Reklama

Coś jest w powiedzeniu, że nie powinno się przesadzać starych drzew. Szkoda, że tak późno to zrozumiałam. Siedziałabym sobie w starej pracy, wykonywała wciąż te same obowiązki niemal z zamkniętymi oczami, ale mnie, głupiej, zmian się zachciało!

Reklama

– Powinnaś mi dziękować, Żenia, a nie zrzędzić – żachnęła się ostatnio siostra, gdy jej próbowałam wyjaśnić problem. – Ale w porządku, na drugi raz nawet nie pisnę o żadnym wakacie, pies cię trącał!

– Bo oni wszyscy próbują mi meblować życie, Maniu – jęknęłam.

– To się nazywa troska o drugiego człowieka – przerwała mi. – I radzę ci słuchać, to dobrzy, serdeczni ludzie. A życie masz smutne i puste, kochana. Taka prawda!

No cóż, mnie się to moje życie podoba. Lubię ciszę, spokój i samotność. Jak mówiła moja nauczycielka francuskiego: interesujący człowiek sam ze sobą nigdy się nie nudzi. Jeśli komuś trzeba szumu, by zagłuszyć własne myśli, proszę bardzo, niech podąża za tłumem. Mnie wystarcza dobra książka, czasem wypad na spektakl baletu, który uwielbiam. A co do kontaktów międzyludzkich – praca i dyskusyjny klub filmowy. Ale do tej zgrai w biurze nic nie dociera!

Na początku myślałam, że spontanicznie proponują mi jakieś aktywności, ale teraz jestem już prawie pewna, że się zmówili. I stawiam dolary przeciwko orzechom, że moja Mańka ma w tym swój udział! Rozumiem, że Aśce z księgowości nie chce się samej w każdą niedzielę zasuwać charytatywnie w schronisku dla zwierząt, Miśka szuka jelenia, który ją będzie woził na cmentarz, a Józef ze spedycji chciałby, żeby ktoś pomógł mu w wyborze koszul, ale nie mogliby tego ogarnąć między sobą, jakoś się poumawiać? Myślałby kto, że wzajemna pomoc nie istniała w tej firmie, dopóki nie przyszłam!

To koledzy z pracy załatwili mi sanatorium nad morzem

Już tak mnie męczyli, że kiedy któregoś ranka odkryłam, że nie mogę zwlec się z łóżka, bo znów odnowiły mi się kłopoty z kręgosłupem, po prostu odetchnęłam. Co za ulga, że nie będę musiała odpierać żadnych ataków oprócz ataków bólu!

Zadzwoniłam do szefa, wzięłam wolne, potem zarejestrowałam się u lekarza i na końcu powiadomiłam Mańkę, że trzeba mnie odtransportować do przychodni. A wyrodna siostra na to, że nie może, bo obiecała zająć się młodszą wnuczką! Ale zobaczy, co się da zrobić, na pewno coś wymyśli.

Gdybym wiedziała, że zaangażuje do pomocy pół mojego biura, wolałbym zamówić taksówkę albo nawet sczeznąć w męczarniach…

Potem już poszło lawinowo: skoro mi pomogli, mają prawo egzekwować jakieś zdrowotne działania z mojej strony. A ponieważ na kręgosłup najlepsze są zabiegi, powinnam jechać do sanatorium.

Tak się szczęśliwie złożyło, że brat Aśki musiał zrezygnować z wyjazdu i było do wzięcia jego miejsce. Ośrodek nad samym morzem.

– Dąbki? – zdziwiłam się. – Nie słyszałam o takim uzdrowisku!

– A widzisz – stwierdził Józef. – Bo to zadupie. Cisza i spokój, tak jak lubisz, Żeniu.

– Już ci zazdroszczę – westchnęła Miśka. – Kiedy sobie przypomnę te romantyczne spacery nad brzegiem morza… Mój Wituś, świętej pamięci, zawsze marzył, że znajdzie dla mnie wielki bursztyn.

A, to taki plan, pomyślałam. Teraz najwyraźniej sobie ubzdurali, że wrócę z sanatorium z absztyfikantem. Nie ma nic bardziej żałosnego niż dojrzała w latach niewiasta przeżywająca wakacyjne zauroczenia. Niedoczekanie!

Obejrzałam w Internecie te całe Dąbki, faktycznie, dziura jakich mało. Chociaż tyle… Jakby mi się trafił jakiś Ciechocinek albo inna mekka spragnionych wrażeń zdechlaków, to już chyba wolałabym zmienić robotę, niż się tam męczyć!

Trzeba przyznać, że Bałtyk jest piękny jesienią… Czemu wszyscy upierają się, by jeździć nad morze latem, skoro woda i tak nigdy nie nadaje się do kąpieli?

Mojej współlokatorki nie było, już się łudziłam, że będę sama, ale dwa dni po rozpoczęciu turnusu przywiózł ją mąż. Dziwna parka, szczególnie on. Zlustrował mnie, a potem poprosił o numer telefonu, że niby w razie wypadku będzie jak znalazł. Rzuciłam w przelocie, żeby wziął kontakt do personelu i czmychnęłam na plażę.

Kobieta, z którą przez najbliższe dwa tygodnie miałam dzielić pokój, wydawała się całkiem miła, przynajmniej dopóki na wieczorku tanecznym nie zapoznała niejakiego pana Edmunda. Szlag by to trafił, żeby człowiek musiał wyjaśniać dorosłej osobie, że intymne zabawy są krępujące dla postronnych!

Jeżeli tylko nie miałam zabiegów, spędzałam czas na samotnych spacerach. Mania dzwoniła co drugi dzień, za każdym razem o najdziwniejszych porach, najwyraźniej chcąc mnie na czymś przyłapać.

– Jak to jesteś sama? – wściekała się. – Na tańcach chociaż byłaś?

– Z moim kręgosłupem? Ja się tu przyjechałam leczyć, a nie dobić!

Tamtego dnia wracałam akurat znad jeziora, gdy znów zadzwoniła. Gadałyśmy sobie spokojnie, gdy nagle zauważyłam dwóch chłopców biegających wzdłuż głębokiego wykopu. Wydawali się dziwnie podnieceni – może ktoś tam wpadł? Pożegnałam się z Mańką i pognałam w ich kierunku.

– Dostał! Dostał! – wrzasnął jeden z dzieciaków. – Tor-peedaaa! – odchylił się do tyłu i z rozmachem walnął kamieniem w głąb.

– Nie trafiłeś, cioto – drugi pchnął kolegę tak, że ten ledwo złapał równowagę tuż na krawędzi dołu.

Złapałam jednego i drugiego za kołnierze z takim impetem, że zderzyli się głowami. Może i dobrze, przemknęło mi przez głowę, gdy zdałam sobie sprawę z ryzykownego wkroczenia do akcji. Niech ich trochę przymuli, zanim się zorientują, że dopadła ich baba w mocno średnim wieku i raczej mizernej kondycji. A potem spojrzałam w głąb wykopu i strach minął mi jak ręką odjął.

– Wynocha mi stąd, ale już! – rozdarłam się bliska histerii. – Mam nadzieję, że skończycie w poprawczaku, bandyci!

W wykopie tuż obok żeliwnej rury leżało coś… Mały kot? Szczeniak? Krwawy, futrzany strzęp. A potem usłyszałam żałosny pisk i, nie wahając się ani chwili, zsunęłam się w błoto zalegające na dnie rowu. Zdjęłam żakiet, rozłożyłam na rurze i delikatnie przeniosłam małą cierpiącą istotkę. Jednak kocię, pomyślałam, a potem owinęłam je materiałem i owiązałam rękawami, tworząc zgrabny pakunek.

Wlazłam na rurę i najdelikatniej jak się dało, wyrzuciłam pakiet na brzeg wykopu, a potem sama wydrapałam się na wierzch. Co teraz? Wyglądałam, jakbym przez ostatnie pół godziny tarzała się w chlewie, ale czy to ktoś mnie tu zna? A do weterynarza trzeba natychmiast!

Opłukałam się z grubsza wodą z plastikowej butelki i ruszyłam na postój taksówek.

– Weterynarz? – zdziwił się taryfiarz. – To by trzeba do miasta…

– W takim razie do miasta – zgodziłam się. – Byle szybciej.

Dawno z nikim tak dobrze mi się nie rozmawiało

Otworzył nam szpakowaty mężczyzna, wyjaśniając, że córka nie wróci wcześniej niż za godzinę.

– No to pięknie – jęknęłam. – I co ja teraz zrobię?

– Jeśli pani nie przeszkadza, że zwierzakiem zajmie się weterynarz-emeryt, to mogę zerknąć – uśmiechnął się.

– Będę wdzięczna!

– Kogo tam pani ma? Szczurka?

– Raczej kota – wyjaśniłam.

– Mam nadzieję, że wciąż żywego.

Powiem tylko jedno, gdybym mogła cofnąć czas, powyrywałabym gnojom nogi z tyłków i nawet powieka by mi nie drgnęła… Nie mogłam rozgryźć, czy to okrucieństwo, czy bezmyślność, ale było coś przerażającego w tej historii. Matka natura uczyniła młode osobniki rozkoszne i rozczulające, by zwiększyć ich szanse na przeżycie; jeżeli istniały istoty, w których piękno i bezradność wywoływały agresję, to dokąd zmierzał świat? I kto chciałby w takim świecie żyć?

– Niech pani nie płacze – weterynarz dotknął mojej dłoni. – Mogło być gorzej. Gdyby pani poszła inną drogą na przykład, prawda? Albo w ogóle dziś została w domu…

Kiedy wróciła córka emerytowanego weterynarza, natychmiast zdecydowała, że kot zostaje na noc. Mnie kazała nie martwić się o koszty, ojcu poleciła, żeby mnie odwiózł do sanatorium.

Na samą myśl, że zastanę w pokoju Danutę i Edmunda w czułych uściskach, a potem będę wysłuchiwać, jak współlokatorka zdaje mężowi raport z leczenia, robiło mi się słabo. Toteż kiedy Jerzy, bo jakoś tak się złożyło, że zdążyliśmy przejść na „ty”, zaproponował mi kawę i ciastko, z ulgą się zgodziłam. Musiałam odparować z wrażeń przed powrotem do sanatoryjnej codzienności.

Chyba pierwszy raz spotkałam kogoś, kto miał taką łatwość kontaktu. Wszystko, co mówił, wydawało się ciekawe i warte uwagi, a kolejne spotkania tylko utwierdziły mnie w tej opinii. Bo widywaliśmy się prawie codziennie.

Najpierw ja przyjeżdżałam do gabinetu, potem Jerzy wpadał zobaczyć Kajtka, ukrywanego przeze mnie przed personelem w szafie. Danuta z początku kręciła nosem, ale gdy zgodziłam się porozmawiać przez telefon z jej mężem i zapewnić go o jej nienagannym prowadzeniu się, zgodziła się na wszystko, a nawet ostatniego dnia pobytu podarowała mi transporter do przewozu kota. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że pobyt w sanatorium nieodwracalnie zmienił moją nudną egzystencję, bo właśnie wzięłam odpowiedzialność za czyjeś życie. I to życie niełatwe, bo Kajtuś już zawsze miał pozostać ślepy na jedno oko…

– Dacie sobie radę – pocieszył mnie Jerzy, który uparł się, że odwiezie nas na pociąg. – Daj czasem znać, Żeniu, jak żyjecie… Jakby potrzebne były jakieś leki, to dzwoń.

– Już i tak cię wykorzystałam.

– Lubię być wykorzystywany – zaśmiał się. – Miło mi, że mam coś jeszcze do zaoferowania.

Trochę obawiałam się podróży, ale Kajtuś zniósł ją bardzo dobrze. Wystarczyło wsadzić palec przez kratki w transporterze i dotknąć jego łapki, a natychmiast się odprężał i zasypiał. Jak na samotnika, był szalenie towarzyskim kotem i już czułam, co czeka mnie w domu.

– No nie, ja chyba mam halucynacje! – Mańka aż się za głowę złapała, gdy zobaczyła mnie wysiadającą z pociągu. – Co ty tam masz, Żeńka? Kota? Mówiłaś zawsze, że nienawidzisz kotów!

– Ja? – zdziwiłam się, jednocześnie uświadamiając sobie, że zapomniałam w ogóle wspomnieć siostrze o zwierzaku.

Zbywałam ją codziennie, a ona jakoś nie wypytywała.

– Myślałam, że się w końcu z kimś spotykasz – wyjaśniła.

– I nie chciałam spłoszyć szczęścia.

„Spłoszyć szczęścia”! Ja nie mogę, co za romantyczne teksty!

Odwiozła mnie do domu, po obejrzeniu Kajtka stwierdziła, że wybrałam najbrzydszego na Wybrzeżu, a potem dodała, że może nawet lepiej, że skończyło się na zwierzaku…

– Masz taki gust, że strach się bać – pokręciła jeszcze głową, gdy się rozstawałyśmy. – W każdym razie, ja umywam ręce, rób, co chcesz.

Towarzystwo z pracy też chyba doszło do tego samego wniosku, bo zaprzestało starań, by mnie socjalizować. Czasem ktoś wpada, ale to raczej do Kajtka. Joaśka podarowała mu welurowy domek do spania, a Józef z Miśką zrzucili się na kuwetę z filtrem powietrza. Nawet mnie nie irytują ich wizyty, bo Kajtek chyba je lubi, zawsze tupta pod drzwi z zadartym ogonem, gdy słyszy któreś z nich. I kręgosłup przestał mi dokuczać…

Reklama

Ale na wszelki wypadek nie powiem nikomu, że Jerzy zamierza mnie odwiedzić, będąc w podróży do Poznania. Ma tu po prostu przesiadkę, a oni znowu zaczną snuć domysły i kombinować… Lepiej na zimne dmuchać.

Reklama
Reklama
Reklama