Reklama

Joannę poznałem na trzecim roku studiów. Siedziała dwa rzędy przede mną, pachniała świeżym jabłkiem i czytała „Buszującego w zbożu” na zajęciach z prawa konstytucyjnego. Wtedy pomyślałem, że albo jest szalona, albo wyjątkowa. Z czasem okazało się, że jedno nie wyklucza drugiego.

Reklama

Byliśmy dobrym małżeństwem. Naprawdę. Może nie idealnym, może nie serialowym, ale prawdziwym. Śmialiśmy się razem, dzieliliśmy rachunki, mieliśmy swoje rytuały: sobotnia kawa w tej samej kawiarni, wspólne wieczory z pizzą i jakimś głupim serialem. Była wrażliwa, empatyczna. I ja też starałem się być dla niej czuły.

Ale coś się zmieniło. Niezauważalnie. Z czasem, razem z obowiązkami, z tą jej pracą, która zaczęła pochłaniać ją bez reszty. Zdarzało się, że rozmawialiśmy ze sobą głównie przez SMS-y. Że jej dotyk był automatyczny, a spojrzenie nieobecne. I wtedy przyszła ta wiadomość: „Kochanie, muszę zostać w pracy. Wiem, że to majówka, ale naprawdę nie dam rady. Może pojedziesz sam?”.

Zadzwoniłem do niej.

– Sam? – zapytałem, nie kryjąc zawodu.

– Albo... z mamą. Ona i tak miała jechać, a domek już zarezerwowany. Może dobrze wam zrobi taki wspólny czas. Mama cię lubi – dodała z uśmiechem.

Spojrzałem na nią z niedowierzaniem.

– Wiem, ale to dziwne. Jakbyśmy jechali na randkę – mruknąłem pod nosem.

Zaśmiała się.

– Przestań. To tylko wyjazd. Przewietrzysz się, odetchniesz, pomożesz jej rozpalić ognisko i może wreszcie się wyśpisz.

Nie miałem siły się sprzeczać. W środku czułem, że to nie jest dobry pomysł. Ale jednocześnie... miałem jakąś naiwną nadzieję, że może te kilka dni w ciszy dobrze mi zrobią. Z dala od tej nadwątlonej relacji z Joanną. Z dala od miasta. Od życia.

Nie spodziewałem się tylko, że właśnie ten wyjazd stanie się początkiem najgorszej decyzji w moim życiu.

Zbliżyliśmy się do siebie

Nie pamiętam już, kiedy ostatnio czułem się tak… żywy. Jakby wszystko, co do tej pory było zamglone – rozmowy, dotyk, spojrzenia – teraz zyskało ostrość. Przerażającą ostrość.

Majówka z Grażyną miała być niezręczna. Początek wyjazdu był właśnie taki. Milczenie w aucie, które próbowałem przerywać komentarzami o korkach. Uśmiechy, które były sztuczne. Ale potem, kiedy dojechaliśmy do domku nad jeziorem, coś się zmieniło. Jakby to nie był ten sam świat.

Pierwszego wieczoru zrobiliśmy ognisko. Ja dźwigałem drewno, Grażyna przyniosła wino. Nagle nie było dystansu – tylko my, płomienie i zapach lasu.

– Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś mnie słuchał z takim zainteresowaniem – powiedziała cicho, patrząc w ogień.

Podniosłem wzrok znad kieliszka.

– A ja nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze się czułem – odpowiedziałem, zanim zdążyłem się powstrzymać.

Grażyna spojrzała na mnie. Długo. Nie odwracałem wzroku. I w tej chwili coś się stało. Nie fizycznie, jeszcze nie. Ale we mnie. W sercu. Jakby coś tam… zaczęło się tlić.

Kolejne dni to był jakiś rodzaj hipnozy. Spacery wokół jeziora, rozmowy o wszystkim – o Joannie też. Ale Grażyna nigdy nie oceniała. Słuchała. Prawdziwie. To było nowe. I uzależniające.

Jednego wieczoru, już po kolacji, kiedy w domku grało tylko radio i zapachniało bzem przez otwarte okno, Grażyna położyła dłoń na moim ramieniu. Niby zwyczajny gest. Ale poczułem, że wszystko we mnie napina się i drży.

Odskoczyłem, udając, że idę po herbatę. Bałem się. I nie wiedziałem już – czego bardziej. Tego, co mogłoby się stać... czy tego, że mogłoby się nie stać.

Biłem się z myślami

Kiedy zamknąłem drzwi mieszkania, coś we mnie pękło. Może to był tylko dźwięk zamka przekręcanego w drzwiach, może zapach kawy z kuchni. Ale poczułem się, jakby ktoś mnie nagle obudził z jakiegoś dziwnego snu.

Joanna wybiegła z salonu z uśmiechem i rzuciła mi się na szyję. Pachniała moim domem. Naszym domem. A ja... nie czułem nic.

– I jak było? – zapytała, całując mnie w policzek.

– Spokojnie. Dużo ciszy. Ładna pogoda – odpowiedziałem, stawiając torbę w kącie.

– Tylko tyle? – zdziwiła się, jakby oczekiwała opowieści, wspomnień, anegdot.

Nie potrafiłem jej opowiedzieć o śmiechu przy winie. O spojrzeniu Grażyny, które czułem pod skórą jeszcze teraz. Nie potrafiłem. Ale przecież właśnie powinienem. Bo to przecież moja żona. Moja Joasia. Kobieta, z którą kroczyłem przez życie. Która zna moje ulubione potrawy, sposób, w jaki śpię, wszystkie moje tiki i nawyki.

A jednak, przez cały wieczór unikałem jej wzroku. Uśmiechałem się, ale nie patrzyłem. Siedziałem z nią na kanapie, ale moje ciało czuło wciąż ciepło innej dłoni. Głos, inny śmiech.

W nocy przewracałem się z boku na bok. Joanna spała spokojnie, odwrócona plecami. Zawsze tak spała – twierdziła, że tak jej najwygodniej. Ale tym razem miałem wrażenie, że robi to, żeby mnie nie widzieć. A może po prostu się przyzwyczaiła? Do mojej nieobecności?

Wstałem po cichu i poszedłem do kuchni. Zapaliłem tylko jedną lampkę pod szafką. Stałem tak, z dłonią na zimnym blacie, i walczyłem sam ze sobą. „Przecież nic się nie stało” – mówiłem sobie. „To tylko myśli. Nic fizycznego. Nie zdradziłeś jej”.

Ale przecież to nieprawda. Zdradzałem. W głowie. W sercu. Z każdym dniem bardziej.

Nie mogłem dłużej udawać

Nie da się ciągnąć tego w nieskończoność. Człowiek może udawać przed innymi, przed światem, nawet przed własnym odbiciem w lustrze… ale nie przed sobą. Przynajmniej nie długo.

Złapałem się na tym, że znowu patrzę w telefon, przeglądam zdjęcia z majówki. Dom, las, jezioro. Na żadnym nie ma Grażyny – ale przecież ona tam była. Czułem ją obok siebie na każdym zdjęciu.

Kiedy Joanna wróciła z pracy wcześniej niż zwykle, zastała mnie siedzącego na kanapie, z kubkiem zimnej kawy w dłoni. Wiedziałem, że muszę z nią porozmawiać. Bo jeśli nie teraz, to za chwilę się pogubię. I zrobię coś głupiego.

Muszę ci coś powiedzieć – wypaliłem bez zastanowienia.

Joanna spojrzała na mnie z niepokojem. Widziała, że nie chodzi o rachunki, pracę, wyjazdy. To był ten ton. Ten, którego nikt nie chce usłyszeć.

– Co się dzieje? – usiadła naprzeciwko, prostując plecy. Zawsze tak siadała, kiedy chciała być silna.

Zebrałem myśli. Wdech. Wydech.

– Nie wydarzyło się nic fizycznego. Ale byłem blisko. Zbyt blisko.

Joanna zamarła. Jakby nie zrozumiała, co właśnie powiedziałem. Albo nie chciała zrozumieć.

– Co to znaczy „blisko”? – zapytała powoli.

– Emocjonalnie. Była między nami… bliskość. Taka, której nie powinno być. Taka, jakiej dawno nie czułem z nikim. Nawet z tobą.

Wiedziałem, jak to brzmi. Każde słowo wbijało się w nią jak nóż. Ale nie umiałem już tego trzymać w sobie. Przysięgam – wolałbym dać sobie uciąć rękę niż patrzeć, jak blednie jej twarz.

Z moją matką? – wyszeptała w końcu. Nie było w tym zdziwienia. Było… potwierdzenie. Jakby to przeczuwała.

Nie odpowiedziałem. Wystarczyło, że spuściłem wzrok.

Joanna wstała. Przez chwilę myślałem, że podejdzie, uderzy mnie, powie cokolwiek. Ale nic. Wyszła z pokoju bez słowa. Zostawiła mnie samego z moim piekłem. I z ulgą, że wreszcie przestałem udawać.

Nie mogliśmy tego ciągnąć

Spotkaliśmy się w kawiarni. Zupełnie neutralne miejsce. Takie, gdzie nikt nas nie zna. Gdzie jesteśmy tylko parą ludzi przy stoliku – kawa, herbata, nikt nie pyta o więcej.

Usiadłem pierwszy, plecami do ściany. Patrzyłem na drzwi, czekając. Przyszła punktualnie. Ubrana w beżowy płaszcz, ten sam, w którym siedziała przy ognisku. Jakby wróciła do tamtej wersji siebie, do tamtego wieczoru. Ale jej twarz… jej twarz była inna. Twardsza. Spięta.

– Paweł – powiedziała, siadając naprzeciwko. – Co chciałeś mi powiedzieć?

Nie było „cześć”, nie było „co słychać”. Od razu w punkt. Może tak było lepiej.

– Powiedziałem Joannie – zacząłem. – O tym… co między nami się wydarzyło. O tych uczuciach, które nie dawały mi spokoju.

Grażyna zamknęła oczy na chwilę. Westchnęła.

– To nie powinno się zdarzyć – powiedziała powoli. – Mogłeś zachować to dla siebie.

Powiedziała to, nie patrząc mi w oczy. Nie mówiła tego z przekonaniem.

Nie mogłem dłużej udawać – powiedziałem, próbując uchwycić jej spojrzenie. W końcu na mnie popatrzyła.

– To było piękne, ale... przerażające – wyszeptała z rezygnacją w głosie.

Nie potrafiłem nic powiedzieć. Bo to były słowa, które sam nosiłem w sobie od wielu dni. Bo nikt inny nie mógł tego zrozumieć – tylko ona. Tylko ta kobieta, która nie była moją żoną. Która była matką mojej żony.

– Myślałam, że zwariowałam – mówiła dalej, gładząc brzeg filiżanki. – Że to tylko mi się coś poprzestawiało. Że po prostu za dużo wina, za dużo ciepła, samotności…

– Nie. To nie był alkohol – przerwałem jej. – Ja też to czułem. I nadal czuję.

Spojrzała na mnie. Była w jej oczach i łagodność, i gniew. Jakby walczyła sama ze sobą.

– Paweł… Nie możemy. Wiesz o tym, prawda?

– Tak. Ale to nie znaczy, że tego nie było.

– Wiem – wyszeptała.

Siedzieliśmy chwilę w ciszy. W tej ciszy było więcej niż w tysiącu rozmów. Wspólne zrozumienie. Pożegnanie bez słów. Bo choć się nie dotknęliśmy, choć się nie pożegnaliśmy w żadnym klasycznym sensie… oboje wiedzieliśmy, że to był koniec.

Nie powinniśmy się więcej spotykać – powiedziała, wstając.

– Masz rację – odpowiedziałem, nie ruszając się z miejsca.

Zostawiła na stoliku pieniądze za herbatę i wyszła. A ja patrzyłem za nią, aż zniknęła za rogiem. I wtedy zrozumiałem, że czasem największą miłość trzeba zostawić. Bo kosztuje zbyt wiele.

Próbowałem to naprawić

Joanna nie rzuciła mnie od razu. Nie spakowała walizek, nie wyrzuciła moich rzeczy przez okno. I może właśnie to bolało najbardziej – ta cisza. Ta lodowata obojętność, która z dnia na dzień wkradła się do naszego mieszkania.

Mieszkaliśmy wciąż razem, ale nie ze sobą. Dwa ciała w jednym mieszkaniu, dwa głosy w tej samej kuchni, dwa kubki na suszarce – i między nimi przestrzeń, której nie dało się niczym wypełnić.

Zacząłem robić śniadania. Bez pytania, bez oczekiwania, że usiądzie do stołu. Po prostu stawiałem talerz. Zawsze z czymś, co lubiła – jajko w koszulce, raz na słodko z konfiturą, raz na ostro z awokado. To był mój sposób, żeby powiedzieć „jestem”, skoro słowa nie przechodziły mi przez gardło.

Joanna wracała z pracy coraz później. Ale kiedyś… kiedyś przyszła wcześniej. Weszła do kuchni, spojrzała na mnie i powiedziała:

– Nie rób mi dzisiaj kolacji. Nie mam siły jeść.

– Mogę po prostu z tobą posiedzieć – zaproponowałem cicho.

Usiadła. Bez słowa. Po kilku minutach powiedziała:

Nie potrafię ci wybaczyć. Ani zaufać. Ale nie umiem tego tak po prostu przekreślić.

Spojrzałem na nią, a oczy miałem mokre.

– Nie proszę cię o wybaczenie. Proszę cię tylko o to, byś jeszcze ze mną była – powiedziałem, tak jak czułem.

Nie odpowiedziała. Ale została. I to wystarczyło.

Nie wracaliśmy do tamtej rozmowy. Nigdy. Ale od tamtej pory każde nasze spojrzenie miało w sobie tę cienką warstwę lęku. Że znów się rozpadniemy. Że to było za dużo. Że jedno nieostrożne słowo wystarczy, by wszystko runęło.

Zacząłem się starać. Znowu pisałem do niej w ciągu dnia. Znowu przypominałem sobie, co lubi, co ją bawiło, czego się bała. Nie po to, żeby było jak dawniej. Bo tak jak dawniej już nigdy nie będzie. Ale po to, żeby choć trochę odkupić to, co prawie zniszczyłem.

Wiedziałem, że majówka zostanie ze mną na zawsze. Nie przez to, co się wydarzyło. Ale przez to, co prawie się wydarzyło.

Zapamiętam to do końca życia

Zdrada nie zawsze zaczyna się w łóżku. Czasem zaczyna się od słowa. Od spojrzenia, które trwa odrobinę za długo. Od rozmowy, która jest zbyt prawdziwa, by była tylko rozmową. Czasem zaczyna się od śmiechu przy winie, od dłoni położonej na ramieniu. Od ciszy między zdaniami, w której nagle ktoś słyszy więcej, niż powinien.

Tak było ze mną. Nie jestem dumny z tego, co czułem. Ale nie będę też udawał, że to się nie wydarzyło. Bo się wydarzyło. I zmieniło wszystko. Mnie. Mój związek. Mój sposób patrzenia na siebie.

Przez wiele tygodni po majówce myślałem o tym, co by było, gdybym się nie powstrzymał. Gdybym poszedł za impulsem. Gdybym pozwolił sobie na to, na co miałem ochotę, ale do czego nie miałem prawa.

Najgorsze jest to, że czasem wciąż się łapię na tym, że nie żałuję tych uczuć. Tylko sytuacji. Czasu. Osoby. Czasem sobie myślę: „Gdyby to nie była Grażyna. Gdyby to nie była matka Joanny…”. Ale była. I to właśnie czyni z tego coś, co nigdy nie powinno się zdarzyć.

Dziś... Joanna nadal ze mną jest. Ale między nami jest coś jeszcze – cienka, ledwo widoczna szyba, przez którą patrzymy na siebie, uważniej niż kiedyś. Czasem z czułością. Czasem z dystansem. Jakbyśmy ciągle sprawdzali, czy warto próbować. Czy jeszcze jest nas dwoje.

A Grażyna? Czasem ją spotykam na rodzinnych uroczystościach. Jesteśmy wobec siebie grzeczni. Uprzejmi. Wymieniamy spojrzenia. I milczymy. W tym milczeniu jest więcej słów, niż potrafiłbym dziś wypowiedzieć.

Jednego jestem pewien: już nigdy nie pojadę z nią sam na żadną majówkę. Nigdy więcej nie zaryzykuję świata, który budowałem latami – dla kilku wieczorów przy winie, dla kilku zbyt głębokich spojrzeń.

Nie chciałem tego czuć. Ale czułem. I będę pamiętał do końca życia, że czasem to, czego nie zrobiliśmy, rani najbardziej.

Paweł, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama