Raczej jakiegoś zawodu, który zna się od dzieciństwa – kiedy bardzo się czegoś chce, a to coś okazuje się zupełnie nieosiągalne. I niezainteresowane tobą.
Może to nie ten pierniczek
W Wigilię wieczorem siedziałam sama przy kuchennym stole. W tle grała cicho stara płyta z kolędami, herbata wystygła, a pierniki wyglądały na mniej apetyczne niż rano. W oknie Michała paliło się światło. Przesłona była lekko odsunięta, jakby z ciekawości. Patrzył? Nie miałam już siły tego analizować. Mogłam się obrazić. Mogłam przysiąc sobie, że więcej się nie odezwę, że nie upiekę nawet muffinki, że już nigdy nie spojrzę w jego stronę. Ale nie zrobiłam tego. Byłam po prostu zmęczona. Tym wyczekiwaniem, tymi iluzjami, które tworzyłam z niczego.
Michał nie był złym człowiekiem – on po prostu nie chciał niczego więcej. Może miał za sobą coś trudnego. Może po prostu był taki. A ja? Ja byłam gotowa, żeby kogoś polubić. Może nawet bardziej niż gotowa. Zamknęłam okno. Zgasiłam światło. Wzięłam koc, zawinęłam się w niego jak naleśnik i włączyłam świąteczny film, który już znałam na pamięć. Śmiałam się z dialogów, choć znałam je na pamięć. Może nie był to wieczór, który sobie wymarzyłam, ale był prawdziwy. A pierniczki? Zjadłam trzy. Czwartego zostawiłam na talerzyku, tuż przy drzwiach. Tak na wszelki wypadek. Może kiedyś zapuka. Może nie. Już nie miało to większego znaczenia.
Róża, 34 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż nie kupił mi prezentu pod choinkę, bo przecież mam już wszystko. Tylko dlaczego czuję się, jakbym nie miała nic”
- „Wzięliśmy 12 tysięcy pożyczki, by wreszcie godnie świętować Boże Narodzenie. Teraz żyjemy poniżej godności”
- „Sylwester w górach brzmiał świetnie, a skończył się kompletną klapą. Ktoś, na kim mi zależało, wystawił mnie do wiatru”