Reklama

Nie mam dzieci, kredytu ani psa, ale mam coś znacznie cenniejszego – rodziców, którzy nigdy nie pozwolili mi upaść na dno. Trzydziestka na karku, a ja wciąż żyję jak na studiach: jem z lodówki mamy, tankuję za tatowe, a mieszkam za darmo w ich mieszkaniu. Znajomi się śmieją, że mam dożywotni all inclusive, a ja im na to: „po co zmieniać coś, co działa?”. Wiem, jak to brzmi. Nie, nie wstyd mi. Może trochę, ale tylko czasami. W końcu każdy gra tak, jak mu życie pozwala. A mnie pozwala żyć wygodnie.

Miałem miękko pod pupą

– Michaś, zostawiłam ci obiad w piekarniku. Tylko nie przypal! – usłyszałem, jak mama woła zza drzwi, zanim zamknęła je za sobą, wychodząc do pracy.

Tak wyglądały moje poranki. Budziłem się koło dziesiątej, przewijałem sociale do jedenastej, potem kawa, śniadanie, trochę przeglądania neta... i tak schodził dzień. Bez spiny, bez stresu, bez jakichkolwiek zobowiązań. Rodzice, szczególnie mama, nigdy nie naciskali. Zawsze byłem „ich Michasiem”, najukochańszy synuś, który miał czas na wszystko. Gdy nie zdałem prawa jazdy za trzecim razem, powiedziała tylko, że „widocznie nie jesteś jeszcze gotowy”. Gdy rzuciłem studia po pół roku, stwierdziła, że „ważne, żebym był szczęśliwy”. A tata? On wszystko przyjmował w milczeniu, dopóki nie chodziło o pieniądze. Pieniądze to był jego temat. Ale że miał ich więcej, niż czasu na emeryturze, to zawsze w końcu dawał.

– Jak ty sobie poradzisz, jak nas kiedyś zabraknie? – mruknął ostatnio, wręczając mi dwie stówki „na buty”.

Wzruszyłem ramionami. Co miałem powiedzieć? Że nie planuję sytuacji, które mi się nie opłacają? Że wiem, że zawsze mogę na nich liczyć, więc się nie spieszę? Z zewnątrz to wyglądało jak nieróbstwo. I pewnie nim było. Ale od kiedy pamiętam, zawsze było mi za dobrze, żeby coś zmieniać. Zresztą – kto by się pchał w dorosłość na siłę, kiedy ma się pod ręką serwis, pralnię i restaurację w jednym?

Byłem na etacie u mamusi

Kiedy znajomi wrzucali zdjęcia z biura – kawa, laptop, jakieś tam „daily meetingi” – ja odpisywałem im z łóżka. W piżamie. Bez budzika, bez szefa. Mój etat był prosty: odebrać przesyłkę dla mamy, zanieść list na pocztę, zrobić zakupy „po taniości” w dyskoncie, bo przecież mam czas. Aha i jeszcze włączyć zmywarkę. Praca zdalna w pełnym wymiarze, tyle że bez przelewów na konto. Mama lubiła mówić znajomym, że „Michał pomaga w domu”. I faktycznie – pomagałem. Ale tylko w takich granicach, które nie naruszały mojego komfortu. Nie zamierzałem się forsować, skoro nie musiałem. Po co? Żeby udowodnić coś komuś? Nikt mi za to przecież nie zapłaci.

– A może byś jednak coś sobie poszukał? – mama zaczynała temat mniej więcej raz na miesiąc, najczęściej przy zupie.

– A może byście się cieszyli, że mnie jeszcze macie w domu? – żartowałem, ale czułem, że coraz mniej ją to śmieszy.

Nie miałem CV. Nigdy nie byłem na rozmowie kwalifikacyjnej. Pracowałem tylko raz – przez miesiąc, przy inwentaryzacji w markecie – i dostałem zapalenia łokcia czy czegoś takiego od skanera. Po tym mama stwierdziła, że się nie nadaję do fizycznej roboty. A ja z ulgą wróciłem do moich obowiązków domowych. Były lekkie, znajome i nie wymagały wysiłku. Wiedziałem, że to nie potrwa wiecznie. Ale póki co – działało. I nikt nie mówił „dość”.

Związek tylko bez zobowiązań

Ola poznała mnie w najgorszym możliwym momencie – czyli wtedy, gdy miałem absolutnie wszystko... od rodziców. Zawsze uśmiechnięta, zawsze zadbana, pracowała w sieciówce z kosmetykami. Pachniała drogo, wyglądała na ogarniętą i nie wiedzieć czemu, uznała, że jestem zabawny. Na początku nawet się starałem – kino, pizza, spacer po starówce. Wszystko sponsorowane oczywiście z kieszonkowego. Gdy zaczęliśmy się spotykać częściej, zacząłem „brać zaliczki” od mamy trochę wcześniej niż zwykle. Tata, gdy o tym usłyszał, tylko westchnął i rzucił:

– W twoim wieku ja już miałem dwoje dzieci i spłacony kredyt na mieszkanie.

– No i widzisz? A ja mam wolność – odpowiedziałem z uśmiechem. Nie załapał żartu.

Z Olą było fajnie. Dopóki nie zaczęła pytać, czemu nie pracuję. A potem, czemu nie szukam. A na koniec, czemu mam problem, żeby zapłacić za siebie, skoro „mam tyle wolnego czasu”. Wtedy zacząłem się robić czujny.

– Bo to wszystko nie jest takie proste – tłumaczyłem się wymijająco. – Szukam czegoś z pasją. Nie chcę skończyć w korpo jak zombie.

– Ale nie masz nawet co wpisać do CV – przypomniała.

No i tak się skończyło. Ola odsunęła się powoli, bez dramatu. Po prostu przestała się odzywać. A ja? Poczułem ulgę. Serio. Bo każda bliska relacja to ryzyko. I wymagania. A ja, póki co, nie byłem gotowy nikomu nic dawać. Poza swoim czasem. Za darmo.

Czułem, że coś wisi w powietrzu

Przebudziłem się któregoś dnia w środku tygodnia, około południa. W kuchni czekał na mnie karteczkowy klasyk: „Obiad w lodówce. Pamiętaj o piecu. Mama”. Zjadłem, odpaliłem konsolę. Kolejny dzień z życia freelancera bez projektów. I wtedy zadzwonił telefon. Numer taty.

– Michał, musimy pogadać. – jego ton nie zapowiadał nic dobrego. – Spotkajmy się dziś, sam na sam.

Nie odmówiłem. Czułem, że coś wisi w powietrzu. Wziąłem prysznic, przebrałem się w coś „poważniejszego” i poszedłem do knajpy, w której zwykle oglądaliśmy mecze. Tata już siedział. Herbata, nie piwo. Źle.

– Michał, ile ty masz lat? – zaczął. – Trzydzieści?

Kiwnąłem głową.

– Wiesz, ile ja już miałem zaliczone, jak miałem trzydzieści? Dom. Rodzinę. Kredyt. I matkę, którą utrzymywałem, bo miała wątłe zdrowie. Ty masz wszystko od nas. I nie robiłeś jeszcze nic naprawdę swojego.

Siedziałem w ciszy. Po raz pierwszy nie miałem gotowej riposty. Bo miał rację. A ja nie miałem ani jednego argumentu poza głupim: „ale ja nie jestem tobą”.

– My cię kochamy. Ale nie będziemy żyć wiecznie. I nie chcę, żebyś kiedyś obudził się w wieku czterdziestu lat i nie miał absolutnie nic – dodał łagodniej.

Nie obiecałem mu niczego. Ale tego wieczoru długo nie mogłem zasnąć. Coś zaczęło mnie uwierać. Po raz pierwszy naprawdę. Jakby miękka poduszka, na której spałem całe życie, nagle stała się zbyt twarda.

Nagła awaria systemu wsparcia

Kilka tygodni później mama wróciła z pracy dziwnie cicho. Nie zdjęła kurtki, nie postawiła torby na swoim miejscu. Zamiast tego usiadła na kanapie i westchnęła tak głośno, że nawet ja oderwałem się od ekranu.

– Michał, musimy coś przemyśleć – zaczęła, nie patrząc mi w oczy. – Mój etat został zmniejszony. Firma tnie koszty. Będę zarabiać o połowę mniej.

Zbladłem. Niby nic – pensja mamy, to nie był mój budżet. Ale przecież... jednak był. Jedzenie, rachunki, seriale na streamingu, telefon, wszystko szło przez ich konta. Nawet jak niby płaciłem sam, to przecież i tak z ich kieszeni.

– A tata? – zapytałem niemrawo.

– Tata już przecież dawno nie pracuje. Emerytura to nie są kokosy, Michaś. I szczerze... chyba pora, żebyś i ty coś dorzucił do wspólnego budżetu.

Nie odpowiedziałem. Gapiłem się w telewizor, który nagle przestał mnie interesować. Czułem się, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z gniazdka, a mój świat zgasł razem z pilotem.

– Nie mówię, że masz nas utrzymywać – dodała mama ciszej. – Ale może warto zacząć się rozglądać. Za czymkolwiek. Jesteś bystry, tylko ci się nie chce.

To „tylko ci się nie chce” zabolało. Bo było prawdziwe. Bo obnażało całe moje życie: wybory, które nie były żadnymi wyborami, tylko rezygnacją.

Tego wieczoru pierwszy raz w życiu wpisałem w wyszukiwarkę „jak napisać CV”. Bez ironii. Bez ziewania. A potem otworzyłem lodówkę. I po raz pierwszy, zamiast wyjąć gotowy obiad, pomyślałem, że może czas coś ugotować. Samodzielnie.

Czas już odciąć pępowinę

Nie poszło łatwo. Wysłałem pierwsze CV i nie dostałem żadnej odpowiedzi. Drugie, trzecie, dziesiąte – cisza. Już miałem wrócić do mojej starej teorii, że system jest popsuty, a świat nie chce takich jak ja. Ale potem zadzwonił telefon.

– Dzień dobry, dzwonię z kawiarni przy Placu Wolności. Wysłał pan aplikację na baristę?

Prawie się roześmiałem. Ja – barista? Kawę robiłem tylko sobie, z fusami i bez mleka. Ale przytaknąłem. Umówiłem się na rozmowę i... poszedłem. Zatrudnili mnie. Za najniższą krajową, na pół etatu, z grafikiem, który rozwalał wszystkie moje serialowe wieczory. Bolały mnie nogi, klienci czasem byli wkurzający, a szef potrafił zbesztać za byle co. Ale co tydzień na moje konto wpływała wypłata. Moje własne pieniądze. Pierwszy raz sam zapłaciłem za kartę do telefonu. Potem za pizzę. Później za prezent urodzinowy dla mamy. Tata uśmiechnął się i powiedział tylko:

– No. W końcu.

Nie rzuciłem wszystkiego od razu. Nadal jadam u nich, nadal mieszkam w ich mieszkaniu. Ale teraz dokładam się do rachunków. Zacząłem też dorabiać grafiką – kursy z netu, godziny prób, ale coś zaczęło się kręcić. Nie jestem jeszcze samodzielny. Ale jestem w drodze. Powoli, po swojemu. Z każdym dniem coraz mniej „na garnuszku”, a coraz bardziej... na swoim. Mam trzydzieści lat. Może trochę późno, ale uczę się życia. W końcu.

Michał, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama