„Mam 3 dyplomy, władam 2 językami, a i tak sprzedaję najtańsze parówki. Ale znam gorsze profesje niż kobieta za ladą”
„Byłam w rozpaczy po tym rozstaniu, więc wpadłam dość szybko i po uszy w związek z Francuzem, Blaisem. Jego urok całkowicie mnie opętał. Zabierał mnie na kolacje do luksusowych restauracji, dawał drobne upominki, które później opylałam w Internecie. Był cudowny i traktował mnie jak królową”.

- Redakcja
– Proszę mi zważyć trzysta gram tej szyneczki… Nie, nie tej, co też pani wyrabia, przecież ta jest calutka podziurawiona! Każdy wie, że nasączają ją wodą… Tamtą poproszę… No nie, nie dam rady z tą ekspedientką! Czy pani w ogóle zdaje sobie sprawę, co ludziom daje?! Ale oczywiście, po co ja w ogóle mówię o jakimkolwiek rozeznaniu! Nauka była zbyt trudna, to teraz może pani co najwyżej krajać wędlinę! – rzuciła z pogardą i z oburzeniem odeszła na samoobsługę.
Zazgrzytałam zębami ze złości. Może kiedyś bym jej wygarnęła. Potrafiłabym tak jej odpowiedzieć, że by popamiętała. Ale w obecnej sytuacji musiałam byc ostrożna. Wystarczyłby jeden komentarz i miałabym zaraz naganę od kierowniczki. A już i tak dostawałam najgorsze zmiany ze wszystkich… Gdybym teraz straciła ten etat, nie wiem, co by ze mną było…
Przecież wystarczyłoby jedno zdanie, żeby postawić ją do pionu. Gdyby tylko wiedziała, że akurat wykształcenia mi nie brakuje. Mam na koncie trzy kierunki studiów. Serio. Pewnie więcej niż ona kiedykolwiek widziała na oczy. Do tego mówię biegle po angielsku i francusku. Tyle, że…na nic się to nie zdało. Skończyło się na pracy za ladą. Los pokierował mną po swojemu…
A rodzice wbijali mi do głowy od dziecka, że jak się nie będę uczyć, to będę ulice zamiatać. I co? I nic? Bo teraz stoję za ladą w mięsnym. Przez moment się nawet buntowałam, gdy tak mówili, ale tak naprawdę nigdy nie olewałam szkoły i zawsze pilnie się uczyłam. Czy to miało sens? Dzisiaj się zastanawiam...
Na świadectwie maturalnym miałam więcej niż przyzwoite oceny, bo przyjęli mnie na moje wymarzone studia na kulturoznawstwie. Chcialam prowadzić później zajęcia w domach kultury, pracować z młodzieżą, mieć pasję i kreatywnie żyć… Pewnie wszyscy z mojej grupy na studiach podobnie myśleli. Ale po dyplomie wszyscy prawie wyjechali poza granice naszego kraju. Koledzy i koleżanki, którzy mieli bardziej charyzmatyczne osobowości, albo ci, co uczyli się na dwóch kierunkach jednocześnie zwykle wybierali inną drogę. Z "kulturą" i z młodzieżą nikt z nas nie miał później zbyt wiele do czynienia.
Ale ja nie dawałam za wygraną. Byłam mieszkanką (i wciąż tu mieszkam) dużej aglomeracji, takiej, o której mówi się w wiadomościach, że jest prężnie rozwijającym się ośrodkiem w Polsce. Miałam pasję i byłam podobno niebrzydka. A to czasami, czy tego chcemy, czy nie, pomaga w znalezieniu pracy.
Chodziłam z nadzieją od drzwi do drzwi
Najpierw byłam bardzo optymistycznie do wszystkiego nastawiona. Pukałam do drzwi instytucji kulturalnych, szkół, muzeów i wszędzie mi mówili:
– Bije od pani młodość, uroda i jakaś taka sympatyczna energia. Niech pani czeka na telefon. Zadzwonimy.
Ale nigdy nikt do mnie nie oddzwonił.
Prawie. Bo ze dwa razy otrzymałam telefon z propozycją bezpłatnych praktyk. I na jedne od razu się zgodziłam. Wiedziałam, że muszę nabyć gdzieś swoje doświadczenie, a innych ofert i tak nie było. Marnowałam dwie godziny na dojazdy, płaciłam horrendalne kwoty za bilety, ale dali mi od razu poprowadzić zajęcia z tak zwaną trudną młodzieżą.
Dzieci podczas moich zajęć były zainteresowane wszystkim, tylko nie dziełami sztuki, z którymi chciałam ich zapoznawać. Miałam jednak swoje ideały. Chciałam nieść kaganek oświaty. Chciałam wypełnić ważną misję. I to udzielało się innym, a wszyscy darzyli mnie sympatią.
Ale niestety trochę ja przestałam to tak uwielbiać, gdy usłyszałam, że ten, kto organizuje spotkania ze mną, od każdego uczestnika dostaje mniej więcej 30 złotych za godzinę. A ja nie dostawałam za swoją pracę nic. Nie oddawali mi nawet za dojazd. To było tak strasznie nieuczciwe, że się załamałam i postanowiłam z tym skończyć. Może gdyby mi powiedzieli, że niebawem dostanę jakąś umowę, to dalej bym prowadziła swoje zajęcia. Ale tam nikt nie miał nawet takich zamiarów. Po mnie zatrudnią inną studentkę, albo studenta i tak to się będzie toczyć dalej. Za darmo. Czysty wyzysk.
Wymyśliłam po tym, że będę pytać o pracę w szkołach. Mogłam prowadzić zajęcia plastyczne, technikę, warsztaty artystyczne. Niestety nie mogli mnie przyjąć, bo nie miałam odpowiednich papierów z pedagogiki. Rodzice pożyczyli mi więc sporą sumkę i zrobiłam podyplomówkę, po której mogłam pracować w szkołach. Zajęło mi to dwa lata. Skończyłam z wyróżnieniem.
Studiowanie zajmowało mi bardzo dużo czasu, więc postanowiłam, że w tym czasie pomieszkam z rodzicami. Żeby trochę zaoszczędzić. Nie pracowałam wtedy, myślałam, że skoro lada moment będę pracować w szkole jako pani nauczycielka z wynagrodzeniem i możliwościami awansu, to nie ma sensu się rozdrabniać.
Gdy skończyłam wreszcie te studia, od razu pobiegłam z dyplomem do najbliższych mi szkół. Niestety okazało się, że teraz przeszkodą w znalezieniu pracy nie był brak uprawnień, a niż demograficzny i ograniczanie etatów. W efekcie było to samo. Nie mogłam znaleźć zatrudnienia. Ale najgorsze było to, że moi rodzice mieli już serdecznie dosyć faktu, że mając trzydzieści lat jestem ciągle na ich garnuszku. Że nie wyszłam za mąż, nie urodziłam im wnuków...
Chodziłam, co prawda, na randki z pewnym facetem, ale to była tylko przelotna znajomość. Moje życie nie wyglądało na poukładane i zmierzałam do nikąd. Żeby jakoś poczuć, że kontroluję to co się dzieje wokół mnie, zapisałam się na kurs prawa jazdy. Miałam wrażenie, że może mobilność wpłynie znacząco na mój problem ze znalezieniem jakiejkolwiek pracy. Zdobyłam dokument uprawniający do kierowania samochodem, ale kasę na to znowu miałam z pożyczki. Od dalszej rodziny. Więc w tej kwestii było u mnie całkiem stabilnie.
Zostałam zawodową naciągaczką
Nie siedziałam z założonymi rękami, co to to nie. Słałam swoje CV, nawet zaproszono mnie na rozmowy kwalifikacyjne. Byłam też na kursie finansowanym przez Urząd Pracy, ale nic to nie zmieniało. Jedyna fucha, którą wtedy załapałam to było stanowisko sprzedawcy w serwisie on-line. Mimo tak atrakcyjnej nazwy, chodziło po prostu o to, żeby wciskać ludziom kit dzwoniąc do nich z nachalną i całkowicie niepotrzebną ofertą.
Klienci nie chcieli słuchać, często protestowali, klęli, a ja i tak musiałam namawiać ich, by sporą sumę pieniędzy zainwestowali w ukazanie się ich loga na stronach naszego serwisu. Jednym słowem koszmar. Moja firma była mało znana, więc wiadomo było, że taki klient w zasadzie niewiele będzie z tego miał. Taka reklama to tyle co nic. Więc czułam się jakbym kłamała, jakbym była jakąś profesjonalną oszustką.
Nie mogłam sobie spojrzeć w oczy. Dlatego też tę robotę wykonywałam byle jak i bez entuzjazmu. Moje osiągnięcia więc nie były zbyt imponujące. Po trzech miesiącach szef postanowił mnie w związku z tym zwolnić . A ja znowu byłam w tym samym punkcie, co wcześniej.
Wtedy mój ówczesny facet powiedział mi:
– Nasz związek trwa już cztery lata, ale nasza wspólna przyszłość jest niewyraźna. Tutaj nic już nas nie czeka. Jadę do Edynburga.
I pojechał. To mnie dobiło.
Nic nie powiedziałam, bo nie było nic do powiedzenia. Mieliśmy po trzydzieści parę lat i każde z nas było na garnuszku rodziców. Żadne z nas nie miało stałego zatrudnienia, ani zdolności kredytowej. Rodziny też już nie chciały nam pomagać. Jedyne co mi pozostało, to pomóc mu spakować walizkę i pomachać na pożegnanie na lotnisku. Gdy zostałam sama zaczęłam pracować dorywczo. Byłam opiekunką. Ale dwójka dzieci w wieku przedszkolnym za niecałe siedemset złotych przekraczała jednak moje możliwości. Zwłaszcza tak rozwydrzonych.
Byłam też ulicznym grajkiem (grajką?). Stałam z gitarą i śpiewałam. Trwało to bardzo krótko, ponieważ pan w przebraniu mumii, chyba mumii, wytłumaczył mi oględnie, że mam stąd zmiatać, bo to jego rewir. A jak nie, to popamiętam. Potem kelnerowałam i liczyłam na sławne hojne napiwki od zagranicznych gości. Tu także się zawiodłam, bo zamiast sowitych napiwków właściciel restauracji nie wypłacił nam naszych pensji za cały miesiąc.
Zatrudniłam się też jako kasjerka w markecie i jako kontrolerka biletów w komunikacji miejskiej, a nawet pomagałam szatniarce w kinie i pozowałam jako naga modelka dla studentów artystycznych kierunków. Z wszystkich tych zajęć kasy było tyle, co kot napłakał i nie było żadnej, choćby najmniejszej możliwości zostania w nich na dłużej.
Nie układa mi się, bo nie znam języka
Moja relacja z facetem, który wyruszył do Edynburga w pogoni za marzeniami, a może i życiem, którego nie miał, jak można było przewidzieć, uległa naturalnej destrukcji. Miał zarobić i wrócić, a wyszło jak zwykle. Na pewno nie pomógł temu fakt, że w tym Edynburgu poznał pewną kobietę, w której zakochał się na zabój. A ona dodatkowo miała ojca, który prowadził piekarnię. To był układ idealny i pisał mi, że jest szczęśliwy jak nigdy dotąd. Z litości nie odpowiedziałam, bo to byłyby dla niego zbyt przykre słowa.
Kiedy więc byłam w rozpaczy po tym jakże nietypowym rozstaniu, wpadłam dość szybko i po uszy w związek z Francuzem, Blaisem. Jego urok całkowicie mnie opętał. Zabierał mnie na kolacje do luksusowych restauracji, dawał mi drobne upominki, które w gorszych momentach swojego życia, mogłam opylić w Internecie. Był wspaniały i traktował mnie jak królową. Ale nigdy nie rozmawialiśmy o mojej pracy, a raczej jej braku. Mimo, że stuknęła mi już trzydziecha, wciąż wyglądałam na młodszą, niż byłam w rzeczywistości.
Porozumiewaliśmy się w języku angielskim, choć on nie władał nim biegle. To nastręczało pewnych problemów. Po kilku pięknych tygodniach między nami coś zaczęło wyraźnie szwankować. Miałam niejasne przeczucie, że to na pewno dlatego, że nie znam francuskiego. Więc od razu zapisałam się na kolejną podyplomówkę. Blaise niestety odszedł w siną dal i mój kolejny papier nie miał tu najmniejszego znaczenia…
Dylom uzyskałam po sześciu miesiącach, a Francuz odszedł na zawsze. Któregoś niezbyt pięknego dnia powiedział mi tylko, że coś już się chyba wypaliło, więc nic tu po nim. Wyjeżdża do Paryża.
A ja miałam kolejny papier, który oczywiście niczego w moim życiu nie zmienił. Miałam już wprawę w przyjmowaniu porażek i akceptowaniu rzeczywistości. Po kilku tygodniach dobijania się do drzwi pracodawców, którzy szukali osób z umiejętnością porozumiewania się po francusku, m. in. były to szkoły językowe i przedsiębiorstwa nastawione na współpracę z francuskimi klientami, poszłam po prostu do pracy jako sprzątaczka. I tu ku mojemu zaskoczeniu miałam wreszcie pewne zatrudnienie, regularną pensję i to całkiem niezłą…
Po ambicjach i marzeniach nie było śladu
Kiedy któregoś razu przechodząc obok sklepu zobaczyłam ogłoszenie o pracę dosłownie pod moim mieszkaniem, pomyślałam, a co mi szkodzi spróbować. Była to praca w charakterze ekspedientki w sklepie mięsnym.
– Dzień dobry, widziałam ogłoszenie, chciałabym aplikować – prosto z mostu powiedziałam do kierowniczki sklepu. – Bardzo mi zależy na tym stanowisku, czy życzy sobie pani zobaczyć moje CV i list motywacyjny?
Kierowniczka nieco się zdziwiła widząc moje kwalifikacje w życiorysie, więc od razu wypaliła:
– Ma pani trzy dyplomy i chce pani kroić schab na kotlety? – zabrzmiało to odrobinę złośliwie, a może mi się tylko wydawało.
Raz-dwa przekonałam ją, że od dawna marzę o takiej stabilnej pracy w sklepie. Że zawsze gotowałam i przyrządzałam mięso i znam się na tym jak nikt. Po rozmowie stwierdziła, że jestem idealna kandydatką. Więc od pół roku mam stałe zatrudnienie. Jestem naprawdę zadowolona. Mam wreszcie etat i umowę na czas nieokreślony. Prywatną opiekę medyczną. Do tego płatny urlop. Podobno to całkiem niezłe warunki, i niektóre panie z innych działów mi zazdroszczą. Zamierzam więc dbać o swoje stanowisko. Bo pracę trzeba szanować, nie tak łatwo ją zdobyć. I każda praca jest ważna.
Nie ma tu nic do pozazdroszczenia
Gdybym spotkała jakiegoś dawnego znajomego ze studiów i zapytałby mnie, co ja tu robię za tą ladą w mięsnym, odpowiedziałabym szczerze. Przez kilka lat nie mogłam znaleźć zatrudnienia, więc brałam, co się dało. Pewnie pokiwaliby głową ze smutkiem, ale byliby pełni zrozumienia. Podejrzewam, że żaden z nich nie pracuje wykorzystując swój dyplom z kulturoznawstwa… Nie mam żalu do nikogo, ani wcale tak naprawdę nie uważam, że mój los jest godny pożałowania. Nawet wtedy, gdy spotykam nieprzyjemne komentarze od klientek, które bez krępacji mówią swoim dzieciakom, że bez nauki skończą za ladą z kiełbasą. Nie odzywam się. Rozmowa jest raczej niewskazana. Za to mogę doradzić, którą wędlinę warto wybrać.
Czy mam jakiś powód, by wywyższać się wśród innych ekspedientek w sklepie? Tych moich dyplomów na co dzień w pracy raczej nie uświadczysz. Tu liczy się szybki ruch ręką i umiejętność nie marnowania ani skraweczka mięsa. A także to czy umie się miło zachęcić do kupienia świeżej goloneczki!
Faktycznie raz mi się moja wiedza ze studiów przydała. Jak rozwiązywałyśmy krzyżówkę. Odgadłam więcej niż parę haseł i dziewczyny oświadczyły:
– A my tak coś podejrzewałyśmy, że ty jesteś łebska dziewczyna, tylko trochę skryta.
Nie odpowiedziałam na to. Bo i co tu można powiedzieć? Łatwo stracić zaufanie, na które długo się pracowało. A ja nie chcę uchodzić za mądralę, ani żeby mi ktoś zazdrościł. Naprawdę nie ma tu niczego do pozazdroszczenia.
Ewelina, 35 lat
Czytaj także:
- „W starym pudle na strychu odkryłam największy sekret teściowej. Latami ukrywała go przed mężem i synem”
- „Wyjechaliśmy do Mikołajek na Boże Ciało. Zamiast ratować małżeństwo, tylko obrzucaliśmy się błotem”
- „Moja żona zatrudniła panią do sprzątania. Gdy ona czyściła szafki, moje myśli stawały się coraz bardziej brudne”