„Latami próbowałem złowić szacunek teścia. Gdy znowu zabrał mnie na ryby, pękła między nami żyłka i nie wytrzymałem”
„Grzebał w zestawie wędkarskim, jakby leciał na Marsa. Rzucił: – Dobrze, że pojechałeś. Podobno się zastanawiałeś. – Rodzina najważniejsza – odpowiedziałem. – To dobrze. Facet powinien mieć priorytety. A nie siedzieć przed komputerem i użalać się nad sobą – dodał. Cios numer 1. Subtelny, ale celny”.

- Redakcja
Mam żonę Magdę, córkę Zuzię, i teścia – Ryszarda. Ten ostatni element układanki to najtrudniejsza część mojego życia rodzinnego. Niby nie ma dramatu – nie krzyczymy na siebie, nie dochodzi do awantur, nie tłuczemy talerzy. Ale to, co jest między nami, trudno nazwać relacją. To bardziej teatr. Ja gram idealnego zięcia, on udaje, że mnie toleruje. Cała reszta to tylko uprzejmości, sztywny uśmiech i niewypowiedziane oceny w oczach.
Spotykamy się często – za często. Magda nie odpuszcza żadnej okazji, by pojechać do taty. Bo to przecież rodzina. A ja? Wciskam się w te wizyty jak w za ciasną marynarkę. Najgorzej jest latem – wtedy zaczyna się sezon na jezioro. Ryszard ma łódkę, z której jest dumny bardziej niż z własnej córki. Co roku mnie tam ciągnie. Taki męski rytuał: „wspólne łowienie, wspólne milczenie”, jak sam mawia.
Za każdym razem jest tak samo. Poranna kawa, łódka, cisza, zapach wędzonego tytoniu i ten jego wzrok – jakby mnie nieustannie oceniał. Cokolwiek powiem, zawsze mam wrażenie, że w głowie Ryszarda już się pojawiła ocena: „za mało”, „za miękki”, „za słaby dla Magdy”. Nigdy mi tego nie powiedział, ale wiem, że tak myśli. Patrzy na nasze małżeństwo jak na projekt, który mu nie wyszedł. Jakby żałował, że nie może mnie przerobić według własnego wzorca.
W tym roku pojechałem z nim tylko dlatego, że Magda nalegała. Zresztą, jak tu odmówić, skoro córka mówi: „Tato, jedź z dziadkiem, on się zawsze tak cieszy”. Tylko ja się nie cieszę. Czuję się jak skazaniec – z wyrokiem wędkarskiego więzienia. I wiem, że w końcu coś pęknie. Bo nie da się wiecznie siedzieć w tej łódce, patrzeć na wodę i udawać, że wszystko jest w porządku. Tego dnia zaczęło się jak zawsze. Śniadanie, kawa, czekanie aż mgła nad jeziorem opadnie. Ryszard grzebał w swoim zestawie wędkarskim, jakby przygotowywał się do misji na Marsa. Usiadłem naprzeciwko niego przy stole, a on – bez podnoszenia wzroku – rzucił:
– Dobrze, że jednak pojechałeś. Magda mówiła, że się zastanawiałeś.
– Praca mnie przycisnęła. Ale przecież pan wie, że rodzina ważniejsza – odpowiedziałem z cieniem uśmiechu.
– To dobrze. Bo facet powinien mieć priorytety. A nie tylko siedzieć przed komputerem i użalać się nad sobą – dodał spokojnie, mieszając herbatę.
„Cios numer jeden” – pomyślałem. Subtelny, wyrafinowany, ale celny. Tak się zawsze zaczyna. Słowa, które udają troskę, a są ostrzem wbitym między żebra. Jeszcze się nie pokłóciliśmy. Ale czułem, że zbliżamy się do brzegu, którego obaj dotąd unikaliśmy.
Mój teść był bez serca
Jezioro tego dnia było spokojne jak nigdy. Tafla wody przypominała lustro, w którym odbijały się leniwe chmury i skrzywione spojrzenie Ryszarda. Siedzieliśmy na łódce w milczeniu, każdy zapatrzony w swoją wędkę. Cisza była gęsta, napięta, jakby mogła pęknąć od najlżejszego szmeru. Ryszard co chwilę popijał herbatę z termosu, tę samą, którą od lat parzy z ziołami – ponoć „na serce”.
– Łowisz jak leworęczny ksiądz – rzucił po godzinie, poprawiając swoją żyłkę. – Delikatnie, bez przekonania.
– Może ryby nie są dziś rozmowne – odpowiedziałem, nawet nie patrząc w jego stronę.
– Ryba nie przyjdzie do ciebie z prośbą, żebyś ją złapał. Trzeba mieć refleks, czujność. Charakter – mruknął.
I wtedy właśnie, jakby na złość, moja wędka drgnęła. Odruchowo chwyciłem ją mocniej. Coś się szarpało pod powierzchnią – duże, ciężkie. Zaciąłem i poczułem opór, jakby próbowało mnie wciągnąć w tę wodną otchłań. Ryszard spojrzał z zainteresowaniem, wreszcie coś poruszyło go bardziej niż herbata.
– Spokojnie, nie szarp! – krzyknął. – To może być sandacz. Duży!
Adrenalina wdarła się do krwi. Czułem, jak ręce zaczynają mi drżeć. Próbowałem zapanować nad żyłką, ale w pośpiechu zrobiłem coś nie tak – może za mocno pociągnąłem, może za późno luzowałem. W jednym momencie poczułem luz. I wiedziałem – uciekła. Największa ryba dnia. Może roku.
– Do ciężkiej cholery! – wymknęło mi się.
– Co ty robisz?! – Ryszard wybuchł. – Jak można być tak nieporadnym?! Tyle lat, a ty dalej nic nie potrafisz! – krzyczał, wstając gwałtownie z ławki.
– To była chwila nieuwagi – próbowałem się bronić.
– Nie chodzi o rybę! – zawołał z wściekłością. – Ty nigdy nic nie trzymasz! Ani wędek, ani sytuacji, ani mojej córki! Wszystko ci ucieka z rąk! – Jego twarz poczerwieniała, głos się załamał.
– A może po prostu jestem sobą?! – odciąłem się, wreszcie. – Może nie jestem cholernym ideałem, który będzie gryzł gwoździe na śniadanie i łowił ryby z zamkniętymi oczami!
– Nie miałeś nigdy jaj! – wycedził.
– A ty nie miałeś nigdy serca – odpowiedziałem ostro. – Traktujesz mnie jak śmiecia od dnia, kiedy powiedziałem Magdzie, że ją kocham. Zawsze coś nie tak. Za mało męski, za mało zdecydowany, za dużo patrzę w komputer. Za mało jestem tobą!
– Bo nigdy nie byłeś wystarczający dla mojej córki! – krzyknął. – Ona mogła mieć lepiej!
Zamilkłem. Ale tylko na chwilę.
– Może mogła. Ale pokochała mnie. I może nie byłbym taki do niczego, gdybym przez lata nie musiał udawać kogoś, kim nie jestem. Gdybym mógł przy tobie oddychać bez ciągłego testu. Może byłbym inny, gdybyś chociaż raz zapytał, jak się czuję, zamiast oceniać.
Zapanowała cisza. Wędki leżały na burtach. Jezioro ciche, jakby też wstrzymało oddech. W tamtej chwili poczułem, jak z mojej klatki piersiowej opada jakaś niewidzialna płyta. Tyle lat tłumionej złości, frustracji, bólu. A jednocześnie, ironicznie, poczułem ból. Bo jego słowa trafiły. Bo chciałem, żeby on we mnie uwierzył. Nawet jeśli nigdy bym się do tego nie przyznał.
Nie mogłem już dłużej
Na brzegu siedzieliśmy osobno. Ja na pniu drzewa, on oparty o łódź. Cisza, której już nie trzeba było zapełniać. Każde słowo wcześniej wypowiedziane wisiało nad nami jak chmura burzowa, która już zdążyła walnąć piorunem. W końcu powiedziałem:
– Nie chcę już tego udawać. Że jest okej. Że jesteśmy jak rodzina. Nie jesteśmy.
Odwrócił wzrok, ale nie zaprzeczył. To milczenie było bardziej prawdziwe niż tysiące jego wcześniejszych słów.
– Przez lata grałem rolę idealnego zięcia, twojego projektu. Ale ja nie jestem twoim projektem. Jestem mężem Magdy. I chcę nim być, ale nie w twoim chorym teatrze.
Wstałem. On dalej patrzył gdzieś w trzcinę, jakby szukał tam odpowiedzi, których nie miał.
– Nie jestem twoim synem i nigdy nie będę – dodałem, bardziej do siebie niż do niego.
Nie odpowiedział. Nie spojrzał. Tylko ten jego profil, zaciśnięta szczęka. Jakby przełknął coś gorzkiego, ale nie chciał tego pokazać. Odwróciłem się i odszedłem. Po raz pierwszy bez pytania, czy coś pomóc, bez grzecznościowego „do zobaczenia”. W głowie kołatała mi jedna myśl: „Zrobiłem to. Ale czy właśnie nie przeciąłem czegoś nieodwracalnie?”
Ale czułem dziwną pustkę
Następnego dnia Magda stała w kuchni, oparta o blat, z filiżanką kawy w dłoni. Miała tę minę, jak wtedy, gdy coś wie, ale czeka, aż sam się przyznam.
– Ojciec sprzedał łódź – powiedziała w końcu. – Dzwonił do mnie rano. Powiedział, że już mu niepotrzebna. Że koniec z tym.
Zamilkłem. Wiedziałem, co to znaczy. Ten stary drewniany kadłub był jego symbolem, jego twierdzą, jego ostatnim bastionem. Sprzedaż łodzi była jak opuszczenie flagi.
– Nic więcej nie powiedział? – zapytałem.
– Nic. Był dziwnie spokojny. Trochę... jakby zmęczony.
Usiadłem przy stole i spojrzałem na własne dłonie. Jakby obce. Zimne.
– Co się właściwie wydarzyło? – Magda próbowała zrozumieć. – Pokłóciliście się?
– Nie. Po prostu... w końcu przestaliśmy kłamać – odparłem.
Chciała coś jeszcze dodać, ale zrezygnowała. Czułem, że wewnętrznie się miota. Wiedziała, że nie jestem święty. Ale znała też swojego ojca. I chyba pierwszy raz nie próbowała nikogo bronić. Zostałem sam z tą wiadomością. Sprzedał łódź. Nie będzie już kolejnych rejsów, kolejnych śniadań pełnych kurtuazji. Coś się skończyło. Na dobre. Mimo wszystko – nie czułem triumfu. Raczej... pustkę. I trochę wolności.
Smutna, ale uczciwa cisza
Siedziałem na tarasie z zimną herbatą. Z wnętrza domu dobiegały odgłosy codzienności – szuranie krzesła, dziecięcy śmiech Zuzi, szelest gazety. Ale ja byłem jakby poza tym wszystkim. Przez tyle lat próbowałem się dopasować. Wsunąć w ramy, które ktoś dla mnie wykroił. „Mąż Magdy”, „idealny zięć”, „facet, który się nie skarży”. Długo sądziłem, że to wystarczy. Że jeśli będę się trzymał scenariusza, zasłużę w końcu na uznanie. Może nawet na jakąś wersję bliskości. Ale nie. Nigdy jej nie było.
Teraz kiedy to wszystko się skończyło, poczułem coś nowego. Nie był to spokój. Raczej... cisza po burzy. Smutna, ale uczciwa. Żadnych kolejnych prób, żadnych pozorów. Tylko ja, wreszcie prawdziwy. Zdałem sobie sprawę, że nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczę Ryszarda. I pierwszy raz... nie chciałem tego wiedzieć. Nie chodziło o nienawiść. Chodziło o uwolnienie się.
Wiedziałem, że coś straciłem
Wieczorem znowu wyszedłem na taras. Było cicho, tylko cykady gdzieś w trawie wciąż wierciły swoje. Usiadłem z herbatą, już nie zimną. Czasem wystarczy jeden gest, żeby poczuć, że to twoje życie. Nawet jeśli drobny. Spojrzałem w niebo. Nie szukałem gwiazd, odpowiedzi, znaków. Po prostu patrzyłem. Magda przyszła później. Nie pytała. Usiadła obok. Trzymała mnie za rękę tak, jak kiedyś – bez słów, bez narzucania się. Po dłuższej chwili powiedziałem cicho:
– Może są relacje, których nie da się naprawić. Ale może nie każdą trzeba wiecznie łatać.
Magda tylko skinęła głową. Wiedziałem, że coś straciłem. Część rodziny, część jakiejś konstrukcji, którą budowaliśmy latami. Ale jednocześnie coś odzyskałem – siebie. Swój głos, swoje granice. I nawet jeśli nie było w tym zwycięstwa, była jakaś forma wyjścia z tej popapranej sytuacji. Smutna wolność. Ale jednak wolność.
Andrzej, 41 lat
Czytaj także:
- „Wakacje w Porto przerwał niespodziewany SMS. Po tym, co zobaczyłem, moje życie zmieniło się o 180 stopni”
- „Nad jeziorem rybak złowił moje serce. Liczyłam, że skoczymy na głęboką wodę i na własne życzenie ugrzęzłam w bagnie”
- „Dzieliliśmy z mężem wszystko na pół, ale gdy straciłam pracę, zaczął liczyć każdą łyżkę zupy. Czułam się jak szkodnik”