Reklama

Kiedyś myślałam, że tak właśnie wygląda miłość, że jeśli ktoś się o ciebie troszczy, to znaczy, że cię kocha. Że dzwoni co chwilę, bo się martwi. Że chce wiedzieć, z kim się spotykasz, bo się boi, że ktoś cię skrzywdzi. Że unika twojej rodziny, bo czuje się nieakceptowany. Że lepiej wie, co jest dla ciebie dobre. Że cię chroni, nawet przed samą sobą. Dziś... dziś już nie jestem taka pewna.

Reklama

Mieszkamy z Markiem na obrzeżach miasta, w trzypokojowym mieszkaniu, które kiedyś wydawało mi się spełnieniem marzeń. Dziś jest dla mnie jak akwarium, ciche, szczelnie zamknięte, wypełnione echem mojego własnego oddechu. Pracuję zdalnie. Nie widuję ludzi. Właściwie... z nikim nie rozmawiam, oprócz Marka.

Z Agnieszką, moją siostrą, nie widziałam się od miesięcy. Z mamą rozmawiam raz w tygodniu, przez telefon. Mówię, że mam dużo pracy, że nie mam czasu, że Marek źle się czuje, że może w przyszłym miesiącu. Ale tak naprawdę... boję się. Bo wiem, że jeśli tylko napomknę o rodzinie, Marek się wścieknie. Powie, że znowu „robię z siebie ofiarę”, że po każdej wizycie u mamy mam „dziwne pomysły”, że Agnieszka mnie „nakręca”, że znowu będzie „tydzień fochów”. I że on tego nie zniesie.

Jeszcze trzy lata temu był zupełnie inny. Śmiał się. Robił mi kolacje przy świecach. Przytulał mnie, gdy nie mogłam zasnąć. A potem... nie wiem, kiedy to się zaczęło. Najpierw przestał jeździć na spotkania z rodziną. Potem mówił, że go boli głowa. Potem, że „chyba nie chcesz zostawiać mnie samego, co?”. I tak to trwa. Mam trzydzieści dwa lata. Męża, który twierdzi, że mnie kocha. I życie, w którym zaczynam się dusić.

Szantażował mnie, a ja się bałam

– Marek, mama zaprosiła nas na imieniny. Myślałam, że może… pojedziemy? – powiedziałam cicho, ledwo słyszalnie, jakbym testowała wodę, czy nie za zimna.

Marek siedział na kanapie, z nosem w telefonie. Nawet nie oderwał wzroku od ekranu.

– Znowu? – mruknął. – Co oni mają z tymi imieninami? Nie mogą raz sobie odpuścić?

– To tylko jeden wieczór… – próbowałam. – Mama się stara, pytała, co upiec, żeby ci smakowało. Agnieszka też będzie.

– No właśnie. Agnieszka. – Prychnął. – Świetnie. Już widzę, jak znowu będzie cię nakręcać. Znowu wrócisz z fochami i będziesz mnie traktować jak wroga przez tydzień. Nie widzisz, że oni cię niszczą?

Poczułam, jak moje wnętrzności się zaciskają.

– Ale Marek… przecież ja…

– Po każdej wizycie u nich wracasz jakaś inna. Krytyczna, oschła. Przestajesz być sobą. – Podniósł głos. – I zawsze przez Agnieszkę. Ona ci tak miesza w głowie, że potem siedzisz tu jak bomba zegarowa.

– Może to nie oni, tylko… – zaczęłam, ale nie dokończyłam. Bo bałam się, co mogę powiedzieć.

– Tylko co? – warknął. – Chcesz mi wmówić, że to moja wina?

Zamilkłam. Zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę po każdej wizycie jestem „inna”? Czy to możliwe, że tak bardzo daję się „nastawić”? A może to Marek chce, żebym w to wierzyła? I czemu właściwie muszę o pozwolenie na spotkanie z matką?

– Nie pojadę – rzucił. – Ty jak chcesz. Ale potem nie udawaj zdziwionej, że między nami źle się dzieje.

Siedziałam nieruchomo, jakby ktoś mnie przykleił do krzesła. Jego słowa bolały. Ale bardziej bolało to, że zaczynałam już wierzyć, że naprawdę coś ze mną nie tak.

Czułam, jak spływają mi łzy

Zamknęłam się w łazience, niby po to, żeby wziąć prysznic. Włączyłam wodę, choć nie miałam zamiaru się kąpać. Położyłam ręcznik na pokrywie pralki, usiadłam i wyjęłam telefon. Palce drżały, zanim odnalazłam kontakt do Agnieszki. Przez chwilę tylko wpatrywałam się w ekran. Gdy usłyszałam pierwszy sygnał połączenia, serce zaczęło mi walić jak oszalałe.

– No nareszcie – odezwał się jej głos. – Bałam się, że już mnie kompletnie wykreśliłaś ze swojego życia.

– Nie mów tak… – wyszeptałam. – Po prostu… miałam dużo na głowie.

– Jowita, proszę cię. Nie rób ze mnie idiotki. On znowu ci czegoś zabronił, prawda?

– Nie, to nie tak – zaczęłam się tłumaczyć, ale głos mi zadrżał. – Marek po prostu uważa, że to dla mojego dobra. Że się gorzej czuję po spotkaniach z wami. Że… że wy mnie zmieniacie.

– I ma rację – odpowiedziała ostro. – Bo próbujemy ci przypomnieć, że masz prawo żyć po swojemu. Że nie jesteś jego własnością. I chyba właśnie to mu najbardziej przeszkadza. Milczałam. Oparłam głowę o zimne kafelki. Czułam, jak po policzkach spływają mi łzy.

– Jowita… halo? – Agnieszka zamilkła na sekundę. – Boże, ty płaczesz?

– Ja już nie wiem, co myśleć… – wyszeptałam. – Może naprawdę coś ze mną nie tak? Może jestem zbyt podatna?

– Nie, Jowita. Nie z tobą jest problem. Tylko z tym, kto chce, żebyś tak o sobie myślała.

Nie wytrzymałam. Rozłączyłam się. Bałam się, że Marek coś usłyszy. Ale jeszcze bardziej bałam się tego, co Agnieszka powiedziała na końcu, bo zaczynałam się obawiać, że ma rację.

Pojęłam, że to nie była troska

Była sobota. Marek myślał, że śpię, więc wyszedł na balkon ze swoim telefonem. Zazwyczaj wtedy gadał z kumplami z pracy i robił to głośno i beztrosko. Ale tym razem mówił cicho. Podejrzanie cicho. Zatrzymałam się przy uchylonych drzwiach do salonu. Nie wiem, co mnie tknęło. Może instynkt. Może to, że jego szept brzmiał… złowrogo.

– No mówię ci, muszę ją trzymać z dala od tych toksycznych bab – syknął do słuchawki. – Jak znowu zacznie zadawać pytania, to rozwali mi wszystko.

Zamarłam.

– Wiesz, jaka ona jest. Wszystko podłapuje jak gąbka. Wystarczy jej iskra, a podpali cały dom – dodał, z irytacją.

Zaczęło mi szumieć w głowie. „Podpali cały dom”… „rozwali wszystko”? O czym on mówił? O mnie?

– A ta siostra… Jezus Maria, ta to potrafi mieszać. Jakby mogła, to by mi ją sprzątnęła z oczu. I jeszcze stara, tylko słucha, kiwa głową i nie reaguje. Banda cholernych sabotażystek.

Weszłam do pokoju i mocno pchnęłam drzwi balkonowe. Marek aż podskoczył.

– O, Jowita… ja tylko… – zaczął nerwowo, chowając telefon.

– Z kim rozmawiałeś? – zapytałam cicho, choć czułam, jak we mnie wrze.

– Z Darkiem z roboty. O jakimś zleceniu…

– Nie kłam – przerwałam mu. – Słyszałam. Mówiłeś o mnie. O Agnieszce. O mamie. O tym, że musisz mnie „trzymać z dala”. Co to znaczy, Marek?

– Kochanie, uspokój się… – podszedł do mnie, wyciągając ręce. – To nie miało tak brzmieć. Po prostu… się martwię. One cię psują. Przestajesz być sobą po tych spotkaniach. Ja chcę tylko dla ciebie dobrze.

Odsunęłam się.

– Dla mnie czy dla siebie?

Nie odpowiedział. Patrzył na mnie tak, jakby mnie nie poznawał. A ja wiedziałam już jedno, że to nie była troska. To była próba przejęcia całkowitej kontroli nad moim życiem.

Moje życie chyba nie istniało

Pojechałam bez zapowiedzi. Bez makijażu, z rozmazanym tuszem, w pogniecionej bluzie. Drzwi otworzyła mama, zaskoczona, z wałkami we włosach i mokrymi rękami.

– Jowitka?! Córeńko, co się stało? – od razu zobaczyła moją twarz.

– Mogę wejść?

W salonie siedziała Agnieszka. Gdy mnie zobaczyła, zerwała się z fotela jak oparzona.

– Boże, Jowita… wreszcie.

Usiadłam. Przez chwilę nie byłam w stanie nic powiedzieć. Patrzyły na mnie obie – mama z niepokojem, Agnieszka z czymś na pograniczu wściekłości i troski.

– Marek… – zaczęłam i głos mi zadrżał. – On… podsłuchałam rozmowę. Mówił, że musi mnie trzymać z dala od was, bo inaczej wszystko się posypie. Że jestem jak iskra… że was nienawidzi.

– Mówiłam ci – syknęła Agnieszka. – Mówiłam, że to jakiś chory kontroler. Że on tobą manipuluje. Ale nie, ty go broniłaś!

– Aga… – mama westchnęła, ale cicho, prawie nieśmiało. – Może on po prostu się boi. Może… chce dla niej dobrze?

– Mamo, naprawdę?! – Agnieszka wybuchła. – To nie troska, to więzienie! Jowita nie ma znajomych, nie ma życia poza nim! I ty jeszcze go bronisz?!

Mama spuściła wzrok. Ja siedziałam w ciszy, jakby ta scena nie działa się naprawdę.

– Całe moje życie – wyszeptałam – wszystko, w co wierzyłam… chyba nie istnieje. Może nigdy nie istniało. Może od początku to było tylko złudzenie.

– Ale możesz to jeszcze zmienić – Agnieszka ścisnęła mnie za rękę. – Bylebyś chciała.

Z trudem powstrzymałam płacz. Bo właśnie uświadomiłam sobie, jak bardzo się boję tej zmiany, ale jeszcze bardziej boję się pozostać w tym, co mnie niszczy.

Nie zapytałam go o zgodę

Wróciłam wieczorem. Marek siedział przy stole, jakby nic się nie stało, przeglądał coś w laptopie i popijał herbatę. Podniósł wzrok, gdy weszłam.

– I co? Wypłakałaś się siostrze? – zapytał bez cienia emocji.

– Nie wypłakałam – odpowiedziałam spokojnie. – Porozmawiałam.

– Jowita, nie zaczynaj. Naprawdę nie mam siły na kolejne sceny.

– Dobrze – skinęłam głową. – To nie będzie scena. To będzie rozmowa. I tylko jedna.

Podszedł do mnie, chciał mnie objąć, ale się cofnęłam.

Chcę pojechać do mamy – powiedziałam. – Sama. I chcę tam zostać tyle, ile będę potrzebować. I nie mam zamiaru pytać cię o zgodę.

Spojrzał na mnie jak na kosmitkę.

– Więc tak to ma wyglądać? Po tym wszystkim?

– Właśnie. Po tym wszystkim – odpowiedziałam. – Bo teraz widzę, co to naprawdę znaczyło. Twoja „troska”, twoje „dla mojego dobra”.

Marek milczał. Po raz pierwszy… nie miał nic do powiedzenia. Weszłam do sypialni, wyjęłam torbę i zaczęłam ją pakować. Bez pośpiechu. Każda złożona bluzka, każde wrzucone spodnie, były jak kolejne uderzenie młotkiem w mur, który nas oddzielał. Ten mur już rósł od dawna, tylko ja go nie chciałam widzieć. Kiedy wróciłam do przedpokoju, stał tam, oparty o ścianę, z rękami w kieszeniach.

– Nie musisz tak dramatycznie – rzucił.

– Nie dramatyzuję. W końcu po prostu robię coś dla siebie.

Założyłam buty. Otworzyłam drzwi. Wyszłam. Nie zatrzymał mnie. I dobrze. Bo tym razem… nie dałabym się zatrzymać.

Tam nie było zdrowej miłości

Minął tydzień, odkąd pojechałam do mamy, a potem zamieszkałam u Agnieszki. Sypiam w jej pokoju gościnnym, na kanapie, która ugina się pod ciężarem moich myśli bardziej niż pod moim ciałem. Mama przychodzi codziennie, przynosi domowe obiady, zupy, które zawsze lubiłam jako dziecko. Nie pyta. Nie naciska. Tylko patrzy na mnie jakby trochę ze wstydem, trochę z ulgą.

Marek nie dzwonił. Nie pisał. Wysłał mi tylko jedno zdanie w wiadomości: „Weź, co potrzebujesz, ale zostaw klucz w skrzynce”. I dziwne, ale nawet mnie to nie zabolało. Nie tak, jak się spodziewałam. To było jak ostatni dowód, że tam nie było miłości. Tylko układ. System. Zasady. I ciągła kontrola. Rano budzę się w ciszy, która nie dusi. Wieczorem zasypiam bez lęku. Agnieszka czasem mnie przytula i mówi:

– Dobrze, że wróciłaś.

I ja też już to wiem. Że wróciłam. Do siebie. Do ludzi, którzy nie próbują mnie zniszczyć w imię rzekomego „dobra”. Nie wiem, co dalej. Nie chcę nawet o tym myśleć. Zaczynam od początku. Od zera. Ale tym razem na pewno po swojemu. Codziennie uczę się mówić „nie”. Codziennie uczę się ufać sobie. Codziennie przypominam sobie, że mam prawo do świata, który nie boli. To nie jest happy end. Ale może, wreszcie, jakiś początek.

Jowita, 32 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama