Reklama

Miałam bajkowy ślub. Francuska Riwiera, białe róże, suknia od projektanta i Leo – mój książę z marzeń. Poznaliśmy się na kolacji biznesowej mojego ojca. Był czarujący, elokwentny, z klasą. Kiedy oświadczył mi się po pół roku znajomości, nie wahałam się ani chwili. Myślałam, że mnie kocha. Myślałam, że to prawdziwe. Ale tej nocy, po ceremonii, usłyszałam coś, co zmieniło wszystko.

Reklama

To była decyzja strategiczna, nie z serca – powiedział Leo swojemu przyjacielowi. Wtedy pierwszy raz poczułam, że mój ślub to nie początek, ale koniec.

On mnie nie kochał

– Co ty tu robisz? – zapytał Leo, kiedy zobaczył mnie w kuchni. Stałam nieruchomo przy lodówce, w białej satynowej halce, z kieliszkiem szampana w dłoni. Uśmiechnął się sztucznie, ale oczy miał zaskoczone. Obok niego stał Hugo, blady jak kreda.

– Zgubiłam kolczyk – skłamałam. – Chciałam poszukać, zanim ktoś go zdepcze.

Milczeli. Głuche napięcie wypełniło pomieszczenie.

– Słyszałam was – powiedziałam w końcu. – Wiem, co powiedziałeś.

– To nie tak, jak myślisz – Leo od razu uruchomił swój czarujący ton. – Byłem spięty, Hugo tylko prowokował, wiesz, jaki on jest…

Powiedziałeś, że mnie nie kochasz – przerwałam mu. – Że to była decyzja strategiczna. Interes.

– Kochanie, proszę… – podszedł krok bliżej, ale się cofnęłam. Nie chciałam, żeby mnie dotykał. Nie teraz.

– Więc co? Zrobiłeś mi teatrzyk na oczach dwustu osób, tylko dlatego, że mój ojciec pracuje w finansach?

– To nie tak… – Hugo próbował coś wtrącić, ale Leo rzucił mu spojrzenie, które kazało mu milczeć.

– Czy kiedykolwiek mnie kochałeś? Choć trochę?

Zamilkł. A jego cisza powiedziała mi więcej niż tysiąc słów.

Nie płakałam. Nie krzyczałam. Po prostu wyszłam. Po cichu, na bosaka, zostawiając za sobą kuchnię pachnącą truflami i fałszywą miłość. Nie wiedziałam jeszcze, co zrobię. Ale wiedziałam jedno: tej nocy zaczęłam znikać.

Byłam naiwna

Weszłam do naszej sypialni i spojrzałam na łóżko zasypane płatkami róż. Prawie mnie rozbawiło, jak groteskowo to wyglądało w świetle tego, co właśnie usłyszałam. Zamiast położyć się obok mężczyzny, który zdradził mnie nie ciałem, ale intencją, usiadłam przy toaletce. Spojrzałam w lustro.

Nie wyglądałam na porzuconą. Właściwie… wyglądałam olśniewająco. Makijaż nadal trzymał się perfekcyjnie, włosy spięte w gładki kok, biżuteria błyszczała jak z reklamy. Może właśnie to było najbardziej tragiczne – że byłam pięknym opakowaniem, prezentem bez znaczenia.

Leo wszedł po chwili, cicho, bez butów. Zatrzymał się w progu.

– Posłuchaj, nie chciałem cię zranić. To był żart. Idiotyczny żart.

Nie odpowiedziałam.

Kocham cię na swój sposób – dodał, jakby próbował ratować resztki tego, co między nami było. – Jesteś wyjątkowa. Wspaniała. Ale wiesz, że świat, w którym żyjemy, to nie bajka. Trzeba myśleć praktycznie.

Odwróciłam się do niego powoli.

– A ja przez chwilę myślałam, że właśnie bajka mi się przydarza. – Głos mi zadrżał. – Mój błąd.

Podeszłam do szafy i zaczęłam pakować walizkę.

– Co robisz?

Jadę do mamy. Potrzebuję kilku dni.

– Co z gośćmi? Co z nami?

– Ty już sobie wszystko zaplanowałeś, Leo. To teraz ogarnij też resztę.

Nie patrzyłam na niego, gdy wychodziłam.

Potrzebowałam wsparcia

Wsiadłam do taksówki boso, z welonem w ręku. Kierowca spojrzał na mnie z mieszaniną zaskoczenia i współczucia, ale nic nie powiedział. Na szczęście. Nie chciałam tłumaczyć się nikomu.

Po drodze zadzwoniłam do mamy. Odruchowo, bez namysłu.

– Mamo... mogę przyjechać? – zapytałam cicho, gdy odebrała.

– Córeczko… oczywiście. Stało się coś? – Jej głos był pełen napięcia, ale nie zadawała zbędnych pytań. Zawsze miała intuicję.

– Opowiem ci wszystko, jak będę – odpowiedziałam i rozłączyłam się, bo głos mi się łamał.

Willa moich rodziców była oddalona od posiadłości weselnej o niecałe pół godziny jazdy. Gdy wjechaliśmy na podjazd, a światła taksówki odbiły się w oknach salonu, poczułam pierwszy oddech ulgi. Bezpieczne miejsce. Przynajmniej tyle.

Mama otworzyła drzwi, zanim jeszcze zapukałam. Uściskała mnie bez słowa, mocno, jak wtedy, gdy jako dziecko wracałam zapłakana z przedszkola. Miała na sobie szlafrok i rozczochrane włosy, a jednak wyglądała lepiej niż ja – ja, panna młoda w rozsypce.

– Już dobrze. Jesteś w domu – szepnęła.

Później, w kuchni, przy gorącej herbacie, powiedziałam jej wszystko. Bez dramatyzmu. Bez łez. Chociaż, kiedy doszłam do momentu, w którym Leo nazwał mnie „strategią”, ręce mi zadrżały.

– Wiesz – powiedziała mama, kładąc dłoń na mojej – myślałam, że on na ciebie nie zasługuje. Teraz już jestem tego pewna.

Nie zasługiwał na mnie

Następnego ranka obudziłam się w sypialni na górze. Jasne zasłony łagodnie falowały w otwartym oknie, a zapach rozmarynu i lawendy wpadał do środka jak zawsze o tej porze. Na chwilę zapomniałam, że jestem świeżo po ślubie. I że ten ślub był kłamstwem.

Zeszłam do kuchni, jeszcze w piżamie. Mama stała przy ekspresie do kawy, ubrana już i jak zwykle zorganizowana. Podsunęła mi filiżankę bez słowa. Usiadłyśmy naprzeciwko siebie.

– Twój ojciec nie wie? – spytała w końcu.

– Nie. Nie chcę, żeby teraz interweniował. Leo się go boi. I dobrze.

Mama skinęła głową. Przez chwilę siedziałyśmy w ciszy, jakby obie próbując wymyślić, co dalej.

– Może powinnam wrócić – rzuciłam w końcu. – Porozmawiać z nim, zamknąć to jakoś. Nie mogę po prostu zniknąć.

– Nie, nie wracaj teraz. Nie w takim stanie. On będzie mówił to, co chcesz usłyszeć, a ty… ty jesteś zbyt dobra, żeby nie dać mu jeszcze jednej szansy. A on na nią nie zasługuje.

Spojrzałam na nią z wdzięcznością. Wiedziała, że walczę z tym głosem w sobie, który mówi: „może przesadziłaś, może to tylko głupi błąd”.

Ale to nie był błąd. To była precyzyjna kalkulacja.

I wtedy mama powiedziała coś, co zostanie ze mną na zawsze:

– Lepiej się rozwieść po jednym dniu niż spędzić życie z kimś, kto nigdy nie miał zamiaru cię kochać.

Czułam się upokorzona

Trzeciego dnia Leo przysłał wiadomość. Krótką, zimną, brzmiącą jak e-mail biznesowy: „Musimy porozmawiać. Powiedz, kiedy mogę przyjechać”. Nie odpisałam. Wysłałam mu tylko adres prawniczki mojej rodziny. Niech rozmawia z nią.

Potem przyszedł bukiet — absurdalnie wielki, z białych lilii, które zawsze uważałam za pogrzebowe. Bez karteczki. Albo może ją wyrzuciłam, zanim spojrzałam.

Wieczorem zadzwoniła moja przyjaciółka, Inès. Była na weselu. Słyszała wszystko. Hugo, lekko pijany, opowiadał w hotelowym lobby, jak Leo „zrobił interes życia”.

– Nie chcę, żebyś się dowiedziała z plotek – powiedziała cicho. – Ale cała Nicea już o tym mówi.

Zamilkłam. Czułam się upokorzona na nowo. Jakbym leżała na podłodze, a ktoś właśnie postanowił mnie jeszcze kopnąć. Później wyszłam na taras i długo patrzyłam w ciemność. Morze było spokojne. Noc gorąca. A ja… pusta.

Po chwili dołączyła mama. Trzymała kieliszek wina i koc.

– Słyszałam, że Leo spotkał się z jakąś dziennikarką. Blondynka, młodsza od ciebie o dziesięć lat. Też podobno córka jakiegoś polityka.

Zaśmiałam się, ale było w tym coś między rozpaczą a obojętnością.

– Strategiczna decyzja numer dwa – mruknęłam.

– Pamiętaj – powiedziała mama, otulając mnie kocem – on nie wygrał. Ty już wygrałaś. Bo się z tego w porę wymiksowałaś.

I wtedy zrozumiałam, że być może to nie ja zostałam porzucona – tylko on został przejrzany.

Uczę się być szczęśliwa

Minęły trzy miesiące. Rozwód został sfinalizowany szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał. Ojciec, wściekły w pierwszej chwili, później tylko poklepał mnie po ramieniu i powiedział:

– Następnym razem niech kocha cię bardziej niż twój majątek.

Nie planuję kolejnego „następnym razem”.

Zamieszkałam w Paryżu, w niewielkim mieszkaniu na Montmartre. Sama. Bez Leo, bez jego spojrzeń pełnych wyrachowania, bez przyjęć, które były przedstawieniem, a nie świętem. Zaczęłam pisać. Nie wiem, czy to będzie książka, czy zbiór listów do siebie. Wiem tylko, że muszę przelać na papier wszystko, co się wydarzyło, zanim w pamięci stanie się zbyt wygładzone, zbyt wygodne.

Czasem ktoś mnie rozpoznaje – „to ta panna młoda, co uciekła sprzed ołtarza, a raczej po”. Czasem pytają o Leo. Odpowiadam uprzejmie, że nie utrzymujemy kontaktu. Prawda jest taka, że widziałam go raz. W telewizji. Uśmiechniętego, pewnego siebie, z ręką na plecach nowej blondynki. Może szczęśliwego, choć raczej – po prostu znów dobrze ustawionego.

Czy żałuję?

Nie. Ani jednej łzy, ani jednej sekundy z tamtej nocy. Bo w tej jednej chwili, kiedy stanęłam na bosaka w kuchni, zobaczyłam prawdę. I wystarczyło mi odwagi, żeby od niej nie uciec.

Może i nie mam męża, willi i bajki. Ale mam coś lepszego: siebie.

I w tym moim nowym życiu, bez iluzji, ale z prawdą – uczę się być szczęśliwa naprawdę.

Izabela, 28 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama