Reklama

Zawsze żyłem w przekonaniu, że mam solidny fundament pod nogami. Moi rodzice prowadzili dobrze prosperującą firmę, jeździli na wakacje za granicę kilka razy w roku, a w moim pokoju nigdy niczego nie brakowało. W szkole nie musiałem dorabiać po lekcjach, bo kieszonkowe miałem większe niż pensja mojej wychowawczyni. Wydawało mi się, że ten komfortowy styl życia będzie moją normą już zawsze. Gdy mówiłem, że marzy mi się własna firma, wszyscy dookoła zakładali, że wystarczy mi kiwnąć palcem, a rodzice rzucą kapitałem. Też w to wierzyłem. Do czasu, aż wszystko zaczęło iść zupełnie inaczej.

Reklama

Złudzenia z dzieciństwa

Pamiętam dokładnie, jak siedzieliśmy z tatą przy basenie, a on, sącząc drinka z palemką, powiedział:

– Wiesz, synu, życie to nie bajka, ale jak masz głowę na karku i odpowiednie wsparcie, to wszystko da się ogarnąć.

Wtedy poczułem dumę. Mój tata to był człowiek sukcesu – wszyscy o tym mówili. Mama prowadziła butik, do którego przychodziły żony polityków i celebrytki. Nasz dom wyglądał jak z katalogu: nowoczesna kuchnia, marmury w łazience, basen, dwie sauny, pokój gier i taras większy niż mieszkanie mojego kumpla z liceum. Miałem własne auto na osiemnastkę i kartę, którą płaciłem, nie patrząc na stan konta.

Nie chciałem być jedynie bogatym synem – marzyłem, że też kiedyś założę coś swojego, najlepiej agencję kreatywną. Lubiłem tworzyć rzeczy od zera. A że rodzice nie raz powtarzali, że zawsze mnie wesprą, czułem się pewnie. Kiedy mówiłem znajomym, że planuję własną działalność, kiwali głowami z zazdrością – wszyscy byli przekonani, że jestem ustawiony.

– Ty to masz dobrze, stary – rzucał często Mateusz. – Masz bogatych starych, to możesz próbować bez stresu. Co najwyżej cię sfinansują jeszcze raz.

A ja nie protestowałem. Bo tak właśnie myślałem. Że jak potknę się raz czy dwa, to ojciec zrobi przelew, mama zadzwoni do księgowej i temat będzie zamknięty. Myślałem, że dorosłość będzie tylko formalnością. Nikt mi nie mówił, że w tym dorosłym życiu czasem najbardziej boli cisza – zwłaszcza ta w słuchawce, kiedy dzwonisz po pomoc.

Pierwsze zderzenie z rzeczywistością

Na początku wszystko szło zgodnie z planem. Wynająłem biuro w nowoczesnym biurowcu, zatrudniłem grafika na pół etatu i jednego copywritera. Wziąłem po znajomości pierwsze zlecenie od ciotki – rebranding dla jej marki kosmetycznej. Zrobiliśmy to dobrze, klientka była zadowolona, więc od razu pomyślałem, że pora się rozkręcić. Wystartowałem z reklamą, zainwestowałem w social media, wykupiłem reklamy na Instagramie. I wtedy... nic się nie działo.

Telefon milczał. Skrzynka mailowa była pusta. Przez dwa miesiące wpadło jedno małe zlecenie – poprawki do cudzej strony, za śmieszne pieniądze. Koszty zaczęły zjadać oszczędności. Grafik rzucił, że musi przejść na coś stabilniejszego. Copy zniknął bez słowa. Mimo to, wciąż byłem pewny, że nie jestem w sytuacji bez wyjścia.

– Spokojnie, w razie czego pogadam z ojcem – powtarzałem sobie codziennie. – Nie po to miałem dobre stopnie i nie imprezowałem co weekend, żeby teraz się potknąć.

Ale gdy rzeczywiście zadzwoniłem do taty, usłyszałem coś, czego się nie spodziewałem.

– Synu, mamy teraz trochę trudniejszy moment – powiedział cicho. – Nie możemy ci pomóc. Musisz radzić sobie sam.

– Ale przecież zawsze mówiłeś, że…

– Wiem, co mówiłem. Ale czasy się zmieniły. My też musimy trzymać się budżetu.

Zamarłem. Jeszcze próbowałem coś tłumaczyć, ale ojciec tylko westchnął i powiedział, że oddzwoni, jak wszystko się unormuje.

Nie oddzwonił. To był pierwszy raz, kiedy poczułem, że może to ja jestem naiwny. Może wcale nie jestem tak bezpieczny, jak mi się wydawało.

Nic nie było łatwe tak jak kiedyś

Miałem 23 lata, pusty kalendarz w agencji i rosnący dług na koncie firmowym. Wróciłem wtedy na kilka tygodni do domu rodzinnego. Próbowałem udawać, że wszystko jest w porządku, ale moja mina zdradzała więcej, niż bym chciał.

– Co się dzieje? – zapytała mama przy kolacji. – Nie masz apetytu, nie mówisz nic od godziny.

– Po prostu jestem zmęczony – rzuciłem, kręcąc widelcem w talerzu.

Ojciec tylko spojrzał znad gazety, ale nie odezwał się ani słowem. Wiedział. Tyle że udawał, że nie wie. To bolało bardziej niż cokolwiek innego. Następnego dnia zebrałem się na odwagę i znów spróbowałem rozmowy.

– Tato… naprawdę nie da rady? Nawet chwilowo?

Spojrzał na mnie z irytacją.

– Paweł, kiedy ty w końcu zrozumiesz, że dorosłość to nie wieczne wsparcie rodziców? Masz ręce, masz głowę, radź sobie. My ci daliśmy wystarczająco dużo.

– Ale przecież mówiłeś, że…

– Mówiłem wiele rzeczy, kiedy były pieniądze. Teraz ich nie ma. Nie jesteś już dzieckiem.

Wyszedłem z pokoju, trzaskając drzwiami. Poczułem się jak intruz we własnym domu. W głowie huczało mi jedno zdanie: „nie jesteś już dzieckiem”. Wróciłem do siebie, chociaż nie miałem z czego zapłacić czynszu. Wziąłem dorywcze zlecenie na pisanie tekstów SEO dla jakiegoś sklepu z uszczelkami. 2 złote za 1000 znaków. Każde słowo smakowało jak upokorzeniem.

Duma, która boli

Nigdy nie zapomnę dnia, w którym znajomy zaproponował mi pracę w jego firmie jako junior specjalista od social mediów. Prosta robota, średnia stawka, pełen etat. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że dwa lata wcześniej sam dałem mu pierwszą fuchę. To ja kiedyś załatwiłem mu kontakt do klienta, który dzisiaj płaci mu pensję. Teraz on dawał mi robotę. A ja miałem wrażenie, że zaraz się uduszę od tej ironii.

– Nie kręć nosem – rzucił z uśmiechem. – Wiadomo, że nie jesteś tu na wieki. Ale przynajmniej przestaniesz siedzieć o chlebie i wodzie.

Przyjąłem. Nie było innego wyjścia. Codziennie dojeżdżałem godzinę tramwajem do jego biura, gdzie zarabiałem mniej, niż wydawałem wcześniej na obiady w foodcourcie. Każdy poranek zaczynał się od kawy z automatu, która smakowała jak gorzka kpina. A każdy wieczór kończył się liczeniem drobnych i sprawdzaniem, czy starczy na bilet miesięczny.

