„Liczyłem na wielkanocny cud, ale matka nigdy się nie zmieni. Przedstawiłem jej dziewczynę, a ona odwaliła taki numer”
„Wiedziałem, że to nie będzie łatwe. Moja matka nie należała do kobiet łatwych. W domu zawsze panował nienaganny porządek, który maskował napięcia. Przez lata nauczyłem się jej nie drażnić. Nie burzyć konstrukcji jej świata. Ale teraz przyjeżdżała Ewa. Dziewczyna, która miała własne zdanie i nie znała naszych zasad”.

- Radakcja
Nie pamiętam, kiedy dokładnie zacząłem czuć, że coś mi w życiu nie pasuje. Może wtedy, gdy któregoś wieczoru wszedłem do pustego mieszkania, rzuciłem klucze na komodę i zamiast ulgi poczułem tylko ciężar na klatce piersiowej. Praca była dobra – korporacja, pakiet benefitów, karta do siłowni, owocowe czwartki. W weekendy bywały imprezy, czasem kino, czasem serial do poduszki. Ludzie wokół żyli podobnie. A jednak miałem wrażenie, że czegoś mi brakuje.
I wtedy poznałem Ewę. Wpadliśmy na siebie zupełnie przypadkiem – ja szukałem jogurtu kokosowego w sklepie, ona stała przy półce i mówiła coś przez telefon o „braku porządnego chrzanu w tym mieście”. Zaśmiałem się. Ewa była inna niż wszystkie dziewczyny, które znałem. Bezpośrednia, czasem bezczelna. Miała w sobie luz, którego mi brakowało. Była z małej miejscowości, studiowała filologię zaocznie i potrafiła mówić o poezji Szymborskiej z takim entuzjazmem, jakby opowiadała o imprezie życia.
Zamieszkaliśmy razem po kilku miesiącach. Kiedy zaproponowałem, żebyśmy pojechali na Wielkanoc do moich rodziców, spojrzała na mnie i powiedziała tylko:
– Poradzę sobie.
Ale wiedziałem, że to nie będzie łatwe. Moja matka... Cóż, Barbara nie należała do kobiet łatwych. W domu zawsze panował nienaganny porządek, który maskował napięcia. Zasady były święte, uśmiechy sztuczne, a emocje – tłumione pod porcelaną i gładkimi obrusami. Ojciec – Andrzej – zwykle milczał. Był lojalny, zawsze z boku. Przez lata nauczyłem się nie drażnić matki. Nie burzyć konstrukcji jej świata. Ale teraz przyjeżdżała Ewa. Dziewczyna, która miała własne zdanie i nie znała naszych zasad.
Nie powiedziałem jej wszystkiego. Nie chciałem jej straszyć. Może liczyłem na cud.
Matka nie umiała siedzieć cicho
– Ależ siadajcie, siadajcie, jedzenie jeszcze gorące – powiedziała matka, rozkładając serwetki z haftem, te same od dwudziestu lat, ale wciąż lśniące nowością.
Usiedliśmy wszyscy: ja, Ewa, matka i ojciec. Na stole stał żurek w eleganckiej wazie z porcelany, której używało się tylko od święta. Ojciec nalewał go do miseczek z taką ostrożnością, jakby od tej czynności zależało utrzymanie pokoju światowego. Ewa siedziała obok mnie, z lekko przyklejonym uśmiechem. Widziałem, że się stara. Za bardzo.
– Pani fryzura jest taka… swobodna – rzuciła matka z uśmiechem, który nigdy nie oznaczał nic dobrego.
– Tak, zawsze czeszę się sama – odpowiedziała Ewa, spokojnie, choć jej ręka lekko zadrżała na łyżce.
– A u was też się robi żurek? – dopytywała Barbara, nabierając z wazy. – Bo to, wiadomo, nie wszędzie tak samo.
– Tak, tylko zwykle ze swojską kiełbasą, nie z marketu – odpowiedziała Ewa z uśmiechem, który był zbyt szeroki, by był prawdziwy.
Przez chwilę zapanowała cisza. Ojciec patrzył w talerz. Ja starałem się zmienić temat.
– Mamo, a pamiętasz jak…
– A co można robić po filologii? – przerwała matka. – Uczyć? Czy teraz wszyscy idą do korporacji?
Widziałem, że Ewa się spina. Uśmiech zniknął. Odłożyła łyżkę.
– Zależy, czy ktoś robi coś z pasją czy tylko z przyzwyczajenia – odpowiedziała cicho, ale stanowczo.
Matka wciągnęła powietrze. Nie odpuszczała.
– No tak, teraz każdy ma pasję. Kiedyś mówiło się po prostu: praca.
I wtedy Ewa wstała. Bez słowa. Ze ściśniętymi ustami. Oczy miała szkliste.
– Przepraszam – mruknęła, odchodząc od stołu.
Wstałem zaraz za nią. Rzuciłem serwetkę na talerz, zderzając się z ciszą, która nagle zrobiła się głośniejsza niż wszystko inne.
Czułem jak wraca we mnie tamto dziecko, które zawsze musiało siedzieć prosto i nie mówić głośno. Wiedziałem, że jeśli nie pójdę za nią, zostanę tu na zawsze – w tej martwej ciszy, wśród chłodnej porcelany.
Chciałem ją wspierać
Wybiegłem za nią. Przez moment nie widziałem, gdzie poszła – drzwi od furtki były otwarte, więc poszedłem tym tropem. Stała pod lipą na końcu ogrodu, przy starym drewnianym płocie, którego ojciec nigdy nie wymienił. Trzymała się za ramiona, jakby chciała się przed czymś ochronić.
– Ewa… – powiedziałem cicho.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś? – odwróciła się do mnie gwałtownie. – Że jest… taka?
– Bałem się. Że się wycofasz. Że uznasz, że nie warto – wyjąkałem.
– To nie ja się wycofuję – odparła ostro. – To ty jesteś tchórzem. Boisz się własnej matki.
Zamarłem. Te słowa… były jak cios. Ale nie w twarz. W klatkę piersiową, prosto w to miejsce, które zazwyczaj zakrywałem ironią i rozsądkiem.
– Wiem, że nie było to idealne powitanie, ale… ona taka jest – tłumaczyłem się, choć czułem, że każde słowo tylko pogarsza sprawę. – Od zawsze. Taka królowa kontrolowania wszystkiego. Nawet mojego oddechu.
Ewa spojrzała gdzieś w bok, zaciśnięta, zła i jednocześnie zraniona.
– Nie przyjechałam tu na casting. Nie chcę być testowana. Nie muszę jej się podobać. Ale nie będę też udawać, że jej ironiczne docinki są „zabawne” – mówiła powoli, z coraz większym gniewem. – Wiesz, czego najbardziej się bałam w tej podróży?
– Czego?
– Że będziesz milczał. I to się właśnie stało. Siedziałeś i nic nie mówiłeś.
Zacisnąłem zęby. Wiedziałem, że ma rację.
– Masz rację – przyznałem. – I właśnie dlatego wyszedłem. Bo nie chcę już milczeć.
Spojrzała na mnie. W jej oczach był cień nadziei.
– To co teraz?
Zamiast odpowiedzieć, podszedłem bliżej i złapałem ją za dłoń. Moje palce były lodowate, jej drżały. Ale nie cofnęła się.
Coś we mnie pękło. Ale nie z winy, nie z wstydu. Tylko z przebudzenia. Zrozumiałem, że Ewa nie tylko rzuca mi wyzwanie. Ona daje mi wybór, którego nikt mi wcześniej nie dał.
W końcu wybrałem siebie
Wróciłem tylko po kurtkę. Myślałem, że uda mi się przemknąć niezauważenie, ale matka już stała w holu, jakby wyczuła moment. Oparta o framugę, z filiżanką herbaty w dłoni. Nawet teraz wyglądała jak bohaterka jakiegoś starego dramatu telewizyjnego – elegancka, niewzruszona, z wiecznym wyrazem dezaprobaty na twarzy.
– Zobaczysz, jeszcze cię zostawi – powiedziała cicho, ale dobitnie. – One wszystkie są takie same. Z początku czarują, potem odchodzą.
– Nie ona – odparłem, stojąc już przy drzwiach. – Ale ja was zostawię.
Ojciec pojawił się za nią, jakby przez przypadek. Unikał mojego wzroku. Udawał, że poprawia coś na regale, choć nic nie wymagało poprawienia.
Matka zmrużyła oczy. Jej ton się nie zmienił, ale słowa były ostrzejsze niż zwykle.
– A ty myślisz, że uciekniesz od tego, kim jesteś?
Zamilkłem na chwilę. Czułem, jak się we mnie gotuje.
– Nie. Właśnie próbuję się dowiedzieć, kim naprawdę jestem – powiedziałem powoli, niemal szeptem.
To ją na moment zbiło z tropu. Spuściła wzrok na filiżankę, jakby chciała znaleźć tam jakąś odpowiedź. Ale nic nie powiedziała. Ojciec zrobił krok w moją stronę, jakby chciał coś powiedzieć… i nic. Tylko lekko skinął głową. Jakby rozumiał. Może jedyny raz w życiu.
Wziąłem kurtkę, zamknąłem za sobą drzwi i poczułem, że pierwszy raz w życiu nie mam potrzeby wracać.
Bałem się odejść, ale bałem się też zostać. I pierwszy raz wybrałem siebie, nie ich oczekiwania. Nie porcelanę. Nie zasady. Nie tę milczącą lojalność, która dusiła wszystko, co we mnie żywe.
Wróciliśmy razem
Siedzieliśmy w samochodzie. Ewa prowadziła, bo ja wciąż miałem rozedrgane ręce. Przez pierwsze kilkanaście minut jechaliśmy w całkowitym milczeniu. Nawet radio nie grało. Tylko rytmiczne mruczenie silnika i świst powietrza, który wpadał przez lekko uchylone okno po mojej stronie.
Patrzyłem przez szybę na znajome krajobrazy. Ulice, które znałem z dzieciństwa. Szpalery topoli, które sadził jeszcze dziadek. Nic się tu nie zmieniało. A może zmieniało się wszystko, tylko ja tego wcześniej nie widziałem?
W końcu Ewa przerwała ciszę.
– Nie musiałeś tego robić – powiedziała spokojnie. Bez wyrzutu. Po prostu.
– Ale chciałem – odpowiedziałem równie cicho.
Spojrzała na mnie na chwilę, nie odrywając rąk od kierownicy.
– I co teraz?
Zamyśliłem się. Co teraz?
– Nie wiem – przyznałem. – Ale chyba po raz pierwszy się im postawiłem.
Jej usta lekko zadrżały. Przez sekundę myślałem, że się rozpłacze. Ale tylko westchnęła i skinęła głową. Jakby to wystarczało.
Jechaliśmy dalej. Droga była prosta i pusta, jakby cały świat zrobił nam miejsce. Z głośników cicho popłynęła jakaś piosenka – coś melancholijnego, ale lekkiego. Takie dźwięki, które nie rozpraszają, tylko wypełniają ciszę.
Ewa uśmiechnęła się lekko, bardziej do siebie niż do mnie.
– Wiesz, myślałam, że to będą najgorsze święta w moim życiu – powiedziała po chwili.
– A nie są? – zapytałem półżartem.
– Może i są – odparła. – Ale przynajmniej są prawdziwe.
Ta cisza była inna niż ta w domu mojej matki. Tamta była wymuszona. Tu – dawała przestrzeń. Jakbyśmy razem wracali nie tylko do miasta, ale do jakiegoś nowego początku, którego jeszcze nie umiemy nazwać.
Musiałem dorosnąć
Kilka dni później wciąż czułem ten moment w kościach. Mieszkanie pachniało jej szamponem, tym z rozmarynem i cytryną, którego zawsze używała wieczorem. Leżała jej szczotka do włosów na pralce, kubek z niedopitą herbatą na parapecie, a w łazience – jeszcze wilgotny ręcznik.
Ewa była w pracy, a ja siedziałem przy stole z kubkiem kawy, patrząc na pustą kartkę w zeszycie. Chciałem coś zapisać. Jakąś myśl. Zrobić pierwszy krok ku czemuś nowemu. Ale głowa była pełna i pusta jednocześnie.
Otworzyłem telefon. Żadnych nowych wiadomości od matki. Zero połączeń nieodebranych. Cisza, jakiej się spodziewałem. Ale jakoś bolało. Czy zadzwoni? Czy zapyta, co u mnie? Czy ojciec coś powie, cokolwiek? Nie liczyłem na wiele. Ale jednak… w środku tliła się tęsknota. Mimo wszystko.
Spojrzałem na zdjęcie z dzieciństwa, które kiedyś nosiłem w portfelu – ja z ojcem nad jeziorem, mam jakieś pięć lat, śmiejemy się obaj, szczerze, beztrosko. Nie pamiętałem już tego momentu. Ale zdjęcie przypominało, że kiedyś istniało coś prawdziwego.
Ewa wróciła wieczorem. Zmęczona, ale uśmiechnięta. Przyniosła świeże bułki i piwo imbirowe, które piłem tylko z nią. Usiadła obok mnie, bez słowa, po prostu dotykając kolanem mojego uda. Tak po ludzku, jakby chciała powiedzieć: jestem.
I wtedy zrozumiałem, że może właśnie tak się to zaczyna. Nie z fajerwerkami. Nie z deklaracjami. Tylko z prostym gestem. Cichą obecnością. Tym, że ktoś wraca. I że ja już nie chcę być kimś, kto się tylko podporządkowuje. Albo ucieka.
Nie wiem, co dalej. Nie wiem, czy matka kiedyś mnie przeprosi. Albo choć spróbuje zrozumieć. Ale wiem jedno: nie wrócę tam już jako chłopiec. Tylko jako facet, który wybrał siebie. I może wreszcie mam szansę żyć naprawdę.
Mateusz, 28 lat
Czytaj także:
- „Ukochany zawrócił mi w głowie, ale nie tylko ze mną kręcił piruety. Zemściłam się. To było jego ostatnie warszawskie tango”
- „W willi jak z francuskiego romansu otworzyłam swoje serce na nowe doznania. Czułam się jak bogata emerytka z Warszawy”
- „Obiecałam mężowi, że zaopiekuję się teściową. Nie wiedziałam, że ta miła staruszka będzie mnie żywcem wpędzać do grobu”