„Podrywałam obcego faceta, a on wystawił mnie do wiatru. Już miałam posłać go do diabła, ale życie lubi zaskakiwać”
„Z torbą przewieszoną przez ramię przeciskałam się między fotelami, aż dotarłam do rzędu 14. Kiedy chciałam usiąść, zauważyłam, że miejsce obok już jest zajęte. Mężczyzna miał na sobie granatowy sweter i czytał coś na telefonie, ale gdy się zbliżyłam, spojrzał na mnie i lekko się uśmiechnął”.

- Redakcja
Nigdy nie sądziłam, że godzina spędzona w samolocie może mieć wpływ na całe moje życie. Leciałam wtedy do Berlina służbowo – zmęczona, z myślami w kalendarzu spotkań i głowie pełnej spraw, które trzeba było jeszcze załatwić. Właściwie nie chciałam z nikim rozmawiać. Marzyłam tylko o tym, by przymknąć oczy i odciąć się od rzeczywistości. A jednak – on usiadł obok mnie, na miejscu 14B. Nie zaczęłam rozmowy, nie próbowałam być miła, ale coś we mnie drgnęło. Zakończył lot tak, jak zaczął – znikając. A ja myślałam, że już go nigdy więcej nie zobaczę.
Nie miałam ochoty na rozmowy
Wsiadłam do samolotu jako jedna z ostatnich. Nie znoszę czekać w kolejce, a i tak mam miejsce przy oknie, więc wolałam nie pchać się bez sensu. Z torbą przewieszoną przez ramię przeciskałam się między fotelami, aż dotarłam do rzędu czternastego. Kiedy chciałam usiąść, zauważyłam, że miejsce obok już jest zajęte. Mężczyzna miał na sobie granatowy sweter i wyglądał na skupionego. Czytał coś na telefonie, ale gdy się zbliżyłam, spojrzał na mnie i lekko się uśmiechnął.
– Przepraszam – powiedział, wstając, by mnie przepuścić.
– Dzięki – mruknęłam, wciskając się na swoje miejsce. Nie miałam ochoty na rozmowy, więc wyjęłam słuchawki.
Ale jakimś cudem rozmowa sama się zaczęła. Najpierw zapytał, czy lecę do Berlina turystycznie, potem wspomniał, że wraca ze szkolenia. Nie wiem, kiedy dokładnie moje słuchawki zsunęły się na szyję, a ja zaczęłam się śmiać z jego opowieści o zgubionym bagażu i niemieckich automatów z kawą, które wydają herbatę.
– Mam wrażenie, że jesteśmy jak dwójka znajomych, którzy po prostu dawno się nie widzieli – powiedział nagle, patrząc mi prosto w oczy.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, pilot ogłosił przygotowanie do lądowania. W ciągu kilku minut wszystko się skończyło. Wysiedliśmy razem, ale w tłumie na lotnisku nasze kroki się rozdzieliły. Nie wymieniliśmy numerów. Nawet nie znałam jego imienia. A mimo to, kiedy odjeżdżałam z lotniska, przez długi czas wpatrywałam się w tylne lusterko, jakby to coś mogło cofnąć.
Czułam się jak idiotka
Minęły dni, potem tygodnie, a ja wciąż miałam w głowie jego twarz. Wracałam myślami do tamtego lotu jak do ulubionej sceny z filmu. Z jednej strony czułam się jak idiotka – przecież nie wydarzyło się nic konkretnego. Ot, zwykła rozmowa z obcym człowiekiem w samolocie. A jednak… nie mogłam przestać o nim myśleć.
Jak pachniał jego sweter, jak przy każdym śmiechu lekko mrużył oczy, jak dotykał brody, kiedy się nad czymś zastanawiał. Zaczęłam się łapać na tym, że wchodząc do kawiarni, rozglądam się, jakby miał gdzieś tam być. Albo kiedy słyszałam jakiś podobny głos – od razu przyspieszało mi serce. Głupie jak nie wiem! Nie miałam o nim żadnych informacji, a mimo to czekałam. Sama nie wiedziałam na co. Może na jakiś cud.
Przez chwilę próbowałam go szukać. Przewertowałam media społecznościowe i cały net wszerz i wzdłuż. Próbowałam odtworzyć nasze rozmowy, może coś powiedział, co mogło mnie naprowadzić. Ale nie. Zero punktów zaczepienia. W końcu dałam sobie spokój. Wrzuciłam to wszystko do jednej mentalnej walizki i zamknęłam na klucz.
Skupiłam się na pracy. Codzienność zagłuszała tęsknotę, ale czasem wracała – niespodziewanie, jak bumerang. Zwłaszcza wieczorami, kiedy kładłam się spać. Czasem w śnie widziałam go znowu w tym granatowym swetrze, siedzącego obok mnie, z uśmiechem. I budziłam się z tym dziwnym uczuciem, jakby coś mi umknęło. Jakby to mogło być czymś więcej…
Serce zaczęło mi walić
Był piątek, dokładnie pół roku po tamtym locie. Pamiętałam datę, bo to był dzień po moich urodzinach. Siedziałam wieczorem w dresie, z herbatą i laptopem na kolanach, przeglądając zdjęcia z dzieciństwa, które mama mi wysłała. Nagle telefon zawibrował. Powiadomienie na czacie. Nowa wiadomość.
Nie miałam zwyczaju otwierać od razu, ale coś mnie tknęło. Kliknęłam. I zamarłam. „Cześć. Mam nadzieję, że nie uznasz mnie za wariata, ale od pół roku próbuję Cię znaleźć. Lecieliśmy razem z Warszawy do Berlina. Siedziałaś przy oknie. Miejsce 14C. Ja byłem obok. Pamiętasz?”
Serce zaczęło mi walić jak oszalałe. Nie tylko pamiętałam – ja przez pół roku żyłam tym wspomnieniem. Zerknęłam na profil. Niewiele mówił, zdjęcie też nie było zbyt wyraźne. Ale to on. Czułam to. „Pamiętam” – odpisałam szybko, zanim zdążyłam się zawahać. Zaczęliśmy pisać. Na początku ostrożnie. On przyznał, że zapamiętał kilka rzeczy z naszej rozmowy – że wspomniałam o pracy w marketingu, że lubię zapach bazylii i że mam słabość do starych piosenek z lat 80.
Wyszukiwał po frazach, hasztagach, nawet po lokalizacjach. Mówił, że nie mógł przestać o mnie myśleć. Że czuł, jakby coś ważnego zostawił za sobą w tym samolocie. Zdziwiło mnie, jak łatwo wróciło między nami to porozumienie. Pisaliśmy do nocy. A rano... czekała już kolejna wiadomość. Tym razem z pytaniem: „Kiedy mogę Cię zobaczyć?”
Nie potrzebowałam więcej słów
Spotkaliśmy się dwa tygodnie później, w małej kawiarni na Powiślu. Bałam się. Nie byłam już tą samą osobą co wtedy w samolocie. Minęło pół roku, miałam swoje zmartwienia, swoje codzienne rytuały. A on? Może był zupełnie inny, niż zapamiętałam. Może w ogóle nie był taki, jakim go sobie wyobrażałam przez te wszystkie miesiące.
Przyszedł pierwszy. Siedział przy oknie i czytał coś na telefonie. Gdy mnie zobaczył, wstał, jak wtedy w samolocie, z tym samym uśmiechem. Uścisk dłoni był trochę nieporadny, jakbyśmy nie wiedzieli, czy powinniśmy się przytulać, czy zachować dystans.
– Myślałem, że się nie odezwiesz – powiedział cicho, kiedy już siedzieliśmy.
– Myślałam, że nie istniejesz – odpowiedziałam szczerze.
Rozmawialiśmy długo. O tym, co się wydarzyło przez ten czas. O jego pracy, mojej przeprowadzce, książkach, których oboje nie dokończyliśmy i filmach, które oboje udawaliśmy, że lubimy, choć wcale nie musieliśmy. Nie było między nami napięcia. Wszystko płynęło naturalnie, jakby ktoś po prostu wcisnął „pauza” i teraz znów kliknął „play”.
Kiedy wychodziliśmy, zaproponował spacer. Był marzec, wciąż chłodno, ale miasto tętniło życiem. Trzymał mnie lekko za rękę, jakby chciał się upewnić, że znowu mu nie zniknę. A ja nie protestowałam. Nie potrzebowałam więcej słów. Wystarczył jego gest, spokojny ton, to, jak na mnie patrzył – z czułością i jakąś taką ulgą, że znów jestem.
Nie chcieliśmy się spieszyć
Zaczęliśmy się spotykać coraz częściej. Bez wielkich deklaracji, bez presji. Po prostu chcieliśmy być blisko siebie. Oboje byliśmy ostrożni, jakbyśmy wiedzieli, że to coś delikatnego, czego nie warto psuć pośpiechem. A jednak każde spotkanie budowało coś trwalszego. Śmialiśmy się z tych samych rzeczy, kończyliśmy za siebie zdania. Czasem tylko patrzyliśmy na siebie bez słów – w ciszy było wszystko.
Nigdy nie zapytał, dlaczego go wtedy nie zatrzymałam. I ja nie zapytałam, czemu nie odezwał się wcześniej. Może baliśmy się odpowiedzi, może po prostu wiedzieliśmy, że teraz ma to większe znaczenie niż wtedy. Nasza historia nie potrzebowała logicznego ciągu zdarzeń – to było coś, co działo się poza rozumem.
Pamiętam pewien wieczór, kiedy siedzieliśmy na moim balkonie. Było ciepło, sączyliśmy czerwone wino, a on milczał dłużej niż zwykle. Spojrzał wtedy na mnie inaczej – z tą samą uwagą, jak w samolocie, kiedy powiedział, że mamy coś wspólnego. Czułam, że chce coś powiedzieć, ale nie powiedział. Tylko wziął moją dłoń i pocałował ją lekko. I tyle.
Wiedziałam, że to „pytanie” wisi między nami. Że ono się zbliża, powoli, z każdą wspólną chwilą, z każdą rozmową, dotykiem, śmiechem. Ale nie przyspieszałam. Bo w tym wszystkim nie chodziło o tempo, tylko o pewność. A ja byłam coraz bardziej pewna.
I stało się to, co miało
To była niedziela, ciepły wieczór pod koniec września. Wyjechaliśmy za miasto, do małego domku nad jeziorem, który wynajęliśmy na weekend. Chodziliśmy po lesie, gotowaliśmy razem, śmialiśmy się z rzeczy, które dla innych byłyby zupełnie nieistotne. Byliśmy jak dwa trybiki, które po długim czasie wreszcie zaczęły działać w tym samym mechanizmie. Ostatniego wieczoru usiedliśmy na pomoście. Woda była spokojna, powietrze pachniało lasem i dymem z ogniska. Siedziałam obok niego owinięta kocem, oparta o jego ramię. Trzymał moją dłoń i delikatnie gładził kciukiem jej wierzch.
– Wiesz – zaczął cicho – ja naprawdę myślałem, że cię już nigdy nie zobaczę. A mimo to coś mi kazało szukać. Nie wiem co. Boski głos, intuicja, głupota? Może wszystko naraz.
Uśmiechnęłam się, nie mówiąc nic. Wiedziałam, że to nie koniec.
– I teraz – ciągnął dalej – kiedy cię mam… już nie chcę puścić.
Wyciągnął z kieszeni małe pudełko. Otworzył je powoli. Błysk pierścionka odbił się w wodzie.
– Czy chciałabyś być moją żoną?
Nie płakałam. Nie wrzeszczałam z radości. Po prostu przytuliłam się do niego mocniej i powiedziałam:
– Tak.
Nie szukaliśmy siebie idealnie. Po prostu w odpowiednim momencie oboje byliśmy gotowi się odnaleźć.
Gabriela, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Jesienią całymi dniami dziergałam wełniane szaliki. Nie sądziłam, że dzięki nim na stare lata zostanę businesswoman”
- „Mąż zapędził mnie do garów, więc upiekłam sobie sukces. Kasa rośnie jak na drożdżach, a on ma kwaśną minę”
- „Mój zięć to nieudacznik i bumelant, który nie dba o rodzinę. Nie wiem, gdzie córka miała oczy, gdy brała go za męża”