„Przed świętami ludzie w moim sklepie zrobili demolkę. Każdy chciał mieć najsłodsze mandarynki i największego karpia”
„Ludzie przepychali się między skrzynkami z warzywami, dorośli krzyczeli na dzieci, dzieci marudziły, że bolą nogi. Ktoś przewrócił skrzynkę z jabłkami, jabłka potoczyły się pod nogi, nikt nie przeprosił, nikt nie podniósł. Starsza pani, niemal się na nich poślizgnęła i syknęła, że bałagan”.

- Redakcja
W Wigilię budzik zadzwonił o piątej czterdzieści pięć, tak jak każdego dnia od dwudziestu trzech lat. O tej porze nie marzyłam już o śnie. Przeciągnęłam się na wąskim łóżku, wyciągnęłam rękę po dres i gruby sweter, ten z reniferem, który ktoś zostawił kiedyś w sklepie na wieszaku. Nikt nigdy się do niego nie przyznał, a było szkoda wyrzucić. Taki ciepły. W kuchni zaparzyłam kawę rozpuszczalną i włożyłam dwie kromki chleba do tostera. Stałam, patrząc przez okno na opustoszałe o tej porze podwórko. Śnieg nie padał, ale mróz złapał mocny. Już czułam, jak lodowaty wiatr będzie się wciskał do sklepu, ilekroć ktoś otworzy drzwi.
– Basia, co ty sobie robisz – mruknęłam pod nosem i zrezygnowana westchnęłam.
Bo prawda była taka, że od lat powtarzam, że w końcu zmienię tę pracę. Że dość już tego warzywniaka, klientów, ziemniaków po trzy pięćdziesiąt. Że czas na coś innego, spokojniejszego, może kasa w markecie, może jakiś sklep z butami, ale... zawsze zostaję. Bo znam te półki na pamięć. Bo wiem, gdzie co leży. Bo przyzwyczaiłam się do swoich klientów, nawet jak mnie doprowadzają do szału. O szóstej trzydzieści otworzyłam drzwi sklepu. Zanim ktokolwiek przyszedł, zdążyłam wyłożyć pietruszkę, ułożyć cebulę, przetrzeć skrzynki. I wtedy się zaczęło.
Najpierw pani Danuta, co zawsze marudzi, że jabłka mają skórkę zbyt cienką. Potem ta z niebieską siatką, co zawsze się rozpycha. A chwilę później już tłum. Ludzie jakby oszaleli, jakby świat miał się skończyć o czternastej. Święta, jasne. Ale w tej gonitwie nikt już nie myślał o opłatku, tylko o tym, że ryba musi być największa, a mandarynki słodsze niż rok temu. A ja stałam za ladą i powtarzałam do siebie w głowie jak mantrę: „Tylko do czternastej. Tylko do czternastej”.
– Tych karpi to nie można było wcześniej zamówić? – zawołał jakiś facet.
– Ryba śmierdzi! – zawtórowała mu kobieta, zerkając podejrzliwie w stronę lodówki.
– Proszę pani, przecież to nie moje hodowle – powiedziałam cierpko, ale spokojnie, jak zawsze.
Bo ja mam cierpliwość. Zawsze miałam. Tylko czasem sama nie wiem, czy to zaleta, czy przekleństwo. Jeszcze sześć godzin. Jeszcze tylko sześć.
Miałam wszystkiego dosyć
Od dwunastej sklep był jak pole bitwy. Ludzie przepychali się między skrzynkami z warzywami, dorośli krzyczeli na dzieci, dzieci marudziły, że bolą je nogi. Ktoś przewrócił skrzynkę z jabłkami, jabłka potoczyły się pod nogi, nikt nie przeprosił, nikt nie podniósł. Jedna z klientek, starsza pani, niemal się na nich poślizgnęła i tylko syknęła, że „bałagan jak w chlewie”. Ja klęczałam, zbierałam owoce i czułam, że robi mi się gorąco. Mimo mrozu, mimo przeciągów z drzwi. Zdejmowałam już drugi raz sweter, potem znów zakładałam. W kącie płakało dziecko. Miało może trzy, cztery lata. Mama zniknęła gdzieś między regałami, a maluch stał i wył, trzymając w rączce rozgniecionego banana. Kiedy podeszłam, żeby coś powiedzieć, wyprzedziła mnie kobieta w czerwonym płaszczu.
– Proszę mnie obsłużyć teraz, bo ja naprawdę nie mam czasu. – Stanęła przede mną i uniosła brwi tak, jakby wszystko jej się należało. – Ja tylko karpia, szybko, bez zbędnych ceregieli.
– Ale pani nie była w kolejce – powiedział ktoś z boku, chyba chłopak, który przyszedł po opłatek. Miał cienką kurtkę i zmarznięty nos. – Ja stoję już dziesięć minut.
– Proszę się nie wtrącać, dobrze? – fuknęła kobieta i spojrzała na mnie. – No?
Poczułam, że drżą mi dłonie, ale tylko odłożyłam skrzynkę i skinęłam głową. Wzięłam karpia, zawinęłam, podałam. Nie powiedziała nawet „dziękuję”. Chwilę potem z zaplecza wyszła Hanka, moja koleżanka z warzywniaka. Zawsze mówiła, że kocha święta, ale dzisiaj wyglądała jakby miała dosyć wszystkiego.
– Jeszcze tylko godzina, Basia – szepnęła, jakby to miało coś zmienić.
Skinęłam głową, ale nie miałam siły odpowiedzieć. Bolały mnie nogi, bolały plecy, bolała głowa od ciągłego dźwięku przesuwanych koszyków i wrzasków. Kiedy ktoś zapytał, gdzie są śledzie, pomyślałam, że jeśli jeszcze jedno pytanie usłyszę, to wyjdę i już nie wrócę. O czternastej zamknęłam drzwi i odwróciłam kartkę na szybie na stronę „Nieczynne”. Przez chwilę po prostu stałam, trzymając klucz w ręce, a potem westchnęłam i zaczęłam sprzątać. Tu i tam leżały rozsypane orzechy, pogniecione reklamówki, potłuczone pomarańcze. Z worka wysypała się cebula i musiałam ją zbierać na kolanach. Potem wyrzuciłam śmieci, otarłam dłonią czoło i spojrzałam na zegarek.
– Jeszcze tylko posprzątać, jeszcze tylko wynieść śmieci i do domu – powiedziałam do siebie cicho.
I wtedy ktoś szarpnął za klamkę.
Serce zabiło mi szybciej
Kiedy zobaczyłam go w drzwiach, miałam ochotę udać, że nie widzę. Stał tam z tym swoim psem, tym samym, co zawsze siadał przy wejściu i warczał na przechodniów. Ale teraz pies był spokojny, siedział cicho i tylko patrzył. Starszy pan uśmiechnął się do mnie jakby nie przeszkadzało mu, że wywiesiłam kartkę. Przez chwilę się nie ruszałam. Serce mi biło szybciej niż powinno, a w głowie miałam tylko jedno: „Nie, nie dzisiaj. Nie teraz”.
– Dzień dobry, pani Basiu – powiedział i podniósł rękę, w której coś trzymał. – Dziś nic nie kupię. Tylko zostawię coś dla pani.
Zrobiłam kilka kroków, otworzyłam drzwi, niepewna, czy dobrze słyszałam. Pachniał mrozem i lekko jakimś mydłem. Ubrany jak zwykle – stary płaszcz, spod którego wystawał za długi szalik.
– Czekolada? Serio? – zaśmiałam się, choć bardziej z nerwów niż z radości. – Będę miała wymówkę, żeby nie zjeść karpia.
– Pani i tak wystarczająco daje z siebie ludziom – odpowiedział i podał mi niedużą, ozdobną paczuszkę. – Zawsze się uśmiecha. Zawsze ma pani cierpliwość. Nawet jak tu dzisiaj wrzeszczeli na panią o tego karpia… – zawahał się. – Nie wiem, jak pani to robi.
Patrzyłam na niego przez chwilę, nie wiedząc, co powiedzieć. Coś w gardle mi stanęło. Chciałam powiedzieć, że wcale nie jestem cierpliwa, że tylko udaję. Że czasem wieczorem wracam do domu i siadam na stołku w kuchni, żeby sobie po prostu posiedzieć w ciszy. Ale nie powiedziałam nic. Uśmiechnęłam się krzywo.
– Dziękuję. Serio. Ale pan nie musiał…
– Chciałem – przerwał. – To nie czekolada jest ważna, tylko to, że pani jest. Że się pani chce. To rzadkie. Ludzie tego nie widzą, ale ja widzę.
– Widzi pan, jak jem słodycze z nerwów – zażartowałam. – Jeszcze będzie pan mnie musiał potem do lekarza odprowadzać.
Zamiast odpowiedzi uśmiechnął się znowu, tym razem trochę smutniej. Skinął głową i odszedł, a pies dreptał za nim powoli. Stałam w progu jeszcze chwilę, trzymając w dłoni czekoladę. Potem weszłam do środka, zamknęłam drzwi i usiadłam na stołku za ladą. Nie płakałam, ale coś we mnie się zatrzymało. I poczułam, że ten dzień nie był aż taki zły.
Jeden uśmiech wystarczył
Wróciłam do domu, jak zawsze – najpierw schody, potem klucz do zamka, potem cisza. Zdjęłam kurtkę, postawiłam siatkę z rzeczami pod ścianą. Po drodze do kuchni zawadziłam nogą o krzesło, ale nawet mnie to nie ruszyło. Z czajnika nalałam wody, postawiłam na gazie. Wzięłam tę czekoladę, co dostałam, usiadłam przy stole i przez chwilę tylko patrzyłam na opakowanie. W końcu rozdarłam papierek i odłamałam kostkę.
Zjadłam powoli. Potem drugą. I pomyślałam, że to był najspokojniejszy moment całego dnia. Włączyłam radio, ale zaraz je wyłączyłam. Za dużo dzwoneczków, za dużo życzeń, które do mnie nie pasowały. Przypomniałam sobie, jak kiedyś w Wigilię babcia stawiała pusty talerz przy stole. „Dla zbłąkanego”, mówiła. Teraz ja jestem taka zbłąkana. Tyle lat w tym sklepie, tyle ludzi przez te ręce przeszło. Tyle rozmów, pretensji, spojrzeń. I czasem jeden uśmiech wystarczył, żeby to miało sens. Nie sprawdzałam ogłoszeń o pracę. Po raz pierwszy od lat. Zostać jeszcze w tym samym miejscu – może nie jest to porażka.
Nie czułam się dziś samotna
Usiadłam w kuchni z kubkiem herbaty, jeszcze gorącej. Za oknem migotały światła sąsiednich mieszkań, a w kącie cicho migała moja mała choinka, ta sztuczna, co co roku wygląda tak samo. Było cicho. Nawet sąsiad z góry nie tupał. Oparłam się plecami o krzesło i przez chwilę po prostu patrzyłam w te światełka. Nie miałam ani dzieci, ani nikogo, kto by zaraz zapukał do drzwi z opłatkiem. A jednak nie czułam się dziś samotna. Może to przez tę czekoladę, a może przez słowa, których się nie spodziewałam. Może wystarczyło, że ktoś zauważył. Zapaliłam świecę. Stała w tym samym miejscu co zawsze, tuż obok cukiernicy.
– To głupie, ale... może to wystarczy – powiedziałam półgłosem, jakby ktoś miał mnie usłyszeć.
Sięgnęłam po kolejną kostkę czekolady i uśmiechnęłam się do siebie. Nie spektakularnie, nie szczerząc zęby od ucha do ucha. Tylko tak, lekko. Cicho. Po cichu można się przecież też cieszyć.
Barbara, 40 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Syn przyjechał na święta z dziewczyną. Przy opłatku wyznał, że rzuca studia i wyjeżdża z nią do Norwegii”
- „Po świętach zobaczyłem pustkę na koncie. Żona ukrywała, że wydała wszystko na catering i prezenty”
- „Miałam dość świąt z rodziną, więc uciekłam na Wigilię w góry. Romans na stoku rozgrzał mnie bardziej niż zimowa herbata”