Reklama

Zamieszałam w garnku i westchnęłam. Zapach malin był duszny, słodki, aż ciężki od wspomnień. Każdego roku, kiedy zaczynało się lato, pakowałam walizkę, odwoziłam dzieci do teściowej, Tomka żegnałam krótkim całusem i wsiadałam do autobusu. Zawsze na ten sam przystanek, do tego samego domku na działkach. Jakby czas się zatrzymał. Jakby nic się nie zmieniało. Tylko ja się zmieniałam – niepostrzeżenie, powoli, z roku na rok.

Reklama

Tomek nigdy nie miał nic przeciwko tym wyjazdom. Wręcz przeciwnie – mówił, że dobrze mi to robi. A może po prostu było mu wygodnie mieć święty spokój? Zostawał w mieście, w pracy, w codzienności. A ja tu – wśród słoików, lasu i ciszy.

Wiktora poznałam kilka lat temu. Miał działkę naprzeciwko, był wdowcem, jak sam mówił: „od lat nie całował kobiety w usta”. Pomagał mi nosić kosze z owocami, czasem przynosił własne – znał się na tym, potrafił po zapachu powiedzieć, czy malina będzie słodka. O owocach wiedział wszystko. Rozmawialiśmy coraz więcej. O tym, jak gotować dżem, ale też o samotności, o starych filmach i o tym, jak pachnie ogród o świcie.

– Masz tu najlepsze maliny w całej okolicy. Nawet moje tak nie owocują – powiedział dzisiaj rano, unosząc brwi i patrząc na mnie tak, jak nikt nie patrzył od lat.

– Ty to mówisz każdej, żeby wyłudzić słoik – odpowiedziałam z uśmiechem, ale gdzieś głęboko coś mi zadrgało.

Nie wiem, kiedy zaczęłam czekać na te rozmowy. Kiedy zaczęłam bardziej dbać o włosy przed wyjściem na werandę. Albo kiedy ostatnio pomyślałam o Tomku, zanim zasnęłam.

Czasem zastanawiam się, czy zdrada zaczyna się od dotyku, czy może od słów. A może wystarczy, że ktoś spojrzy na ciebie tak, jak twój mąż nie patrzył od lat?

Czułam się winna

Siedzieliśmy na werandzie, on z kubkiem kawy, ja z miską pełną czarnych porzeczek. Przysiadł na chwilę, miał tylko pomóc mi przenieść skrzynkę z piwnicy, ale – jak to zwykle bywało – „chwila” rozciągnęła się w popołudnie. Wiktor umiał słuchać, ale miał też ten rzadki dar, że nie milczał niezręcznie. Umiał milczeć tak, jakby to była najlepsza rozmowa świata.

– Moja żona też zawsze przesadzała z ilością przetworów – powiedział, wpatrując się w krzaki róż. – Mówiłem jej: po co ci dziesięć słoików śliwek, jak my tego nie zjemy? Ale ona i tak robiła. Mówiła, że to takie zabezpieczenie. Na zimę. Na wszelki wypadek.

– A ja? – zapytałam. – Myślisz, że dlaczego tyle gotuję?

Spojrzał na mnie i tylko się uśmiechnął.

– Ty nie robisz zapasów na zimę, Marta. Ty to robisz z samotności.

Zatkało mnie. Wbił mi tym zdaniem nóż między żebra, choć wypowiedział te słowa z czułością. Ale on miał rację. Tomek… On był, ale jakby go nie było. Kochał mnie po cichu, pragmatycznie. Tankował auto, przywoził chleb, ale nie pamiętał, kiedy ostatnio byłam u fryzjera. Może dlatego tak łatwo było mi słuchać Wiktora. Śmiać się z nim. Nawet się nie zorientowałam, kiedy przestałam traktować te popołudnia jako sąsiedzką przysługę.

Wiktor opowiadał o swojej żonie – że tęskni, że czasem zapomina jej głosu, a potem przypomina go sobie we śnie. A ja? Czułam się winna, że przy nim jestem… szczęśliwa.

To nie był tylko flirt

To był zwyczajny dzień. Owoce już się gotowały, słoiki stały równo ułożone na kuchennym blacie. Wiktor przyniósł jeszcze jedną miskę malin – zupełnie nieplanowaną. Wszedł do środka, nie zdejmując butów, tylko rzucił:

– Zobacz, jeszcze się uchowały. Myślałem, że ptaki wszystko wyżarły.

Wzięłam te owoce, nawet nie dziękując. Włożył mi je do rąk, a ja nie puszczałam. Nasze palce zetknęły się, dłonie się zatrzymały. Chciałam coś powiedzieć, zażartować, odsunąć się – ale wtedy on zrobił ten jeden, mały krok. Pocałował mnie.

Nie długo. Nie natarczywie. Delikatnie. Jakby tylko chciał sprawdzić, czy jeszcze umie. A ja – nie odsunęłam się. W mojej głowie była tylko cisza. Nie myślałam o Tomku. O dzieciach. O tym, że jestem mężatką. Był tylko zapach malin, jego ręka na moim karku, i ciepło, które rozlało się po całym ciele.

Odsunęliśmy się od siebie. Patrzył na mnie z pytaniem w oczach, a ja milczałam.

– Przepraszam – szepnął.

– Nie… nie przepraszaj – odpowiedziałam. I to chyba było najgorsze.

Wieczorem wysłałam Tomkowi wiadomość: „Wszystko dobrze. Ucałuj dzieciaki”. Nie zadzwoniłam. Bałam się, że usłyszy coś w moim głosie. Że zapyta, co słychać. A ja nie będę umiała odpowiedzieć.

To nie był już tylko flirt. To było pęknięcie. Małe, ale takie, przez które przeciekają myśli, których nie da się cofnąć.

Nie spodziewałam się tej wizyty

Gotowaliśmy razem. On mieszał maliny, ja wkładałam słoiki do garnka z wrzątkiem. Było cicho. Dziwnie spokojnie, jakby nic się nie wydarzyło poprzedniego dnia. Jakby ten pocałunek był tylko snem, czymś, co można zignorować, zepchnąć w kąt. Tylko że ja czułam napięcie. Każdy jego gest wydawał się ostrożny, każdy mój ruch zbyt powolny. Czekałam, aż coś się stanie. I wtedy – stało się.

Drzwi trzasnęły. W pierwszej chwili pomyślałam, że to wiatr. Ale kiedy odwróciłam się i zobaczyłam Tomka w progu, z walizką w jednej ręce, a słoikiem malin w drugiej – serce przestało mi bić.

Niespodzianka – powiedział, a głos mu zadrżał. – Pomyślałem, że cię odwiedzę.

Zamarłam. Wiktor odsunął się o krok, jakby mój dotyk parzył. Tomek patrzył na nas oboje, na moje rumiane policzki, na zbyt bliską odległość między nami. W rękach wciąż trzymał słoik. I wtedy – wypuścił go. Słoik spadł na podłogę i roztrzaskał się z cichym chrzęstem.

Maliny rozlały się czerwienią po jasnych płytkach. Czerwienią jak krew. Cisza była głośniejsza niż jakiekolwiek krzyki.

– Wiktor… mógłbyś…? – wyjąkałam, nie wiedząc nawet, o co proszę.

– Już wychodzę – powiedział cicho i wyszedł, nie patrząc na Tomka.

Zostaliśmy sami. Ja – z plamą po słoiku, z sercem tłukącym się jak oszalałe. On – ze wzrokiem wbitym we mnie. I nie powiedział nic. Nie krzyczał. Nie pytał. Tylko stał i patrzył. A ja nie potrafiłam złapać oddechu.

Nie wiedziałam, co czuję

Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. Już po wszystkim – po Wiktorze, po słoiku, po malinach, które wciąż lepiły się do fug. Umyłam je, ale zapach został. Słodki, mdlący, duszący. Tomek trzymał dłonie splecione, jakby modlił się w milczeniu.

– Dlaczego? – zapytał w końcu. Spokojnie. Bez złości. To było najgorsze.

Zabrakło mi słów. Miałam ochotę powiedzieć, że to nic. Że to tylko przypadek. Że nie było pocałunku, że nie było Wiktora. Ale nie potrafiłam.

– Nie wiem – powiedziałam, a oczy zaszkliły mi się łzami. – Po prostu… poczułam się przy nim… jakbym znowu była...

– Była jaka?

Żywa – wyszeptałam.

Tomek patrzył na mnie długo. W jego oczach była pustka, jakby nie wiedział, co ma ze mną zrobić. Jakby właśnie usiłował policzyć wszystkie nasze wspólne lata, noce, dzieci, obiady, uśmiechy – i sprawdzić, czy to jeszcze się opłaca.

Wiesz, że nigdy nie przestałem cię kochać? – zapytał cicho.

Poczułam, jak coś mnie ściska w gardle.

– A ja… nie wiem, co czuję – odpowiedziałam.

Wstał i odsunął krzesło. Myślałam, że wyjdzie. Ale podszedł do okna, oparł się o framugę.

– Nie wiem, co z nami będzie – powiedział po chwili. – Ale nie chcę tego tak zostawić. Jeszcze nie.

Chciałam podbiec, objąć go, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Ale stałam w miejscu. Bo nie wiedziałam, czy to prawda.

Musiałam dokonać wyboru

Podeszłam do furtki z sercem ściśniętym jak przed sprawdzianem. Wiedziałam, że Wiktor będzie – widziałam jego cień w oknie, ruch za firanką. Drzwi otworzyły się niemal od razu, jakby czekał.

– Tomek wie – powiedziałam od razu, bez powitania.

– Domyśliłem się – skinął głową i cofnął się w głąb domu. – Wejdź, jeśli chcesz.

Usiadłam na tej samej werandzie, gdzie wszystko się zaczęło. Patrzyłam na krzewy malin, na jego stopy w starych sandałach. Nagle wydał mi się obcy. Albo może – zbyt znajomy. Zbyt prawdziwy.

– Jeśli chcesz... mogę zniknąć – powiedział. – Nie chcę ci mieszać w życiu. Już raz ktoś przeze mnie stracił wszystko. Drugi raz bym tego nie zdzierżył.

Milczałam. W głowie miałam setki scenariuszy – ucieczki z Wiktorem, powrotu do Tomka, samotności. Żaden nie kończył się szczęśliwie.

– Myślisz, że to był tylko sen? – zapytałam. – Chwilowe szaleństwo?

Uśmiechnął się smutno.

– Jeśli tak, to najlepszy sen w moim życiu.

– A ty? Co z tobą?

– Ja? – westchnął. – Ja sobie poradzę. Jestem stary chłop. Do samotności się człowiek przyzwyczaja. Do czułości – nie.

Popatrzyłam na niego długo. Potem wstałam.

– Wiktor... nie wiem, czego chcę.

– To niech ci serce powie. Ale nie dzisiaj. Nie dzisiaj, Marta.

Przytulił mnie – krótko, ciepło. Jakby żegnał się na zawsze. A może naprawdę się żegnał.

Nie tylko lato się kończyło

Zakręcałam ostatni słoik. Kuchnia była cicha, wypełniona zapachem cukru i malin. W oknie kołysała się firanka, a światło sączyło się leniwie przez listki winorośli. Wszystko wyglądało dokładnie tak jak co roku – a jednak wszystko było inne.

Nie dzwoniłam do Tomka od trzech dni. On też nie dzwonił. Nie przyjechał, nie zabrał dzieci, nie rzucił mi walizki pod nogi. Ale wiedziałam, że coś się skończyło. Albo się zmieniło – co bywa jeszcze trudniejsze.

Usiadłam przy stole z kubkiem herbaty. Przede mną – rząd równiutkich słoików. A wśród nich ten jeden, trochę krzywo zakręcony, z nie do końca równym etykietowaniem. W środku – maliny. Te, które robiliśmy razem z Wiktorem. Ten słoik nie trafi do piwnicy. Zostanie tutaj. Dla mnie.

Patrzyłam na niego, jakby miał mi powiedzieć, co dalej. Czy wrócić do Tomka? Czy odejść? Czy zacząć wszystko od nowa? Ale szkło milczało. Tak samo jak milczało moje serce.

Zaufanie pękło jak ten słoik malin – bez dźwięku, ale z plamą, której nie da się doczyścić. Miłość? Może wciąż tam była. Tylko już nie taka sama. Inna. Bardziej niepewna.

Wzięłam łyżeczkę i spróbowałam tych malin. Były słodkie. Bardzo słodkie. Za słodkie. Może taki właśnie był ten rok. Taki był ten romans. I to lato. Odstawiłam słoik na półkę. I zostałam sama.

Marta, 44 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama