Reklama

Pobocza prawie nie było. Skraj drogi wyglądał tak, jakby ktoś brutalnie oderwał pas asfaltu, zostawił poszarpaną krawędź, a tuż za nią długi, głęboki dół. Wyłączyłam silnik w ostatniej chwili, kiedy boczne koła prawie wisiały nad rowem. Włączyłam światła awaryjne, uchyliłam drzwi i natychmiast zatrzasnęłam je z powrotem.

Reklama

Nie mogłam wysiąść! Otwarcie drzwi przy fotelu kierowcy groziło natychmiastową śmiercią lub kalectwem. Pierwszy lepszy mijający mnie samochód uderzyłby w drzwi, wyrwał je z zawiasów i pociągnął za sobą, razem z moją ręką uczepioną klamki. Wystarczyłaby chwila i leżałabym rozmazana po asfalcie obok faceta konającego w swoim samochodzie. Widziałam wrak, wbity w drzewo. Widziałam słaby ruch na przednim siedzeniu. Byłam pewna że ten, kto tam tkwił, potrzebował natychmiastowej pomocy

Czy ci kierowcy nie widzą, co się dzieje? Rozum im odebrało? Żaden się nie zatrzyma? – zacisnęłam szczęki z wściekłości. Mogłabym bezpiecznie wyskoczyć z auta, gdyby zechcieli zwolnić choć na chwilę. Na tyle, ile potrzeba do zrobienia efektownego zdjęcia wraku z uwięzioną w nim ofiarą i umieszczenia go w sieci. Nikt nie zwolni, bo nie ma kałuży krwi ani żadnego nieboszczyka – pomyślałam cynicznie, bo na widok rozbitego samochodu kierowcy odbijali w bok i natychmiast wracali na swój pas drogi, bezmyślnie pędząc przed siebie.

– Mogłabyś zrobić to samo, udawać, że nic nie zauważyłaś, i jechać dalej! Co cię obchodzi jakiś tam wypadek? Może w samochodzie nikogo nie ma? Wydawało ci, że widzisz ruch. A nawet jeśli… Facet pewnie już nie żyje, dostał ataku serca albo wykrwawił się i nic mu nie pomoże – mówiłam sama do siebie w nerwowym napięciu, przeciskając się na fotel pasażera, żeby wysiąść z drugiej strony samochodu. Ciasno było. Złapałam głęboki oddech, żeby się uspokoić i obrzuciłam wzrokiem wnętrze samochodu. Czy mam tu coś, co mi się przyda, kiedy już dotrę do faceta we wraku? Mam apteczkę. Gdzie ona jest? Powinna być w schowku… Schowałaś ją w bagażniku, kretynko! Żeby nie zajmowała miejsca potrzebnego na twoje kosmetyki! – znowu się zezłościłam, tym razem na siebie. Sięgnęłam do klamki i natychmiast cofnęłam rękę.

– Telefon! – puknęłam się w głowę. – Muszę mieć telefon, żeby wezwać pomoc, jak już zobaczę, co się stało!

Zobaczyłam drzewo, które wbiło się w auto jak klin

Wyszarpnęłam komórkę z ciasnego uchwytu, otworzyłam drzwi, wysunęłam nogi na zewnątrz i natychmiast zaczęłam szukać czegoś twardego pod stopami. Śliskie podeszwy nie znalazły oparcia w wilgotnej trawie, poleciałam na twarz i kolana. O coś zaczepiłam, podarłam nogawkę spodni. Cholera, nowe spodnie. Trudno…

Zerwałam się na równe nogi i pobiegłam przez rów. Wylezę na drogę jak już będę przy tym wraku – obiecywałam sobie.

Zobaczyłam drzewo, które wbiło się w samochód jak klin. Zrobiłam krok naprzód i z niedowierzaniem dotknęłam kłębu zgniecionej blachy. Poczułam ciepło, więc odskoczyłam. Odeszłam na bok, wczepiłam ręce w kępę trawy, podciągnęłam się do góry i wdrapałam się na drogę. Znowu się przewróciłam. Znowu zaklęłam. W oknie mijającego mnie samochodu zobaczyłam wykrzywioną w złośliwym uśmiechu twarz kierowcy.

– Nieczułe bydlę! – warknęłam, szukając oparcia dla rąk. W tej samej chwili tuż obok zatrzymała się poobijana osobówka. Kierowca, młody chłopak w wieku mojego syna, włączył światła awaryjne i wyskoczył, zupełnie nie przejmując się tym, że tamuje ruch. Pomógł mi wstać.

– Wszystko z panią w porządku? – zapytał. Zdziwiłam się. Ze mną?

Nagle zrozumiałam, że widział, jak leciałam na asfalt, a potem próbowałam się podnieść. Pewnie pomyślał, że jestem ofiarą wypadku.

– Wszystko dobrze – sapnęłam.

– Ale we wraku ktoś jest i chyba potrzebuje pomocy.

– A pani? – chłopak obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem. Popatrzyłam na siebie, na naddartą nogawkę i dziury na kolanach. Podniosłam do góry ręce, brudne i podrapane.

– Ja idę na ratunek – powiedziałam i parsknęłam śmiechem, bo zabrzmiało to idiotycznie; machnęłam ręką w kierunku mojego auta. – Tam stoję. Bałam się zatrzymać tu gdzie pan i ryzykować wyjściem na szosę. Ci szaleńcy jadą jakby nic nie widzieli.

– Widzą, widzą, ale nikt nie chce być tym pierwszym, który zareaguje, bo się boi, że będzie musiał podejmować jakieś decyzje. Ja stanąłem, bo wydawało mi się, że pani zaraz upadnie i umrze na miejscu – mruknął chłopak. Zajrzał do środka rozbitego samochodu, nacisnął na klamkę, próbując otworzyć drzwi.

Stawiały opór, więc zaczął walić w szybę.

– Pani popuka trochę, dobrze? Może facet oprzytomnieje i podniesie głowę, a ja poszukam jakiejś wajchy, żeby odgiąć te drzwi.

– Może stłuc okno? – zaproponowałam. Waliłam w szybę, próbując coś przez nią wypatrzeć, ale widziałam tylko zarys skulonej sylwetki.

– Lepiej nie, bo jeszcze go pokaleczymy – chłopak ruszył do swojego auta. W tej samej chwili obok niego zatrzymała się ciężarówka. Za chwilę kolejna.

Kierowcy wymienili kilka zdań, odsunęli mnie na bok i podważyli czymś drzwi. Rzucili je do rowu.

– Panie, żyje pan? – któryś złapał kierowcę wraka za ramię i zaczął nim potrząsać. Po chwili złapał go wpół, bo tamten przechylił się i poleciał prosto na niego. We trzech chwycili kierowcę i ostrożnie przenieśli go na drogę. Któryś z mężczyzn podkładał mu coś pod głowę, inny okrywał go srebrnozłotą płachtą, kolejny wrzeszczał do telefonu, co się stało i gdzie. Poczułam się zbędna. Odwróciłam się w stronę, gdzie zostawiłam auto. Już nie bałam się iść po drodze. Samochody przygodnych ratowników stworzyły coś w rodzaju bariery, zresztą nasze małe zbiegowisko zaczęło zwracać uwagę przejeżdżających i zaciekawieni kierowcy zwalniali, patrząc, co się stało.

– On żyje! – krzyknął któryś z ratowników. Cofnęłam się. Nie wiem czemu, ale poczułam że muszę zobaczyć twarz człowieka z wraku.

Chcę go zapamiętać – pomyślałam. – Na dowód, że zawsze warto się zatrzymać i próbować pomóc, nawet jeśli nikt inny tego nie robi.

Podeszłam do kierowców pochylonych nad ciałem. Zobaczyłam wykrzywioną twarz, spocone czoło, zaciśnięte z bólu usta. Poczułam na sobie spojrzenie mężczyzny. Schyliłam się i wtedy go poznałam.

Miałam nadzieję, że karetka przyjedzie jak najszybciej

– Maciek? – nie wierzyła.

– Emilia… – on też był zdziwiony.

Odwróciłam się i uciekłam.

Pomyśli, że jestem duchem – przeleciało mi przez głowę. – I dobrze…

– Proszę pani! On panią woła, pani tu wróci! – usłyszałam krzyk za plecami, ale nie obejrzałam się za siebie.

Odjechałam.

To był Maciek! Maciek! Moja miłość. Moja wielka miłość. Moje wielkie rozczarowanie. Maciek…

Wlepiłam wzrok w zderzak samochodu jadącego przede mną i starałam się utrzymać taką samą prędkość jak on. Musiałam się na czymś skupić, żeby nie stracić panowania nad kierownicą, nie zjechać gdzieś na pobocze, nie zabić się i nie wybuchnąć płaczem. Maciek… Miałam nadzieję, że karetka przyjedzie szybko i zabierze go do szpitala.

Serce! Na pewno coś się stało z jego sercem! Kiedy się poznaliśmy, już wtedy miał problemy z serduchem.

Kiedy to było? Ze czterdzieści lat temu? Dawno…. Niemożliwe, żeby przez ten czas nic nie zrobił ze swoim zdrowiem, przecież był za granicą, a medycyna poszła naprzód, są nowe leki, operacje, przeszczepy.

Czemu tego nie dopilnował? Czemu zaniedbał? Przecież mógł przez to umrzeć na drodze jak jakiś idiota. Maciek. Mój Maciek…Niespodziewanie poczułam zapach jego wody po goleniu, ciepło rąk…

– Zgiń przepadnij, maro nieczysta! – ryknęłam nagle, bo zderzak przede mną zbliżył się niebezpiecznie. – Uspokój się, głupia! – znowu wrzasnęłam do siebie. Jechałam sama, mogłam krzyczeć do woli, a to był jedyny sposób, żebym się opamiętała. – Uspokój się, kretynko. Maciek to przeszłość, dawno o nim zapomniałaś i gdyby nie ten wypadek, dalej żyłabyś w błogiej niepamięci. Jakbyś znalazła go na drodze jakiś czas temu, sama byś go rozjechała, bez żadnych skrupułów. Jeszcze byś sprawdziła, czy na pewno nie wstanie. Teraz go żałujesz? Teraz?

Zamknęłam w szufladzie wszystkie jego zdjęcia…

Włączyłam radio i zaczęłam przekrzykiwać piosenkarkę. O czym tak zawodziła? Oczywiście o miłości! Bo czy jest jakiś inny temat, o którym można śpiewać?! Maciek był miłością mojego życia. Wiedziałam o tym, kiedy zobaczyłam go pierwszy raz, na jakiejś smarkatej prywatce, jak stał pod ścianą w grupie takich samych udających rozbawienie dzieciaków, którzy nie tańczyli, bo nie potrafili, bo się wstydzili, a przede wszystkim – nie mieli z kim. Przecież żadna z dziewczyn nie zwracała uwagi na tych szczyli! No, prawie żadna. Ja zwróciłam uwagę. Na wysokiego, szczupłego chłopaka, jedynego, który miał na sobie marynarkę i krawat.

– Ja nie umiem inaczej, chyba się urodziłem w garniturze – śmiał się potem, kiedy zapytałam, bo zawsze, czy to do szkoły, czy na spacer, czy na imprezę, zawsze chodził w garniaku.

Nie tylko na garnitur zwróciłam wtedy uwagę. Przede wszystkim na oczy… Piękne, poważne, szare oczy. Pamiętam, że na tamtej imprezie tańczyłam jak szalona, cały czas sprawdzając, czy szarooki to zauważy. Zauważył. Nie spuszczał ze mnie spojrzenia do końca imprezy i chyba dobrze mnie zapamiętał, bo potem wypytał moje koleżanki jak mam na imię, do jakiej szkoły chodzę, gdzie mieszkam. Kilka dni później, niby przypadkiem, wpadł na mnie pod moim blokiem. Później czekał tam na mnie codziennie, chociaż bardzo długo udawałam, że wcale mnie to nie obchodzi. Spotykaliśmy się każdego wieczora, aż do wakacji. Bo kiedy zaczęły się wakacje, on wyjechał za granicę, niby po to, żeby leczyć chore serce, ale leczenie przeciągało się i… nigdy nie wrócił.

Pisał listy. Przysyłał zdjęcia, na których miał coraz to inne garnitury. Krawaty też miał nowe. Kolorowe, piękne, na pewno wyróżniające go spośród ludzi, którzy go otaczali w tym nowym, obcym dla mnie świecie. Tylko oczy wciąż miał wciąż takie same. Piękne i szczere. Obiecywały mi miłość, która przetrwa rozstanie. Obiecywały spełnienie, które kiedyś nastąpi, bo przecież on kiedyś wróci. Nie wrócił. Wierzyłam tym oczom bardzo długo, a potem…

Zauważyłam mężczyznę, który miał zupełnie inny kolor oczu, ale takie samo spojrzenie. Pełne miłości, czułe i wierne. Nie musiałam sięgać do szuflady, żeby zobaczyć, jak bardzo mnie kocha, bo nie był gdzieś daleko, tylko tuż obok mnie. I tak pozostał, na trzydzieści długich lat. Na zawsze zapamiętam ostatnie spojrzenie, jakie mi ofiarował. Na szpitalnym łóżku, otoczony kroplówkami i monitorami, nieprzytomny z bólu. Szukał mojego wzroku. Znalazł. Dopiero wtedy odszedł. A ja…. Zatrzasnęłam w szufladzie wszystkie jego zdjęcia, żeby nie patrzeć, nie wspominać, nie cierpieć. Wciąż byłam w żałobie po mężczyźnie mojego życia i nagle zobaczyłam moją wielką miłość. Szare oczy, które mnie zapamiętały.

Minęło tyle lat, a on wciąż pamięta moje imię – wzruszyłam się. Nagle obudził się zdrowy rozsądek. – Głupia jesteś. Był nieprzytomny, nie wiedział, na jakim świecie się obudził. Na chwilę coś mu się przypomniało i zaraz znikło. Zrób to samo co on. Zapomnij.

Co by było, gdybym poczekała, aż Maciek wróci? – rozważałam. – Gdybym nie wyszła za mąż, nie wyjechała, nie urodziła syna? Podobno mnie szukał.

Przyjechał, był u moich rodziców, odwiedzał wspólnych znajomych, ale prosiłam wszystkich, żeby nie podawali mu ani mojego nowego nazwiska, ani adresu i dotrzymali słowa. Po ilu latach przyjechał? – próbowałam sobie przypomnieć. – Po pięciu? Sześciu? Kiedy już miał nowe obywatelstwo i nowy adres, gdzieś na końcu świata.

Czy rozpoznałabym mojego Maćka w tym nowym, zagranicznym wydaniu? Czy nasze uczucie rozkwitłoby czy rozmyło się tak jak po wielomiesięcznej rozłące? Nie umiałam znaleźć odpowiedzi na te pytania. Z jednej strony było wspomnienie dawnej bliskości. Z drugiej – konkret. Trzydzieści wspólnych lat. Nie żałowałam wyboru, którego kiedyś dokonałam, ale…

Reklama

Któregoś dnia usłyszałam dzwonek do drzwi. Kiedy uchylałam zasłonkę wizjera, czułam się tak samo jak zawsze. Jak kobieta po przejściach, jak wdowa, która już otrząsnęła się po stracie ale nie czeka na nic nowego, bo i na co miałaby czekać? Przez szklaną przesłonę zobaczyłam kłąb czerwonych róż i od razu zrozumiałam, kto się za nimi kryje. Kiedy uchyliłam drzwi i stanęłam na progu, czułam się jak kiedyś. Jak tamta dziewczyna, która wreszcie się doczekała. Wyciągnęłam przed siebie ręce i zobaczyłam, że wciąż mam na nich ślady zderzenia z asfaltem, koło wraku, w którym żyła moja miłość…

Reklama
Reklama
Reklama