Duma? Już dawno przestała być moim priorytetem. Jadłem tanie zupki, zacząłem sprzedawać ubrania na Vinted i po cichu kasowałem wspomnienia z Instagrama, na których byłem zbyt pewny siebie. Zacząłem rozumieć, że życie nie czeka, aż ktoś poda ci rękę. Czasem po prostu musisz pełznąć – byle do przodu. Najgorsze było jednak patrzenie, jak znajomi dalej imprezują, wyjeżdżają, rozwijają się, a ja stoję w miejscu, ledwo łapiąc oddech.

– To tylko przejściowe – powtarzałem sobie codziennie. Ale z każdym dniem wierzyłem w to coraz mniej.

Lekcja pokory

Wszystko zmieniło się pewnego popołudnia, gdy siedziałem na ławce przed pracą, jedząc kanapkę z najtańszym pasztetem i popijając ją wodą z bidonu. Obok mnie przysiadł bezdomny. Uśmiechnął się i rzucił:

Też robisz sobie przerwę?

Zawahałem się, ale kiwnąłem głową. Przez chwilę po prostu siedzieliśmy w ciszy. Potem zapytał:

– W jakiej branży siedzisz?

– Marketing – odpowiedziałem odruchowo.

– O, to lepiej niż ja. Ja siedzę w branży przetrwania.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Przez moment było mi głupio, że narzekam, mając dach nad głową, kartę miejską i ciepły kubek herbaty w biurze. Wróciłem do pracy z pustą głową. Wieczorem, leżąc na kanapie, uświadomiłem sobie coś bolesnego – całe życie traktowałem rzeczy jako oczywiste. Pieniądze, wsparcie, pewność, że się uda. A przecież nic z tego nie było mi dane na zawsze. Rodzice nie byli bankiem, los nie był uśmiechniętym doradcą klienta.

Zacząłem powoli odbudowywać siebie. Robiłem kursy po godzinach, uczyłem się, szukałem okazji, ale nie dla zysku – dla sprawczości. Chciałem móc powiedzieć sobie rano w lustrze: „nie potrzebujesz już nikogo”. Nie wszystko wyszło. Wciąż żyłem skromnie, czasem od wypłaty do wypłaty. Ale po raz pierwszy od dawna poczułem, że jestem dorosły. Nie dlatego, że mam firmę, konto oszczędnościowe czy znajomości. Bo nauczyłem się nie oczekiwać. Tylko działać.

Nie chcę już nic na kredyt

Dziś, kiedy ktoś pyta mnie, czy mam bogatych rodziców, odpowiadam: miałem. Bo bogactwo nie polega na zasobach, tylko na tym, co jesteś w stanie z nich zbudować. A ja długo żyłem na kredyt – nie finansowy, tylko emocjonalny. Kredyt oczekiwań, że wszystko będzie łatwe, że pomoc nadejdzie zawsze w odpowiednim momencie, że porażka to tylko krótka przerwa w drodze na szczyt. Dorosłość okazała się czymś zupełnie innym. Nie jest sprawiedliwa, nie daje drugich szans za darmo i nie pyta, czy jesteś gotowy. Czasem po prostu rzuca cię na głęboką wodę, zanim zdążysz się nauczyć pływać.

Nie udało mi się zrealizować wszystkich marzeń. Nie mam jeszcze własnej firmy, która odnosi sukcesy. Ale mam coś, czego kiedyś nie doceniałem – świadomość, że każda godzina mojej pracy, każdy mail, każdy projekt to coś, co sam wywalczyłem. Może bez fajerwerków, może bez milionów, ale prawdziwie. Bez gwarancji i bez protekcji.

Rodzice? Nadal są. Nadal ich kocham, ale nauczyłem się nie liczyć na nich w sprawach, które należą do mnie. Nie mają obowiązku prostować mojego życia. Zrobili wystarczająco dużo. Reszta należy do mnie. Nie chcę już nic na kredyt od życia. Nie chcę pożyczonych szans ani zapożyczonego szczęścia. Jeśli coś ma być moje, to tylko wtedy, gdy zapracuję na to sam. Nawet jeśli ma to zająć dekadę.

Paweł, 26 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama