„Ludzie myślą, że wiejskie życie to bajka. Ja natomiast żałuję dnia, w którym postanowiłam wyprowadzić się z miasta"
„Smród, szczekające psy i pianie kogutów. Nie raz chciałam krzyknąć do sąsiadów, aby opanowali te dźwięki, ale nie miałam na to odwagi. Przecież byli u siebie. Ja byłam tu intruzką. Pewnego dnia wszystko się zmieniło".
- Izabela, 55 lat
Dziadkowie mieszkali w niedużym domku na skraju miasta. Tuż za ogrodzeniem rozciągały się łąki, za nimi pola, a na horyzoncie zielony las. Wspominam spacery z dziadkiem wśród falujących łanów zboża i zbieranie kwiatków na łąkach. Mama pokazała mi jak z nich pleść wianki.
Uwielbiałam też przejażdżki z babcią rowerem do lasu, gdzie zbierałyśmy jagody, które malowały moje palce na kolor fioletowy. W gorące dni chłodziłam się w basenie, który dziadek umieszczał w ogrodzie, w pobliżu altany. Pamiętam, że latem nie chciałam stamtąd wyjeżdżać, prawie płakałam, kiedy nadszedł czas powrotu do domu. Zapowiadałam, że kiedy dorosnę, zamieszkam na wsi. Wyobrażałam sobie wieś jako pola, las i łąkę.
– Kochanie... – babcia głaskała mnie po głowie. – Prawdziwa wieś leży za lasem. Tutaj ludzie nie prowadzą gospodarstw, nie hodują zwierząt.
– Tak czy inaczej, zamieszkam tutaj – upierałam się.
Dorosłam, wzięłam ślub, na świat przyszły moje dzieci, ale w głębi duszy cały czas tliło się moje dziecięce pragnienie. Nie raz przed snem wyobrażałam sobie, że siedzę przed swoim małym domem. W moim ogródku kwitną malwy, unosi się zapach maciejki, uśmiechają się do mnie rumianki i bratki. A potem siadamy wszyscy razem przy drewnianym stole, jedząc własnoręcznie pieczony przeze mnie chleb, podawany ze świeżym masłem i sałatką z pomidorów, oczywiście ze swojskiego ogródka. Bez zastanowienia przeprowadziłabym się na wieś, ale wtedy nie dysponowaliśmy wystarczającymi funduszami.
Nie chciałam pracować na roli
Po śmierci dziadków, ich dom przeszedł w posiadanie moich rodziców.
– Możemy go wam przekazać – powiedziała mama, która nie wykazywała zbytniego entuzjazmu do objęcia rodzinnej spuścizny.
Mój mąż też nie wydawał się być zadowolony.
– To jest ponad 50 kilometrów od nas. Jak sobie wyobrażasz podróż do pracy?
Cóż, nie wyobrażałam sobie.
– Ale możemy go sprzedać, jeśli mama nie ma nic przeciwko – mama skinęła głową, pokazując, że nie ma. – A za uzyskane środki przeprowadzić się na wieś! – zatrzepotałam dłoniami w geście radości, jak mała, podekscytowana dziewczynka.
– Skarbie, pamiętaj... – próbował ostudzić mój entuzjazm Wojtek. – Praca, szkoła...
– A co my jedyni? Przecież ludzie mieszkający na wsi też jakoś docierają do pracy – odparłam.
– Wydaje mi się, że zapominasz, że większość z nich nadal utrzymuje się z pracy na roli, z hodowli.
Cóż... Nie ukrywam, że praca na roli czy hodowanie trzody chlewnej nie były moim wymarzonym zajęciem. Chciałam po prostu żyć na wsi, naładować baterię, odpocząć, oddychać świeżym powietrzem, ale zarabiać na życie w mieście.
Czas na zmiany
W końcu zdecydowaliśmy się na sprzedaż domu po dziadkach, zaoszczędziliśmy pieniądze i postanowiliśmy poczekać, aż nasze dzieci ukończą edukację i pójdą na swoje. Nie przewidzieliśmy, że rozjadą się na studia do różnych miejsc w Polsce.
– Teraz mamy wreszcie szansę znaleźć twój wymarzony dom na wsi – starał się dodawać mi otuchy Wojtek. – Do przejścia na emeryturę jeszcze trochę nam zostało, ale może uda nam się znaleźć takie miejsce, skąd dojazdy do pracy nie będą zbyt uciążliwe.
Rozpoczęliśmy poszukiwania. Niestety, nie udało nam się znaleźć niczego, co by nam odpowiadało. Obrzeża miasta to nie to samo co wieś, a domy na prawdziwej wsi były zbyt daleko od naszego miasta. Po roku zaczęłam tracić nadzieję, ale ku mojemu zdziwieniu, to Wojtek zaczął mnie przekonywać. Wyglądało na to, że moje marzenie również się mu udzieliło.
– Czekałaś tyle czasu, to możesz zaczekać jeszcze trochę. Na pewno coś w końcu znajdziemy, musimy tylko nie przestawać szukać.
Był w tym prawda. W następnym roku udało nam się znaleźć wymarzony dom. Wybudowany z cegieł, jednopoziomowy, z niewielkim ogrodem, warzywnikiem i małym sadem. Miał również własny kawałek pola i łąkę! Oczywiście, wymagał remontu, ale mieliśmy na to zarówno energię, jak i fundusze. Jedyna wada: od miasta dzielił nas dystans ponad 30 kilometrów.
– Mamy samochód, damy radę – zapewniał Wojtek.
– A jeśli samochód się zepsuje?
– Wtedy będziemy korzystać z autobusu.
– Ale tutaj jest tylko jeden przystanek...
– W takim razie weźmiemy wolne na te kilka dni. Kochanie, zawsze marzyłaś o domu na wsi, a teraz szukasz problemów.
Czyżby na siłę wymyślałam potencjalne porażki? Możliwe, że lęk przed spełnieniem marzeń sprawiał, że bałam się, że nie będę miała już o czym marzyć. Czy to możliwe, że obawiałam się istotnej zmiany w moim życiu?
W końcu kupiliśmy dom i rozpoczęliśmy remont. Po zakończeniu wszystkich prac przeprowadziliśmy się i moje marzenie musiało zmierzyć się z realiami.
– To miejsce jest po prostu cudowne... – westchnęłam z zadowoleniem, siedząc wieczorem na ławce przed domem.
– Gdyby tylko ten pies nie szczekał tak głośno – powiedział Wojtek.
Każda osoba, która podchodziła do ogrodzenia posesji sąsiadów lub nawet tylko przechodziła obok, była powodem szczekania ich psa. Azor zaczynał śpiew, do którego szybko dołączały inne psiaki z sąsiedztwa. Znów wzdychałam, ale nie była to westchnienie marzyciela.
Podczas urlopu dało się to wytrzymać, bo mogliśmy pozwolić sobie na dłuższy sen, ale kiedy wróciliśmy do dojeżdżania do pracy, nieustanne szczekanie zaczęło być naprawdę uciążliwe. Zdarzało się, że już prawie zasypiałam, a nagle budziło mnie szczekanie Azora. Zamykałam okna, ale i tak wszystko było słychać.
Tak samo poranne pianie koguta, a potem gdakanie kur. Mogłam wstać po piątej, żeby być w pracy na siódmą, ale kogut budził mnie jeszcze wcześniej. Budziłam się zła i niedospana. Myśl o niedzieli była dla mnie pocieszeniem. Wiedziałam, że w niedzielę jest tutaj spokój. O ile nie liczyć dźwięków wydawanych przez zwierzęta. Jednak nie przewidziałam, że nadszedł okres żniw, a potem wykopków, i że traktory będą jeździć po wsi o każdej porze dnia i nocy. Niezależnie od dnia tygodnia.
Do tego dochodził odór rozrzucanego obornika, muczenie krów, beczenie kóz, odgłosy codziennego obrządku w gospodarstwach obok, hałas uderzających wiader, nawoływania, szum i stukot maszyn. To nie był łatwy start.
Lecz nadszedł dzień, kiedy coś uległo zmianie
Nie raz chciałam krzyknąć do sąsiadów, aby ograniczyli te dźwięki, ale nie miałam na to odwagi. Przecież byli u siebie. Ja byłam tu intruzką. Więc zaciskałam zęby i przeklinałam moment, kiedy postanowiłam przenieść się na prawdziwą wieś. Nie tylko ja miałam dosyć tej "sielskości, anielskości" aż po czubek nosa.
– Proszę sobie wyobrazić, pani Izo – powiedziała sąsiadka, od której kupowaliśmy jajka i masło, siadając na ławce – że ci, co przeprowadzili się tutaj z miasta zaledwie tydzień temu, poszli już na policję donieść, że przeszkadzamy im w nocy. Bo ciągniki po wsi jeżdżą! – była oburzona. – Przecież gdzie one mają jeździć, skoro to wieś? Tutaj ludzie z roli się utrzymują. Muszą wcześnie wstać, wyjechać w pole, obrobić i wrócić, zanim spadnie deszcz...
Ona wyrażała swoje niezadowolenie z przewrażliwionych miastowych, a ja tylko przytakiwałam. Co mogłam jej odpowiedzieć? Że również mnie to irytuje?
– Dlaczego w ogóle zdecydowali się na przeprowadzkę na wieś? – zapytała – To oczywiste, że tu jest robota, czasem smród i hałas. Czego się spodziewali? Życia jak z reklamy? Paniska, cholera. Przyjeżdżają i wszystko im nie pasuje. Po świeże mleko czy jajka przychodzą i narzekają, że im za drogo, bo w supermarkecie jest taniej. To niech się zabiera jeden z drugim do sklepu, a nie mnie bałamuci.
Znowu przytakiwałam.
– Ja nie stąd, ja tu zamieszkałam dopiero po ślubie. Również dorastałam w mieście, ale doskonale wiedziałam, że wychodząc za rolnika, nie będzie łatwo. Ale sama się na to pisałam, za miłością poszłam, że tak to ujmę. Wy też zdecydowaliście się tu zamieszkać z własnej woli?
Zastanowiłam się.
– Wie pani, to było moje marzenie od najmłodszych lat...
Opowiedziałam jej o moich spacerach z dziadkiem, o zbieraniu jagód z babcią, pleceniu wianków i cichej, wiejskiej atmosferze...
Sąsiadka patrzyła na mnie uważnie przez dłuższą chwilę. Następnie się uśmiechnęła.
– Aj, to ci się, pani Izo, twoje wyobrażenia rozbiegły z rzeczywistością, prawda? Bo tu przecież i zwierzaki hałasują, i maszyny, do lasu jest spory kawałek, a jagód coraz mniej. Ale niech się pani nie martwi – powiedziała sąsiadka, klepiąc mnie po ramieniu. – Można się do wszystkiego przyzwyczaić. Ja też na początku miałam tu ciężko.
Sąsiadka już dawno sobie poszła, a ja wciąż siedziałam na ławce, obserwując kwiaty, które rosły w naszym ogródku. Następnie udałam się do naszego warzywnika, aby przyjrzeć się rosnącym tam jarzynom. Przeszłam przez sad, który został założony przez poprzednich właścicieli domu, i zerwałam z drzewa dużą, piękną gruszkę. Miała aromat słońca i czegoś niezdefiniowanego. Spokojnie przeszłam przez naszą łąkę, obserwując pola w oddali. Doleciał do mnie zapach ziemi... I poczułam, że jestem dokładnie tam, gdzie być powinnam.
– Izunia! – usłyszałam głos mojego męża. Przechodził przez polanę, przemierzając kwiaty.
– Czyż to nie jest przepiękne miejsce? – przytulił się do mnie. – Dziękuję ci, kochanie. Dobrze zrobiliśmy, że zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę tutaj. Nie zawsze jest kolorowo, ale gdzie jest? Już wolę, żeby w naszym małym raju unosił się zapach obornika, a nie spalin. A do porannego piania kogutów też da radę się przyzwyczaić, zgadza się?
Tak, to prawda... Dni upływają, a ja coraz bardziej zakochuję się w naszym domu i wszystkich odgłosach wsi.