Reklama

Listopad dla naszej rodziny był bardziej smutny i przygnębiający niż dla innych. Większość w tym czasie wspomina tych, którzy odeszli, jeździ na groby, kupuje znicze i kwiaty, wpada w zadumę, nawet jeśli na co dzień nie myślą często o śmierci i przemijaniu. W naszej rodzinie listopad od kilku lat naprawdę był fatalny i zgubny.

Reklama

Najpierw zmarła moja babcia. Trzeciego listopada. Dzień po tym, jak wrócili z dziadkiem z objazdu po grobach. Nie znaleziono przyczyny, po prostu położyła się i już nie wstała. Rok później zmarł dziadek, który chyba zbyt tęsknił za żoną, by żyć bez niej. Dwa lata później moja mama zginęła w wypadku na pasach. Jeden kierowca się zatrzymał, drugi chciał go wyminąć i uderzył prosto w nią… Mój tata nie wytrzymał tego psychicznie i szybko odszedł na tamten świat.

Miałam traumę

Gdyby nie mój mąż, chyba też bym tego nie przeżyła. Nie pamiętam kilku następnych dni po tych tragediach, a każdego kolejnego roku, kiedy nadchodził listopad, aż cała dygotałam, zastanawiając się, jaki cios tym razem na nas spadnie. To Adrian co roku pilnował, żebym spała, jadła, brała leki i jakoś wracała do życia. Ja byłam nieprzytomna ze strachu i dopiero kiedy listopad się kończył, oddychałam swobodniej.

Kiedy w sierpniu okazało się, że jestem w ciąży, skakaliśmy z Adrianem pod sufit z radości. Marzyliśmy o dziecku, a nasza sytuacja na tyle się ustabilizowała, że mogliśmy sobie pozwolić na powiększenie rodziny. Nie mogłam się doczekać, kiedy wezmę w ramiona moje maleństwo. Na pierwszym USG, kiedy usłyszałam bicie serduszka, płakałam jak bóbr. I jeszcze tej samej nocy przyśniła mi się moja mama, która stała nad pustą kołyską i kręciła głową.

– Nic z tego, kochanie, listopad jest po drodze…

Obudziłam się zlana potem. Boże drogi, co to miało być? Czy to moje utajone obawy przybrały kształt koszmarnego snu, czy odwrotnie, miałam proroczy sen, który ostrzegł mnie, że moje obawy są uzasadnione? Nie mogłam zasnąć do rana. Ciągle trzymałam dłoń na brzuchu, jakbym chciała ochronić moje dziecko przed całym złem tego świata, a zwłaszcza przed śmiercionośnym listopadem.

Byłam coraz bardziej niespokojna

I nie mogłam się uspokoić, bo sny się powtarzały. Albo się powtarzały, bo ja wciąż byłam niespokojna. Nawiedzały mnie co kilka dni, czasem co dwa tygodnie. Pojawiali się w nich moi rodzice i dziadkowie, a także jacyś nieznani mi z twarzy ludzie, którzy twierdzili, że są moimi kuzynami. Stali obok pustej kołyski, obok pustego wózka. Kiwali smutno głowami i mówili, że w listopadzie to życie nie ma szans. Czemu mi to robili?

Pod koniec września moje wyniki były w normie i nic nie zapowiadało zmian na gorsze. Niemniej powiedziałam mojej pani doktor o moich snach i obawach. Myślałam, że mnie wyśmieje, ale potraktowała sprawę poważnie.

– Bardzo pani współczuję. Tyle tragedii i wszystkie skumulowane w jednym miesiącu. Nic dziwnego, że się pani denerwuje – uśmiechnęła się do mnie ze zrozumieniem. – Możemy zrobić tak, że nim zacznie się listopad, przyjmę panią na oddział patologii ciąży. Nerwy, a zwłaszcza napady paniki, są dla dziecka i dla pani niewskazane. Jeśli w szpitalu poczuje się pani pewniej, to tak zróbmy. Najważniejsze, żeby się pani nie denerwowała. Proszę mi zaufać, będzie dobrze.

Wiedziałem, że to chłopiec, jeszcze zanim USG to wykazało. Niemal w każdym śnie widziałam niebieskie ubranka, a moja rodzina mówiła o wnuku i prawnuku. Lekarka śmiała się, że matki często mają przeczucie co do płci dziecka. Tyle że ja nie zgadywałam, ja po prostu wiedziałam. A jeśli miałam jakieś przeczucia, to złe, takie, że szpital nic mi nie da, że wszystko jest przesądzone…

Trafiłam do szpitala

Na trzy dni przed końcem października trafiłam do szpitala. Pojawiły się u mnie delikatne skurcze, więc dostałam odpowiednie leki i położono mnie na sali z dwiema kobietami w dość zaawansowanej ciąży, które czekały już na rozwiązanie. Rozmawiałyśmy ze sobą, podtrzymując się na duchu. Żartowałyśmy i planowałyśmy, co zrobimy, jak dzieci będą dawały nam w kość, nie pozwolą się wysypiać. Przeganiałyśmy czarne myśli i obiecywałyśmy sobie, że weszłyśmy tu we trzy, a wyjdziemy w szóstkę. Taki był plan.

Z powodu ciążowych kłopotów nie byłam w tym roku na grobach dziadków i rodziców. Zawsze starałam się być przy nich w te szczególne dni, choć na cmentarz jeździliśmy z Adrianem regularnie, przez cały rok. Drugiego listopada przyśniła mi się babcia, która machnęła ręką, gdy przepraszałam ją, że jej nie odwiedziłam ani we Wszystkich Świętych, ani w Zaduszki.

– Dziecino, świeczek nam jeszcze dość zapalisz, nie turbuj się – uwielbiałam to jej powiedzonko. Zawsze i każdemu powtarzała, że mamy się nie turbować. – Ale pamiętaj, że to listopad. Przygotuj się, bo za chwilę wszystko się zmieni. Jego tam nie będzie.

Kogo nie będzie? Gdzie? Co miała na myśli? Ona… czy mój pełen obaw mózg?

To był siódmy listopada. Obudził mnie ból w podbrzuszu. Zakuło mnie raz, drugi, a za trzecim omal nie wrzasnęłam z bólu. Powstrzymałam się tylko dlatego, że obok spały dziewczyny. Szukałam przycisku z dzwonkiem, by wezwać pielęgniarkę, kiedy… zobaczyłam ich przy moim łóżku. Mamę z zatroskaną twarzą, tatę, który trzymał dłoń na jej ramieniu, zasmuconą babcię i poważnego dziadka. To mi się śni, to musi mi się śnić, powtarzałam sobie. Choć przecież pamiętałam, że się obudziłam. Ból też był prawdziwy, dotkliwy, nie taki jak we śnie.

– Nie bój się, kochanie, będziemy nad nim czuwać. Jeszcze kiedyś się zobaczycie – obiecała mama.

A jednak straciłam dziecko

Pokręciłam głową i złapałam się za brzuch, w geście rozpaczliwego protestu, w wyrazie niezgody na to, co się miało wydarzyć. Ból rozlewał się już po całym brzuchu i doskonale wiedziałam, jaki będzie finał, ale nadal desperacko wzywałam pielęgniarkę, naciskając dzwonek raz za razem. W końcu przybiegła, a kiedy zapaliła światło, nikogo poza nią przy mnie nie było. Odsunęła kołdrę. Dół mojej koszuli był cały we krwi. Pielęgniarka wezwała lekarza, od razu podłączono mnie pod KTG i zrobiono USG, ale tylko po to, bym usłyszała wyrok: serce dziecka nie bije. Nie było już kogo ratować.

Nie da się wskrzesić choćby najbardziej kochanej, wyczekiwanej i niewinnej istoty. Nie ma na to żadnego sposobu. Pielęgniarka głaskała mnie po włosach, póki nie przyjechał mój mąż, choć niemal nie czułam jej dotyku. Miałam wrażenie, że mnie samej zatrzymało się serce.

Listopad jeszcze raz przyniósł mi śmierć. Tak bardzo chciałam, by ten rok odczarował klątwę, przegonił listopadowe fatum. Nic z tego. W tym roku zabrał mi kogoś, kogo jeszcze nie zdążyłam poznać. Mojego synka. Adrian pojawił się bardzo szybko, ale mógł tylko trzymać mnie za rękę i przytulać. Był przy mnie, pocieszał, choć i jemu serce pękało, a jego łzy mieszały się z moimi.

Jestem wykończona psychicznie

Pochowaliśmy naszego syna w tym samym grobie, w którym leżeli moi dziadkowie i rodzice. Skoro powiedzieli, że będą nad nim czuwać, chciałam, by spoczywali razem. Jak miałam teraz żyć, kiedy cała moja rodzina była pod zimną, kamienną płytą? Moje dzieciątko też. Odeszło, zanim zdążyłam wybrać mu imię. Nazwałam go Leosiem już po śmierci, by mieć co napisać na nagrobku.

Nie wróciłam jeszcze do pracy, nie jestem w stanie. Leżę w łóżku i płaczę, choć listopad prawie minął i cały świat szykuje się do Bożego Narodzenia. U mnie nie będzie radości. Będzie smutek i żałoba. Znowu. I kolejne puste miejsce przy stole… Łapię wymowne spojrzenia sąsiadów i koleżanek w pracy. Współczują mi, może nawet szczerze, ale nie chcę tego, nie potrzebuję. Chcę mojego synka. W wózku, który już dla niego wybrałam, a nie w malutkiej, białej trumnie. Ten widok będzie mnie prześladował do końca życia.

Od kiedy nasz synek odszedł, nie śnią mi się już moi bliscy, jakby na dobre zniknęli w zaświatach. Zmęczona i psychicznie stargana, wpadam w czarną studnię i budzę się dopiero rano. Nie śni mi się absolutnie nic, ani koszmary, ani przyjemne rzeczy. A tak bardzo chciałabym zobaczyć mamę, która kołysze mojego synka, upewnić się, że zadbała o swojego wnuczka.

Reklama

Nie mam pojęcia, czy te sny były prorocze. Czy naprawdę widziałam w nich zmarłych bliskich, czy byli tylko wytworem mojej wyobraźni, personifikacją moich lęków. Ale czy to ma znaczenie? Często chodzę na cmentarz, zapalam im wszystkim znicze, przynoszę kwiaty. Mam nadzieję, że kiedyś, tak jak obiecała mama, jeszcze się zobaczymy. Uścisnę ich, ucałuję, wreszcie wezmę mojego synka w ramiona i zaśpiewam mu kołysankę…

Reklama
Reklama
Reklama