„Maks był nieziemsko przystojny, ale działał mi na nerwy. Nie sądziłam, że między nami wykiełkuje miłość jak z bajki”
„Pierwsze spotkanie projektowe to był teatr absurdu. Czułam, jak zaciskają mi się zęby. Musiałam jakoś z nim współpracować. Tyle że już po pierwszym dniu miałam ochotę uciec”.

- Redakcja
Pracowałam jako specjalistka ds. PR w jednej z tych firm, które lubią nazywać się „dynamiczne i nowoczesne”, ale w praktyce sprowadza się to do open space’u, spotkań, które mogłyby być mailem i comiesięcznego integracyjnego wyjścia, na które nikt nie ma ochoty. Może poza Maksem. Maks zawsze miał ochotę. Na wszystko. Ten facet to ucieleśnienie wszystkiego, co mnie drażni: głośny, śmiejący się ze swoich własnych żartów, spóźniający się o kilka minut, ale zawsze z jakimś „uroczym” usprawiedliwieniem. Kobiety w firmie mówiły o nim „czarujący”, ale dla mnie to tylko inna wersja słowa „niepoważny”. Znałam siebie. Wiedziałam, czego chcę. I wiedziałam, czego nie chcę. Nie chciałam ludzi takich jak Maks. Nawet przez moment.
Uśmiechnęłam się sztucznie
Dowiedziałam się w poniedziałek rano, że mam pracować z Maksem przy nowym projekcie. Szef projektu ogłosił to z entuzjazmem, jakby właśnie zapowiedział rozdanie premii.
– Wasze kompetencje świetnie się uzupełniają. Myślę, że razem stworzycie coś naprawdę mocnego.
Uśmiechnęłam się sztucznie. Maks spojrzał na mnie z typowym dla siebie uśmiechem.
– No to mamy dream team – rzucił z mrugnięciem oka.
– Skupmy się może na harmonogramie – odpowiedziałam chłodno, otwierając laptopa.
Pierwsze spotkanie projektowe to był teatr absurdu. Miałam przygotowaną strukturę działań, harmonogram, propozycję podziału zadań. On – luźne hasła, pomysły „z potencjałem” i prezentację, która wyglądała jak pokaz slajdów na szkolną akademię.
– Czasem trzeba postawić na emocje, na historię. Nie wszystko musi być takie... ułożone – powiedział, zerkając mi przez ramię na notatki.
– A czasem trzeba postawić na rzetelność i dane – odparłam. – Nie zamierzam improwizować przed klientem.
– A ja nie zamierzam ich zanudzać – parsknął i oparł się wygodnie na krześle.
Czułam, jak zaciskają mi się zęby. Musiałam jakoś z nim współpracować. Tyle że już po pierwszym dniu miałam ochotę uciec.
Zamarłam
Minął tydzień. Pracowaliśmy intensywnie – spotkania, maile, prezentacje, kolejne wersje slajdów. Ku mojemu zaskoczeniu, Maks nie tylko nie spóźniał się, ale przychodził wcześniej. Czasem przynosił kawę. Początkowo myślałam, że to kolejny żart albo próba zjednania sobie mnie, ale on naprawdę zaczynał zachowywać się... profesjonalnie.
– Mam jeszcze pomysł na zakończenie prezentacji – powiedział pewnego dnia.
Przyjrzałam się temu uważnie. To było dobre. Naprawdę dobre. Nie spodziewałam się, że pod warstwą luzu i żartów kryje się ktoś, kto myśli strategicznie i potrafi budować narrację z wyczuciem. Ale nie byłby sobą, gdyby nie wtrącił:
– Widzę, że jesteś w szoku. Nie tylko urok osobisty, ale i intelekt.
– Jeszcze nie jestem pewna co do pierwszego – mruknęłam, ale nie zdołałam ukryć lekkiego uśmiechu.
Ten przełom nie trwał jednak długo. Gdy omawialiśmy strukturę prezentacji dla klienta, znowu się starliśmy.
– To musi być konkretne – naciskałam. – Liczby, dane, wnioski.
– A ja chcę, żeby nas zapamiętali. Emocje, obraz, klimat – odparł stanowczo.
– Nie jesteśmy na festiwalu filmowym!
– A ty nie jesteś robotem!
Zamarłam. Wstałam z krzesła.
– Może czasem warto być kimś, kto po prostu robi swoje, a nie pajacuje, żeby ukryć brak pewności siebie.
– Niezłe strzały – powiedział cicho. – Szkoda, że tylko tak potrafisz rozmawiać szczerze.
Miałam chaos w głowie
Tamta kłótnia nie zakończyła naszej współpracy. Przeciwnie – po niej zaczęliśmy mówić do siebie nieco inaczej. Z mniejszą pozą, z większą uwagą. Spotkania robocze, wcześniej dla mnie męczarnią, stały się czymś… ciekawym. Siedzieliśmy w salce konferencyjnej, oboje zmęczeni, z kubkami zimnej już kawy. Prezentacja była gotowa, zostały tylko kosmetyczne poprawki.
– Mam czasem wrażenie, że wszyscy myślą, że jestem zawsze pewny siebie. A ja po prostu się śmieję, zanim inni zdążą to zrobić – powiedział nagle.
Podniosłam wzrok. Po raz pierwszy mówił bez uśmiechu.
– W podstawówce byłem tym dzieciakiem z dziwnym plecakiem i za długimi rękawami. Lepiej być śmiesznym niż niezauważalnym.
Nie odpowiedziałam od razu. W głowie kotłowało mi się mnóstwo myśli.
– Ja… po prostu zawsze starałam się być niewidzialna. Ludzie mówili, że jestem zbyt poważna, zbyt skupiona. Więc przestałam się wychylać. Nie lubię zwracać na siebie uwagi – powiedziałam cicho.
Maks skinął głową.
– Czyli oboje nosimy maski, tylko zupełnie inne.
Milczeliśmy chwilę. Atmosfera zrobiła się dziwna. Nie romantyczna, ale prawdziwa.
– To zabawne, że z całej firmy właśnie z tobą zaczynam rozmawiać naprawdę – dodałam po chwili.
Uśmiechnął się.
– No widzisz. Nawet roboty mają uczucia.
Miałam ochotę się zaśmiać, ale zamiast tego po prostu spojrzałam na niego i… poczułam coś, czego się nie spodziewałam.
Byłam zagubiona
Projekt zakończyliśmy z sukcesem. Klient był zachwycony, szef nas pochwalił, a ja po raz pierwszy poczułam coś na kształt dumy nie tylko z efektu, ale i z… zespołu. Wieczorem, po prezentacji, zostaliśmy jeszcze chwilę w biurze, by dopiąć ostatnie detale i zgrupować materiały do archiwum. Cisza po intensywnych tygodniach była dziwnie przyjemna.
– Dobra robota – powiedział Maks, stojąc obok mnie przy drukarce. – Serio. Bez ciebie to by się nie udało.
– Dzięki. Ty też się spisałeś. Nawet z tymi… metaforami – odpowiedziałam z lekkim uśmiechem.
Nie odpowiedział. Zamiast tego zrobił coś zupełnie nieoczekiwanego. Pochylił się i pocałował mnie. Delikatnie, jakby sprawdzając, czy może. Poczułam, jak cały świat na moment się zatrzymał.
– Przepraszam, jeśli... – zaczął, ale nie dokończył.
– Nie musisz przepraszać – powiedziałam, sama zaskoczona spokojem swojego głosu.
Usiedliśmy na kanapie w chill roomie, nadal zbyt blisko siebie.
– Co to właściwie jest? – zapytałam cicho.
– Nie wiem – odpowiedział po chwili. – Ale od początku wiedziałem, że pod tym twoim chłodem coś się kryje. I że warto tam zajrzeć.
– Zaczęłam cię lubić. Ale nadal nie wiem, co z tym zrobić. To... nowe dla mnie.
– Dla mnie też. Wbrew pozorom nie jestem mistrzem relacji. Ja tylko dobrze udaję.
Patrzyliśmy na siebie w ciszy, bez gier i masek. Po raz pierwszy nie czułam potrzeby wycofania się. Byłam zagubiona, ale też… ciekawa. Chciałam wiedzieć, dokąd to może prowadzić.
Umierałam ze stresu
Zaczęliśmy się spotykać. Cicho, ostrożnie, jakbyśmy sprawdzali grunt pod nogami. W pracy nie zdradzaliśmy się z niczym. Żadnych spojrzeń, żadnych gestów, żadnych szeptów na korytarzu. Byliśmy jak dobrze zsynchronizowany duet – profesjonalni, skupieni, efektywni. A potem, po godzinach, stawaliśmy się zupełnie inni. Pewnego dnia podczas lunchu Marta nachyliła się do mnie z rozbawioną miną.
– Ty coś kombinujesz – powiedziała szeptem. – Jesteś jakaś... podejrzanie zadowolona.
Zachichotałam nerwowo, ale nic nie odpowiedziałam. Kilka dni później, gdy byłyśmy same, wyznałam jej prawdę.
– Spotykam się z Maksem.
Zamarła, a potem wybuchła śmiechem.
– Nie, serio. Z Maksem? Przecież ty go nie znosisz.
– Też tak myślałam – przyznałam. – Ale chyba po prostu... źle go odczytałam.
– Albo bardzo dobrze, tylko nie wiedziałaś, co z tym zrobić – odparła, uśmiechając się łobuzersko.
Największym przełomem było jednak rodzinne spotkanie. Zaprosiłam Maksa na kolację do rodziców. Umierałam ze stresu, ale on, jak to on, rozbroił wszystko jednym zdaniem.
– Poznaliśmy się w pracy. I przez pierwsze tygodnie Lena mnie serdecznie nienawidziła – oznajmił, krojąc sałatkę. – Ale potem zrozumiała, że jestem nie do odparcia.
Mama się zaśmiała, tata uniósł brwi z uznaniem. Ja tylko przewróciłam oczami, ale nie potrafiłam ukryć uśmiechu. Wciąż uczyliśmy się siebie. Ale kiedy patrzyłam na niego, wiedziałam jedno: czasem to, co nas najbardziej irytuje, może okazać się tym, czego najbardziej potrzebujemy.
Pozwoliłam sobie na luz
Opowiedziałam o tym z humorem, chociaż wtedy byłam przekonana, że trafiła mi się kara za wszystkie dobre uczynki – projekt z Maksem. Tymczasem to właśnie ten projekt zmienił więcej, niż mogłam przewidzieć. Nie było wielkich deklaracji, nie pisaliśmy do siebie listów, nie publikowaliśmy wspólnych zdjęć. Zaczęło się od kawy. Potem była pierwsza rozmowa, pierwszy żart, pierwszy wieczór spędzony nie tylko nad slajdami. Wszystko działo się powoli, naturalnie, bez pośpiechu. I chyba dzięki temu zbudowaliśmy coś, co naprawdę było nasze.
W firmie do dziś nikt nie podejrzewa, jak to się wszystko zaczęło. Maks czasem puszcza do mnie oko na spotkaniach, a ja udaję, że go nie widzę. Ale wieczorem, kiedy wracamy razem do domu, już nie muszę niczego udawać. I on też nie. Jest taki, jaki jest naprawdę. A ja... nie jestem już kobietą, która wszystko musi kontrolować. Jeśli ktoś pyta mnie dziś, jak to się stało, że zakochałam się w facecie, który doprowadzał mnie do szału, odpowiadam krótko: najpierw go znienawidziłam. A potem... potem pozwoliłam sobie go zobaczyć naprawdę. I chyba właśnie to jest najtrudniejsze w miłości – pozwolić sobie zmienić zdanie.
Lena, 29 lat
Czytaj także:
- „Rodzice mieli dla nas wielkanocną niespodziankę. Mówili, że to dla naszego dobra, ale wiedziałam, że coś tu śmierdzi”
- „Matka zaczęła wpadać do nas jak do siebie i robić nam inspekcję lodówki. Wiedziałem, że to się skończy jakąś tragedią”
- „Na 25. rocznicę małżeństwa dostałam papiery rozwodowe. Po wyznaniu męża chciałam już tylko położyć się w trumnie”