Reklama

Zawsze powtarzam sobie, że nie każdy, kto się śmieje, jest zabawny. A już na pewno nie moja macocha – Beata. Gdyby głupota naprawdę bolała, wołałaby z bólu przy każdej okazji. Tylko że to nie głupota ją napędzała. To coś gorszego – małostkowość i nieustanna potrzeba pokazywania, że jest ode mnie lepsza. A że nie miała zbyt wielu argumentów, chwytała się takich „pewniaków”, jak wygląd, kasa i… moje zamiłowanie do lumpeksów.

Reklama

Bo ja nie mam nic przeciwko ubraniom z drugiej ręki. Przeciwnie – kocham te sklepy! Wystarczy trochę czasu i cierpliwości, a można znaleźć prawdziwe perełki. A Beata tylko czeka, aż wrócę z siatką, by móc coś pod nosem skomentować. Taka z niej dama. Szkoda tylko, że na co dzień paraduje w bazarowych bluzkach z cekinami i butach po 5 złotych. Tylko o tym się nie mówi, bo to „prezenty od znajomej z hurtowni”.

Nie jestem już nastolatką, mam swoje zdanie, gust i historię. I choć nie mieszkam z Beatą, to jej obecność – z racji ślubu z moim ojcem – ciągle wkracza w moje życie. I czasem naprawdę trudno mi się nie odgryźć.

Dałam jej popalić

– No nie mów, że to masz na sobie specjalnie na imieniny cioci – Beata prawie zakrztusiła się śmiechem, kiedy zobaczyła mnie przy drzwiach. – Otworzyli lumpeks o szóstej rano? – dodała, zerkając wymownie na moją sukienkę.

– Przynajmniej nie pachnę chińskim plastikiem z bazaru – rzuciłam, mijając ją bez słowa powitania.

Ojciec udawał, że nie słyszy. Odkąd związał się z Beatą, robił wszystko, żeby nie „prowokować awantur”.

– Sukienka z lat 90., oryginalna, z metką. Vintage – dodałam przez ramię.

Beata zmarkotniała, ale szybko odzyskała rezon.

– „Oryginalna” znaczy „stara i znoszona”? No to gratuluję, naprawdę... odważny wybór.

W salonie już czekała ciocia Grażynka. Gdy mnie zobaczyła, klasnęła w dłonie.

Ależ ślicznie wyglądasz! Skąd ta sukienka?

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, Beata weszła między nas.

– Z lumpa, Grażynko, z lumpa! Tylko mówi, że „oryginalna” – parsknęła.

– A twoja bluzka? – zapytałam z niewinnym uśmiechem. – Z bazarku koło przystanku?

Beata zamarła, a ciocia Grażynka tylko uniosła brwi.

Nie dałam się

– Znowu jedziesz do tego… jak to się mówi? Lumpeksu? – zagadnęła z kuchni.

– Tak, a co?

– Nie no, po prostu się martwię, że znowu wrócisz z czymś, co trzeba wygotować w occie i sodzie.

– Lepsze to niż twój nowy komplet dresowy z bazaru.

Beata prychnęła i się odwróciła. Wiedziałam, że trafiłam. Niby lubi być złośliwa, ale kiedy ktoś odpłaci tym samym, nagle ma problem z poczuciem humoru. Ojciec wszedł do kuchni, zobaczył nasze miny i od razu wiedział, że znowu jesteśmy „w formie”.

– Dziewczyny, może spokojniej?

Twoja córka znowu jedzie na śmietnik, a potem się dziwi, że ludzie się patrzą – rzuciła Beata z uśmiechem, jakby właśnie opowiedziała dobry dowcip.

– A twoja żona znowu kupi trzy plastikowe bluzki za piętnaście złotych i będzie udawać, że to włoski butik – odpowiedziałam, biorąc torbę z przedpokoju. – Wrócę za dwie godziny.

Zatrzasnęłam drzwi z satysfakcją. Lumpeksy nie są dla każdego. Trzeba mieć gust. I tupet.

Miałam znajomości

Kiedy przyszłam do ojca tydzień później, Beata siedziała na kanapie z jakimś katalogiem i ostentacyjnie przyklejała sobie tipsy.

– Nie wiedziałam, że teraz robisz paznokcie sama – rzuciłam, siadając na fotelu naprzeciwko.

– No, to z nowej kolekcji. Z hurtowni – odparła, nie podnosząc wzroku.

– Czyli z tego stoiska na bazarze, co stoi między warzywniakiem a kebabem?

– Daj spokój – westchnął ojciec. – Przyszłaś się pokłócić?

– Nie, przyszłam zapytać, czy mogę zabrać z piwnicy ten wieszak na ubrania. Widziałam na grupie, że ktoś oddaje cudowny, markowy trencz. Muszę się wreszcie ogarnąć z miejscem.

Beata uniosła jedną brew.

– Markowy trencz z lumpeksu? O, to na pewno oryginał…

– A twoja „markowa” torba z logo, które się krzywo trzyma na szwie, to też pewnie oryginał? – spytałam słodko.

Dostałam od koleżanki! Ma znajomości!

– Jasne. Wszyscy mamy jakieś znajomości. Ja na przykład znam panią Krysię z lumpeksu na rogu. Trzyma dla mnie perełki.

Beata zamilkła, ale widziałam, jak dłubie nerwowo w jednym z tipsów. Ojciec napił się herbaty i z udawaną obojętnością zerknął na katalog.

– To co? Może jednak z Wioletką do tego lumpeksu pojedziesz?

Nie ma mowy – burknęła.

I bardzo dobrze. Jeszcze by jej się spodobało.

Wzruszyłam ramionami

Cała rodzina zjechała się na imieniny babci. Beata musiała być w centrum uwagi.

– Beatko, a skąd ta spódnica? – zapytała ciocia Halinka, odkładając widelec. – Taka… rzucająca się w oczy.

– Nowa kolekcja! – zaświergotała Beata. – Z włoskiego butiku, wiecie, tego przy rynku. Specjalnie na tę okazję.

Spojrzałam uważniej. Włoski butik?

– A ty skąd masz tę piękną marynarkę? – zagadnęła mnie ciotka Irenka.

Tylko wzruszyłam ramionami.

Z kontenera.

– Z czego?! – zakrztusiła się Beata.

– No dobra, żartuję. Z lumpeksu na Targowej. Dziesięć złotych i jeszcze metka przyklejona. Ktoś chyba nawet nie zdążył jej założyć.

– Aha… – mruknęła Beata i nagle zaczęła się wiercić. – Właściwie to… muszę do łazienki.

Wyszła szybko. Wystarczyła jedna cięta riposta, żeby jej „włoski butik” się rozpuścił jak margaryna na słońcu. Po kilku minutach wróciła. Już nie taka pewna siebie. Z jej miny wyczytałam wszystko. I trochę mi nawet było żal.

Poczułam ulgę

Spotkałam ją przypadkiem w pasażu. Beata wyszła ze sklepu z tanimi ciuchami z importu, z reklamówką, którą próbowała ukryć pod płaszczem.

– O, hej Beato! – uśmiechnęłam się, podchodząc. – Ale fajna torba. To z tej nowej „włoskiej hurtowni”? – zapytałam niewinnie.

– Eee… no… tak, coś w tym stylu – wydukała, chowając siatkę za plecy.

– Zobacz, jakie życie bywa przewrotne – powiedziałam z błyskiem w oku. – Ty kupujesz w taniochę, a ja ostatnio dorwałam markową marynarkę za osiem złotych. Świat luksusu!

Beata zbladła.

– Wiesz, co… nie każdy ma czas biegać po lumpeksach, niektórzy mają obowiązki. Rodzinę. Męża.

– Ty? Męża? A to nowość – rzuciłam. – Ojciec od miesiąca mówi, że nie może się doprosić normalnej kolacji.

Przesadzasz – parsknęła. – Zresztą, jak chcesz, możesz mu gotować. I tak siedzisz sama.

– Wolę siedzieć sama niż z kimś, kto ma więcej plastiku w szafie niż charakteru.

Obie zamilkłyśmy. Ludzie przechodzili obok, nieświadomi, że na środku pasażu toczy się wojna domowa.

– Powiem ci coś, Beata. Możesz się ze mnie śmiać, możesz udawać, że jesteś kimś więcej. Wiesz, co mam, a ty nie?

– No?

– Własny styl. I czyste sumienie.

Odwróciłam się i ruszyłam w stronę tramwaju. Słońce świeciło mi prosto w twarz. I było mi jakoś lżej.

Dałam jej spokój

Minął tydzień. Ojciec zadzwonił, że Beata „trochę się obraziła” i czy nie mogłabym jej „dać spokoju”. Przez chwilę miałam ochotę mu wygarnąć, że od dawna robię dokładnie to – daję jej spokój. A potem westchnęłam i powiedziałam tylko:

– Jasne, tato. Już nie będę komentować. Niech żyje w swoim świecie.

Bo to właśnie zrobiłam. Przestałam się przejmować. Beata może nadal opowiadać na rodzinnych imprezach, że jej bluzka „przyleciała prosto z Włoch”, a buty „są ze skóry, tylko tej ekologicznej”. Może sobie doklejać paznokcie z kiosku i wyśmiewać moje lumpeksowe zdobycze. Wiem swoje.

Wiem, że nie trzeba mieć loga na torebce, żeby mieć klasę. Że metka nie świadczy o człowieku, tylko człowiek ma doby gust albo nie. A tego się nie kupi. Można mieć szafę pełną „modnych rzeczy”, a nadal być pustą w środku. Mam swoje lumpeksy, swoje małe triumfy, perełki znalezione między wieszakami. Mam też siebie – z ciętym językiem i nosem do ładnych rzeczy, które nie kosztują fortuny. I naprawdę, nie zamieniłabym się z nią na życie. Nawet gdyby dorzuciła ten swój bazarkowy dresik gratis.

Wioletta, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama