Reklama

Codzienność potrafi być jak za ciasny sweter – niby nic nie uwiera, ale czujesz się w niej nie do końca sobą. Tak właśnie wyglądały moje dni. Wstawałam codziennie o tej samej porze, zjadałam tę samą owsiankę, szłam do pracy tą samą drogą i wracałam do pustego mieszkania, gdzie nikt nie czekał, by zapytać: „Jak ci minął dzień?”. Od rozwodu minęły już trzy lata, a ja nadal nie potrafiłam odnaleźć się w tej nowej wersji życia. Cichej, samotnej, uporządkowanej.

Reklama

Nie przepadałam za sąsiadami – zresztą, chyba z wzajemnością. Mówiłam „dzień dobry” z obowiązku, a o pogaduszkach na klatce schodowej mogłam zapomnieć. Szczególnie unikałam jednej osoby – Agnieszki z trzeciego piętra. Ta zawsze w biegu, w kolorowych legginsach, z wielką torbą na ramię i słuchawką w uchu. Dla mnie – uosobienie chaosu. Kiedyś się zderzyłyśmy, dosłownie i w przenośni. Zablokowałam jej auto, ona zareagowała tak, jakby miała zaraz co najmniej jechać do porodu, a ja… no cóż, wybuchłam. Padło parę słów za dużo. Od tamtej pory przestałyśmy się zauważać.

Pilates? Śmieszne. Nigdy nie byłam z tych, co się rozciągają. Moje ciało nie znało pojęcia „flow”, a moja dusza była raczej od siedzenia niż wyginania. Ale Basia, moja koleżanka z pracy i jedyna osoba, która próbowała mnie wyciągać z mojej samotni, nie dawała za wygraną.

– Martuś, błagam, tylko jeden raz. Pójdziemy razem, zobaczysz, spodoba ci się – mówiła. No i uległam. Zgodziłam się. „Jeden raz” – pomyślałam. „Pójdę, przeboleję, zapomnę”.

Nie wiedziałam, że to „jeden raz” wywróci moje życie do góry nogami. I że twarz instruktorki będzie twarzą tej samej Agnieszki, której przez lata unikałam jak ognia...

Królowa osiedla na pilatesie

– Basia, ja serio nie wiem, co ja tu robię – mruczałam, ściskając rączkę od maty do ćwiczeń, jakby miała mnie uchronić przed katastrofą.

– Przestań, nie panikuj, to tylko pilates. Będzie fajnie, zobaczysz – uśmiechała się jak szczeniak, który ciągnie cię w błoto i jeszcze się z tego cieszy.

Sala była jasna, duża, pachniało eukaliptusem i potem. Podeszłam do końca sali, najbliżej wyjścia – tak na wypadek, gdybym musiała się ulotnić. I wtedy ją zobaczyłam. Agnieszka. Stała przy głośniku, zakładając gumkę na włosy, w czarnym topie i obcisłych legginsach. Jej wzrok przesunął się po sali, zatrzymał na mnie, a potem wrócił do odtwarzacza. Uśmiechnęła się służbowo. Nawet nie mrugnęła. Ja – jakbym dostała obuchem. W głowie znów słyszałam te niezbyt miłą wymianę zdań sprzed lat:

– Proszę Pani, to nie jest prywatny parking!

– To proszę nie stawać jak królowa osiedla!

Byłam gotowa wyjść. Przysięgam, miałam już rękę na torbie. Ale wtedy Basia usiadła obok mnie, uśmiechnęła się i powiedziała:

– Daj spokój, będzie dobrze.

Agnieszka włączyła muzykę.

– Witajcie. Jestem Agnieszka. Zaczniemy od oddechu. Wdech... wydech...

Wdech. Wydech. Zostałam. Z duszą na ramieniu, z gulą w gardle i mięśniami napiętymi jak struny.

Wszystko mnie drażniło

Kolejne zajęcia. Weszłam na salę z miną pokerzystki. Niepewność ukryta za prostymi plecami i spokojnym krokiem. Agnieszka stała już przy lustrze, poprawiała opaskę na włosach. Zerknęła na mnie kątem oka. Nic. Ani uśmiechu, ani grymasu. Cisza. Jakbyśmy nigdy się nie znały. Zajęcia zaczęły się jak poprzednio – spokojnie, profesjonalnie, z jej miękkim, kontrolującym głosem. Ale mnie wszystko drażniło. Jej sposób chodzenia po sali. To, jak korygowała innych, omijając mnie szerokim łukiem. Jakby moje ciało było skażone. Jakby się bała, że mnie dotknie i wróci tamta awantura sprzed lat.

Po zajęciach zebrałam się szybko, chciałam wyjść niezauważona, ale przy drzwiach usłyszałam:

– Marta?

Odwróciłam się z rezerwą. Stała blisko. Może nawet za blisko.

– Dobrze ci idzie – powiedziała, z tym swoim chłodnym spokojem.

– Dziękuję. Staram się nie przeszkadzać – odpowiedziałam. I od razu pożałowałam tych słów.

– Nie przeszkadzasz. Przeszłość... cóż, chyba obie byłyśmy wtedy w kiepskim momencie – powiedziała, jakby rozważała, czy warto się w ogóle tłumaczyć.

Skinęłam głową i wyszłam. W drodze do domu powiedziałam Basi, że Agnieszka chyba się zmieniła. Ale tak naprawdę sama nie wiedziałam, czy bardziej mnie to zaskoczyło... czy zirytowało.

Na moment nie byłyśmy sobą z przeszłości

– Losujemy pary do ćwiczeń partnerskich – powiedziała Agnieszka, rozkładając gumy oporowe. – Z tyłu są karteczki z numerami.

Wylosowałam „4”. Zanim spojrzałam na drugą osobę z tym samym numerem, poczułam chłód w żołądku.

– Cześć – powiedziała Agnieszka, unosząc kartkę z tą samą liczbą.

No pięknie.

Ćwiczenia wymagały kontaktu – podania dłoni, napięcia taśmy razem, zsynchronizowanych ruchów. Na początku szło nam jak po grudzie. Szarpałyśmy się z tą gumą jak dwie kłótliwe nastolatki.

– Spokojnie – syknęłam.

– To ty ciągniesz za mocno – rzuciła Agnieszka, ale potem się roześmiała. I ja też, zupełnie odruchowo.

Właśnie w tym śmiechu coś w nas chyba pękło. Na moment nie byłyśmy sobą z przeszłości. Byłyśmy dwoma kobietami, które próbują ogarnąć rozciągliwy kawałek lateksu i nie wybić sobie zębów.

Po zajęciach podeszła do mnie, opierając się o framugę.

– Dzięki, że nie uciekłaś, jak zobaczyłaś, że to ja.

– Miałam ochotę. Ale... może dobrze, że nie – powiedziałam cicho.

Nie wiem, co zobaczyłam wtedy w jej oczach. Może zmęczenie. A może ulgę.

Wszystko przestało być czarno-białe

Zostałyśmy po zajęciach. Sala opustoszała, muzyka ucichła. Agnieszka zaproponowała herbatę. Zaskoczyła mnie tym, ale przytaknęłam. Przeszłyśmy do małej kuchni przy recepcji.

– Lubię tu siedzieć po wszystkim. Zanim wrócę do pustego mieszkania. Mam psa i on jest dla mnie wszystkim. Ale to jednak nie człowiek. – powiedziała, zalewając torebki wrzątkiem.

Usiadłyśmy. Przez chwilę tylko popijałyśmy w milczeniu. W końcu odezwała się pierwsza.

Rozwiodłam się dwa lata temu. Cisza w domu początkowo była ulgą, a potem zaczęła mnie gryźć – powiedziała bez zbędnych wstępów.

Spojrzałam na nią zdziwiona. Po niej nie było widać żadnych pęknięć. A jednak.

– Też się rozwiodłam. Trzy lata temu. Tylko ja nie byłam taka... energiczna jak ty. Zawiesiłam się – odpowiedziałam. – Nadal chyba trochę jestem zawieszona.

Uśmiechnęła się smutno.

– Ja uciekałam w aktywność. Ćwiczenia, kursy, cokolwiek. Byle nie myśleć. Ale czasem i tak wracało.

Zaczęłyśmy mówić więcej. O tamtym starym incydencie z autem. O tym, jak wtedy obie miałyśmy trudne momenty w życiu. Nagle wszystko przestało być czarno-białe. Patrzyłam na Agnieszkę i po raz pierwszy widziałam kobietę. Nie sąsiadkę, nie instruktorkę. Po prostu kobietę, która się czasem rozsypuje. Tak jak ja.

Było w tym coś siostrzanego

Spotkałyśmy się przypadkiem na osiedlu. Ja wracałam z zakupów, ona akurat kończyła swój spacer z psem.

– Może przejdziemy się kawałek razem? – zaproponowała, wskazując na alejkę za blokami. – Rudek i tak nie ma dość.

Zgodziłam się. Rozmawiałyśmy jakby nigdy nic – o pogodzie, śmiesznych sąsiadach, nawet o ulubionych smakach herbaty. Nic wielkiego. Ale była w tym jakaś lekkość, której mi brakowało od lat.

– Wiesz, Marta, myślałam, że już żadna z nas się nie odezwie po tamtej kłótni. A potem pomyślałam... że przecież i tak codziennie się mijamy. Po co się wiecznie zbroić?

– Też tak myślałam. Ale wtedy łatwiej było się złościć niż cokolwiek naprawić – przyznałam.

Uśmiechnęła się. I było w tym coś siostrzanego. Coś ciepłego.

Kilka dni później znowu ćwiczyłyśmy razem – tym razem nie przez losowanie. A po zajęciach zaprosiła mnie na ciasto marchewkowe i kawę. Poszłam. Bez wahania.

– Jak tam ta cała Agnieszka? – spytała mnie Basia parę dni później.

– Dobrze – odpowiedziałam z uśmiechem. – Wiesz, czasem warto dać komuś drugą szansę. Albo sobie.

I chyba właśnie dokładnie tak zrobiłam. Strasznie się z tego cieszę.

Wciąż uczę się otwartości

Czasem myślę o tym pierwszym dniu na zajęciach. O tym, jak bardzo chciałam wyjść z sali, nie zaczynając nawet rozgrzewki. Jak patrzyłam na Agnieszkę jak na wroga. A teraz? Teraz śmiejemy się, że mamy wspólne „mięśnie brzucha od śmiechu”, nie tylko od ćwiczeń. Nie jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. Nie chodzimy wszędzie razem, nie dzwonimy do siebie codziennie. Ale mamy coś więcej niż kurtuazyjne „dzień dobry”. Mamy wspólne herbaty, powierzone sobie historie i tę cichą pewność, że możemy się odezwać bez wstydu. Że można się różnić, a mimo to spotkać gdzieś pośrodku.

Wciąż uczę się otwartości. Nie jestem jeszcze kobietą, która z łatwością wpuszcza ludzi do swojego świata. Ale już nie zamykam drzwi z hukiem. Już nie chowam się za rutyną. Gdy dziś patrzę na Agnieszkę w sali, widzę nie „sąsiadkę z przeszłości”, tylko kobietę z historią. Podobną do mojej. I czuję wdzięczność, że dałyśmy sobie jeszcze jedną szansę.

Marta, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama