„Mam 2 mężów, a muszę wybrać tylko jednego. Mąż nr 1 twierdzi, że to on ma do mnie prawo, ale ja kocham ich obu”
„– Spójrzmy prawdzie w oczy. On już do niczego się nie nada - powiedziała pewnego dnia teściowa. I tak los sprawił, że pewnego dnia wzięłam Sławka pod rękę i poszłam z nim do swojej teściowej. Mój nowy chłop przypadł jej do gustu i jak obiecała, tak nas pobłogosławiła”.
- Halina, 55 lat
Rozprawa trwała ponad trzy lata. Sąd co rusz powoływał nowych świadków i biegłych, kazał mi powtarzać historię mojego małżeństwa. Przez cały czas większość mieszkańców miasteczka uznawała moje racje. Nieraz słyszałam o sobie z ust sąsiadek: „Biedna”, „Ma rację, że chce żyć normalnie”, „Za co Bóg pokarał taką dobrą dziewczynę” i dziesiątki podobnych. Wreszcie po siedmiuset (!) dniach od wniesienia pierwszego pozwu sąd uznał moje małżeństwo z Bogdanem za nieważne.
Dwa tygodnie później ponownie wyszłam za mąż. Tym razem moim prawnym towarzyszem życia został Sławek. I wtedy nieoczekiwanie sytuacja się skomplikowała.
Wszystko zaczęło się, gdy skończyłam szkołę rolniczą i wróciłam do rodzinnego miasteczka. Wiedzę miałam zamiar spożytkować w przetwórstwie mleczarskim, z którego słynęła nasza gmina. Byłam fachowcem, zatem nie miałam większych problemów ze znalezieniem dobrej pracy.
Nie będę ukrywała, że pomógł mi dyrektor miejscowej mleczarni, któremu wpadłam w oko. Dostrzegłam to już w chwili, gdy ściskaliśmy sobie ręce na powitanie…
Bogdan był starym kawalerem, miał 38 lat. W przeciwieństwie do innych mężczyzn w swoim wieku uprawiał sport, co rano biegał, więc mógł się pochwalić młodzieńczą sylwetką. Przypadł mi do gustu. W pracy rzutki i wymagający, w życiu prywatnym dosyć nieśmiały i zakompleksiony.
Wzięliśmy ślub już po sześciu miesiącach znajomości. Byłam przekonana, że los podsunął mi główną wygraną w życiowym lotku. Bogdan okazał się wspaniałym i czułym mężem. Dogadzał mi we wszystkim.
Miałam wspaniałą teściową, z którą mogłam porozmawiać niczym z przyjaciółką. Pozostała rodzina męża też mnie lubiła.
Zobacz także
– To może być podejrzane – zmartwiła się pewnego dnia moja mama, która wiecznie szukała dziury w całym.
– Niby co takiego? – spojrzałam na nią, nie bardzo rozumiejąc, o co jej chodzi.
– Że wszyscy cię tak lubią… Może mają jakiś ukryty kredyt, długi, i bomba wybuchnie dopiero za jakiś czas?
Jednak nic w moim małżeństwie nie eksplodowało… przynajmniej w pierwszych jedenastu miesiącach.
To ta „przeziębiona grypa” rzuciła mu się na głowę
Pewnego dnia Bogdan wrócił z pracy jakiś taki skrzywiony.
– Ojej, w plecach mi łupie, w głowie mi się kręci – ciężko westchnął.
Zmierzyłam mu temperaturę. Miał prawie 39 stopni, więc zapakowałam go do łóżka i dałam lekarstwa rozgrzewające oraz witaminy. Następnego dnia poczuł się lepiej i poleciał do pracy. A już trzy dni później odebrałam telefon z mleczarni. Ktoś nerwowym głosem powiedział, że Bogdan stracił przytomność i właśnie zawieziono go do szpitala.
Wsiadłam w samochód i godzinę później rozmawiałam z ordynatorem ogólnego. Okazało się, że Bogdan ma wysoką gorączkę. Opowiedziałam lekarzowi o niedawnej dolegliwości męża. Pod wieczór ordynator zadzwonił do mnie do domu. Po serii badań wyszło, że mąż miał grypę, którą najwyraźniej przeziębił. Z tego z kolei wyniknęły jakieś neurologiczne komplikacje.
Kiedy tydzień później odwiedziłam Bogdana, nie poznał mnie. Ja również nie mogłam odnaleźć w nim tego mężczyzny, z którym niedawno wzięłam ślub.
W łóżku leżał wystraszony facet, który spoglądał na mnie okrągłymi z lęku oczami.
Przez następne pół roku Bogdan nadal mnie nie poznawał. Poza tym jakoś tak zmalał, posiwiał, a na jego twarzy pojawiły się liczne zmarszczki.
Zaczął też być agresywny – wściekał się, wrzeszczał na ludzi, tłukł przedmioty. W efekcie trafił na inny oddział. Wtedy przypomniały mi się słowa mamy, która pewnego dnia stwierdziła, że w moim małżeństwie wszystko dzieje się tak dobrze, że aż ją to przeraża. No i wykrakała.
Jak szybko moje szczęście się zaczęło, tak równie pośpiesznie się skończyło!
Przez następny rok, dwa razy w miesiącu jeździłam do Bogdana i za każdym razem lekarz stwierdzał, że jego zdrowie nie ulega żadnej poprawie. Bogdan nadal nie wiedział, kim jest, skąd pochodzi ani w jakim miejscu przebywa. Co jakiś też czas miewał napady agresji, a wtedy wiązano go w pasy bezpieczeństwa i podawano środki uspokajające.
Wkrótce odwiedziła mnie teściowa.
– Myślę, Halinko… – przysiadła na krześle w kuchni i głośno westchnęła – że powinnaś darować sobie mojego syna.
– Co też mama mówi?
– Spójrzmy prawdzie w oczy. On już do niczego się nie nada. Choroba zagoniła go w dziwne światy, z których już nigdy nie wróci. Ale ty jesteś jeszcze młoda, powinnaś rodzić dzieci i mieć przy sobie mężczyznę, co to w nocy nie zaśnie koło własnej żonki bez spełnienia małżeńskich obowiązków.
– Dałaby już mama spokój… – zawstydziłam się.
– Prawdę mówię, córeczko. Poszukaj sobie dobrego chłopa, a jak znajdziesz, to ja ci tylko pobłogosławię.
Miesiąc później na miejsce Bogdana firma przysłała aż z Wrocławia nowego dyrektora, starszego mężczyznę. Sprowadził się do nas z synem, który właśnie się rozwiódł, i nie mając gdzie mieszkać, postanowił na jakiś czas zatrzymać się u ojca… I tak oto los sprawił, że pewnego dnia wzięłam Sławka pod rękę i poszłam z nim do swojej teściowej. Mój nowy chłop przypadł jej do gustu i jak obiecała, tak nas pobłogosławiła.
Przecież mówiliście, że już nigdy nie wyjdzie ze szpitala!
Wtedy właśnie pojechałam do sądu i złożyłam pozew o rozwód. Rozprawa trwała bardzo długo, lecz wreszcie stwierdzono, że w moim związku nastąpił trwały rozpad pożycia. Byłam wolna. I tak oto przyszedł dzień, kiedy ponownie stanęłam na czerwonym dywanie w USC. Uroczystość była skromna i tylko dla najbliższej rodziny.
Tydzień później wybuchła bomba – dostałam telefon z psychiatryka, że mój były mąż, Bogdan, nieoczekiwanie odzyskał pamięć. Choroba cofnęła się i wszystko wskazywało na to, że chory „wraca do siebie”.
– Słucham? – spytałam, czując, jak tracę siły w nogach.
Opadłam na stojące obok krzesło.
– Wiem, że jest pani zaskoczona – usłyszałam w słuchawce radosny głos lekarza, tego samego, który przez lata mówił mi, że nie ma poprawy. – Już od dwóch tygodni jest lepiej, ale pan Bogdan prosił, żeby nikogo nie informować, na wypadek gdyby był to tylko epizod. Wie pani, żeby nie dawać złudnej nadziei. Ale już wiadomo, że choroba się cofnęła. Jutro go wypisujemy.
– Nie rozumiem. Przecież napisaliście w orzeczeniu dla sądu, i to trzy razy, że on już nigdy… – rozpłakałam się. – Dostałam rozwód. I mam nowego męża…
– Że co?!
Nie uwierzycie, co się stało. Traf chciał, że urzędnik sądowy, który wysłał do szpitala prośbę o orzeczenie zdrowia (trzy prośby, jako że proces trwał długo i stan zdrowia męża mógł się zmienić), napisał BoHdan zamiast BoGdan. Kolejne zapytania były automatycznym powieleniem pierwszego. A potem okazało się, jednym z innych pacjentów jest mężczyzna o takim samym nazwisku jak mój mąż. Tylko na imię ma Bohdan właśnie. No i lekarze trzy razy odesłali orzeczenie, stwierdzając, że „Bohdan” taki to a taki jest osobą upośledzoną i kompletnie nie nadaje się do życia w społeczeństwie.
Finał sprawy?
Rozwód w świetle prawa jest nieważny, ponieważ w dokumentach – czego nikt nie zauważył – pojawiły się niewłaściwe dane. Rozwiodłam się z Bohdanem…
Tak oto zostałam bigamistką nie z własnej woli. Ba, sędzia, która dawała mi rozwód, oskarżyła mnie nawet o to, że wprowadziłam sąd w błąd celowo, aby pozbyć się pierwszego męża. Najwyraźniej próbowała przykryć tym własną nieuwagę.
Na razie wyprowadziłam się z domu pierwszego męża, ale nie wprowadziłam do domu męża drugiego.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że Bogdan wrócił do dawnych sił i znowu jest tym fajnym, silnym facetem. Sławek też jest wspaniały. Co więcej, żaden nie ma zamiaru zrezygnować ze swoich praw. Jeszcze nie doszło do żadnych rękoczynów, ale dochodzą mnie słuchy, że chłopy szykują się jeden na drugiego.
Próbowałam porozmawiać najpierw z Bogdanem. Wytłumaczyłam wszystko, jak było. Poprosiłam, żeby przy rozmowie towarzyszyła mi teściowa, która potwierdziła każde moje słowo. Bogdan kiwał głową, że rozumie, ale na koniec palnął:
– Ale i tak mam do ciebie większe prawo, boś mnie pierwszemu ślubowała. Nie wspomnę o ślubie kościelnym, którego z tamtym nie masz, a ze mną owszem.
Sławek też jest głuchy na argumenty.
– Kto jest ostatni, ten ma większe prawo – upiera się.
Oczywiście – jak mówią teściowa, moi rodzice i pół miasteczka – to mój wybór. Ode mnie zależy, z kim będę.
Wiem. Tyle że ja… ja kocham ich obu i każda opcja jest dla mnie okropna.
I co mam teraz zrobić?!