Reklama

Całe życie byłam… nikim szczególnym. Przynajmniej tak sama siebie widziałam. Byłam tą, która dbała, by w domu było czysto, by dzieci miały co jeść, by mąż miał wyprasowaną koszulę. Codzienność stała się moim drugim imieniem. Prałam, gotowałam, odkurzałam i nawet nie zauważyłam, kiedy przestałam istnieć dla świata.

Reklama

Nie odwdzięczali się

Nikt nigdy mnie o nic nie pytał. Nikt nie dziękował. Nie mam o to do nikogo pretensji. Po prostu tak było. A ja z roku na rok bardziej zapadałam się w siebie. Byłam zmęczona, a jednocześnie dziwnie pusta. Czułam, że życie gdzieś przemyka obok mnie, że może kiedyś miałam jakieś marzenia.

Aż któregoś dnia, stojąc przy zlewie z rękami zanurzonymi w wodzie, poczułam coś dziwnego. Jakby ktoś mnie szarpnął za ramię. „Ile jeszcze?” – zapytałam sama siebie, patrząc przez okno. Ile jeszcze dni zmarnuję, zanim zniknę zupełnie?

Tego samego wieczoru, już po cichu, w kuchni, kiedy wszyscy zajęci byli swoimi sprawami, przejrzałam lokalną gazetę. Z duszą na ramieniu zaczęłam szukać. Nie wiedziałam czego dokładnie – zmiany? Sensu? Jakiegoś wyjścia z tego marazmu?

I wtedy trafiłam na ogłoszenie: „Bezpłatne kursy komputerowe dla seniorów i dorosłych początkujących”. Zatrzymałam wzrok na tych słowach. Poczułam coś, czego dawno nie czułam – iskierkę nadziei.

Chciałam zmiany

Wahałam się jeszcze kilka dni. Kręciłam się wokół tej decyzji jak kot wokół miski z nieznanym jedzeniem. Bałam się ośmieszenia, porażki, kolejnego rozczarowania sobą. „Stara baba na kursie komputerowym, śmieszne” – mówiła złośliwa część mojego umysłu. Ale w środku, w tej cichej, zagubionej Barbarze, powtarzało się inne zdanie: „Spróbuj. Co masz do stracenia?”. W końcu wysłałam zgłoszenie.

Pierwszego dnia kursu szłam jak na ścięcie. Ubrałam się jak najlepiej potrafiłam – czarna spódnica, biała bluzka, ta sama, w której kiedyś chodziłam na wywiadówki. Wsiadłam do autobusu z duszą na ramieniu, kurczowo ściskając w ręce wydrukowane potwierdzenie zapisów. Całą drogę nerwowo gładziłam kartkę, jakbym chciała ją wetrzeć w palce.

Sala była duża i jasna, z rzędami komputerów ustawionych w równych rządkach. Ludzie już siedzieli. Wszyscy młodsi ode mnie. Czułam, jak moje serce wali jak oszalałe. W pierwszej chwili chciałam się odwrócić i uciec, ale prowadzący już mnie zauważył.

– Dzień dobry. Nowa osoba? – zapytał. Jego ton był poprawny, ale zobaczyłam ten błysk w oczach, coś pomiędzy politowaniem a rozbawieniem.

Byłam przerażona

Skinęłam głową, próbując się uśmiechnąć. Podeszłam do wolnego stanowiska i usiadłam, starając się nie robić hałasu krzesłem. Komputer przede mną wyglądał jak wielki, zimny potwór.

Prowadzący – pan Wojtek, jak się przedstawił – rozpoczął od podstaw. Mówił o myszce, o klawiaturze, o przyciskach, które dla mnie wciąż wyglądały jak nieczytelne znaki na jakimś nieznanym mi języku. W pewnym momencie nie wytrzymałam. Uniosłam rękę, jak wtedy, kiedy jeszcze chodziłam do szkoły.

– Przepraszam, ale jak włączyć komputer? – zapytałam cicho.

Kątem oka zobaczyłam, jak jedna z dziewczyn odwróciła głowę do koleżanki i zachichotała. Prowadzący uśmiechnął się pod nosem, a potem, nie siląc się na specjalną uprzejmość, powiedział:

– To naprawdę pani pierwszy komputer?

Poczułam, jak zalewa mnie fala gorąca. Przez chwilę chciałam wstać, przeprosić i wyjść, byle jak najszybciej, byle nie czuć tego upokorzenia. Ale coś mnie zatrzymało – może ta cicha Barbara, która dopiero co zaczęła wierzyć, że może coś zmienić.

– Tak. To mój pierwszy komputer. Czy mógłby pan mi pokazać?

Nie poddałam się

Prowadzący podszedł, kliknął coś sprawnym ruchem i komputer warknął, ożywając. Siedziałam tam przez kolejną godzinę, udając, że rozumiem każde słowo, ale tak naprawdę czułam, jak w głowie panuje mi straszny chaos. A jednak nie wstałam. Nie uciekłam. Byłam tam do samego końca zajęć.

Wróciłam do domu późnym popołudniem, zmęczona i przybita. Mąż siedział przed telewizorem, synowie krzątali się po kuchni. Zdjęłam buty, odwiesiłam płaszcz i zebrałam się na odwagę.

– Zapisałam się na kurs komputerowy – powiedziałam, starając się, by mój głos nie drżał.

Najpierw zapadła cisza, a potem usłyszałam cichy śmiech starszego syna.

– A co, blogerką będziesz, mamo? – zapytał kpiąco, nie odrywając wzroku od telefonu.

– Po co ci to? – mruknął młodszy, rzucając widelec na stół.

Mąż popatrzył na mnie spod oka, uśmiechnął się półgębkiem.

– Lepiej byś wzięła się za szafę w pokoju, a nie za głupoty.

Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Stałam tam jak idiotka, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Chciałam im wytłumaczyć, że to dla mnie ważne, że chcę się nauczyć, że chcę zrobić coś wreszcie dla siebie. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle.

Usiadłam przy stole i zaczęłam nakładać sobie zupę, choć nie byłam głodna. W środku czułam wstyd i żal, jakby cały dom był przeciwko mnie.

Wyśmiali mnie

A jednak, gdzieś głęboko, czułam też coś nowego. Upór. Nie zamierzałam się poddać.

Na następne zajęcia szłam jak na wojnę. Już nie w spódnicy, tylko w spodniach i swetrze. Postanowiłam, że jeśli mam się ośmieszyć, to przynajmniej będzie mi wygodnie. W sali znów panował gwar, ktoś śmiał się z memów wyświetlanych na ekranie. Przeszłam przez środek sali, czując na sobie spojrzenia, i usiadłam na swoim miejscu.

Lekcje były trudne. Każde kliknięcie myszką wydawało mi się jak przesuwanie głazu. Zapominałam hasła, myliłam pliki, gubiłam się w oknach. Prowadzący cierpliwości miał niewiele, ale starałam się nie patrzeć na jego miny. Raz po raz słyszałam w myślach: „Zostaw to, Barbara, po co ci to”. Ale zagryzałam zęby i próbowałam dalej.

Pewnego dnia dostaliśmy zadanie: stworzyć prostą stronę internetową. Reszta grupy ruszyła do pracy, a ja siedziałam, patrząc w ekran. Po dłuższej chwili zaczęłam pisać: „Przepisy Babci Basi”. Przypomniałam sobie, jak dzieci uwielbiały moje pierogi, jak sąsiadki prosiły o przepisy na ogórkową. Dodałam kilka zdjęć z telefonu.

Docenili mnie

Pod koniec zajęć podeszła do mnie dziewczyna w bluzie, ta sama, która kiedyś się ze mnie śmiała.

– Fajne to. Takie swojskie, ludzie to lubią – powiedziała, patrząc na mój ekran.

Spojrzałam na nią zdziwiona. Nie żartowała. Naprawdę jej się podobało. Poczułam, jak coś we mnie pęka – ta skorupa wstydu i poczucia, że nie jestem dość dobra. Uśmiechnęłam się nieśmiało. Może pierwszy raz od wielu lat byłam z siebie choć trochę dumna. Ale wciąż bałam się uwierzyć, że to coś więcej niż przypadek.

Wrzuciłam stronę do internetu bez większych nadziei. Nie minął miesiąc, a o mojej stronie mówiła cała okolica. Na rodzinnej kolacji mąż niespodziewanie pochwalił się.

– Moja Basia to teraz prawdziwa gwiazda internetu. Znacie „Przepisy Babci Basi”?

Siedziałam przy stole, słuchając ich przechwałek, i czułam dziwną mieszankę emocji. Cieszyłam się, że mnie dostrzegli. Ale pamiętałam też tamte drwiące uśmieszki i ironiczne pytania. Cieszyłam się, ale w głębi serca miałam gorzką świadomość, że uznali mnie dopiero wtedy, gdy stałam się dla nich powodem do dumy.

Barbara, 60 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama