Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam to czuć. Może to było wtedy, gdy Marta po raz drugi została mamą i zobaczyłam ją z tym maleństwem przy piersi, a może gdy w pracy zorientowałam się, że mam już 34 lata i nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam, że robię coś naprawdę ważnego.

Reklama

Życie z Adamem płynęło spokojnie – może nawet zbyt spokojnie. Rano kawa, w południe maile od klientów, wieczorem serial na kanapie. Weekendowe wyjazdy, spontaniczne kolacje, brak zobowiązań. Czasem sama sobie zazdrościłam tej wolności, ale coraz częściej czułam... pustkę. Jakbyśmy budowali dom bez fundamentów – piękny, ale ulotny.

Adam nigdy nie mówił o dzieciach. Kiedyś, żartem, stwierdził, że dziecko to „game over” dla życia, jakie mamy. Śmiałam się wtedy z nim, choć coś we mnie zadrżało. Teraz już nie potrafię się z tego śmiać. Zaczęłam łapać się na tym, że przystaję przy wózkach w sklepach, że zatrzymuję wzrok na kobietach z dziećmi w parku. Niby nic, ale coś we mnie się zmieniło. A on… on chyba wciąż żył tak, jakbyśmy mieli po dwadzieścia kilka lat i świat stał przed nami otworem.

Mąż mnie nie rozumiał

– A może... – zaczęłam niepewnie, mieszając widelec w sałatce – może byśmy pomyśleli o dziecku?

Adam uniósł wzrok znad talerza, marszcząc brwi. Wyglądał, jakby się przesłyszał.

– Serio? Teraz, kiedy w końcu mamy luz? – rzucił z lekkim śmiechem, ale w jego tonie zabrzmiało coś ostrego.

– No... tak. W sensie... czuję, że jestem gotowa. Może to dobry moment?

Zamiast odpowiedzi wziął łyk wina i spojrzał w bok, jakby musiał przetrawić moje słowa bardziej niż kolację. Westchnął cicho, a potem wzruszył ramionami.

– Nie wiem, Karola. Naprawdę chcesz teraz zmieniać wszystko? Dobrze nam przecież. Mamy wolność, jeździmy, gdzie chcemy, śpimy do dziesiątej, jak mamy ochotę. A dziecko? To nie pies, to nie faza. To zmiana totalna. Na zawsze.

Siedziałam w ciszy, z widelcem uniesionym w połowie drogi do ust. Poczułam się, jakbym właśnie wypowiedziała coś niewłaściwego, jakby moja potrzeba była absurdem. Zmalałam przy tym stole, jakby moja wizja życia była tylko romantyczną mrzonką.

– Ale przecież ludzie mają dzieci. I żyją. Może inaczej, ale... szczęśliwie.

– Albo sfrustrowani, uwięzieni w rutynie i pieluchach. Karola, nie po to pracowaliśmy na taki luz, żeby teraz się wpakować w coś, co wywróci nam wszystko do góry nogami.

Nie odpowiedziałam. Głos uwiązł mi w gardle, a w środku czułam jakąś głuchą pustkę. Czyli to wszystko – te nasze lata, wspólne plany, śmiech – miały sens tylko dopóki nic się nie zmieniało?

Marzyłam o czymś więcej

– Powiedział tak wprost? Że nie chce? – Marta spojrzała na mnie znad kieliszka czerwonego wina. Siedziałyśmy na jej tarasie, dzieci już spały, a wieczorne powietrze pachniało bzem i rozgrzaną ziemią.

– Nie użył słowa „nigdy”. Ale brzmiało to jak: „nigdy, dopóki oddycham” – odpowiedziałam, z trudem utrzymując uśmiech, który miał ukryć łzy.

– Karola... – westchnęła i sięgnęła po butelkę, dolewając nam obu. – Wiesz, czasem mam wrażenie, że on po prostu nie dorósł do odpowiedzialności. Niektórzy faceci tak mają. Dziecko to nie jest tylko decyzja, to zmiana tożsamości. A nie każdy chce być ojcem.

– Ale przecież ma trzydzieści sześć lat. – Głos mi zadrżał. – Czy to naprawdę możliwe, że nigdy nie zapragnie czegoś więcej?

– A może już ma to, czego pragnie – powiedziała spokojnie. – Swój rytm, wolność, ciebie. I żadnych niespodzianek.

Milczałam przez chwilę. Gdzieś z ulicy dobiegł odgłos dziecięcego śmiechu.

– Wiesz, co mnie boli najbardziej? – zaczęłam cicho. – Że ja przez lata też tak chciałam. Być taka „lekka”, „niezależna”, „bez presji”. A teraz czuję się, jakbym zdradziła samą siebie, bo zaczęłam marzyć o czymś więcej.

Marta uśmiechnęła się smutno.

– Może nie zdradziłaś, tylko dojrzałaś. A on... może został tam, gdzie byliście dziewięć lat temu.

Zamilkłyśmy. Spojrzałam na jej dziecięce rysunki przyklejone do drzwi balkonowych i poczułam, jak bardzo chcę, żeby jakieś małe dłonie też kiedyś zrobiły coś takiego... dla mnie.

Chciałam mieć dziecko

– Adam, musimy pogadać – powiedziałam pewnego wieczoru, gdy wrócił z pracy i rzucił torbę na podłogę. Wiedziałam, że jeśli nie wypowiem tego teraz, to już nigdy.

– Mów – mruknął, siadając na kanapie z telefonem w ręku.

Stanęłam naprzeciwko niego. Ręce mi się trzęsły, ale zmusiłam się, by mówić spokojnie.

Chcę mieć dziecko. Już nie mogę tego w sobie dusić. Nie chcę czekać, liczyć, że może coś się w nas zmieni. To we mnie jest. Codziennie.

Podniósł wzrok. Twarz miał jak z kamienia.

– Karola… – zaczął, ale mu przerwałam.

– Wiem, że się boisz. Że to zmieni wszystko. Ale ja nie mogę udawać, że mi wystarcza to, co mamy. Bo nie wystarcza.

Zamilkł. Po chwili wstał, podszedł do okna. Patrzył długo w ciemność, zanim się odezwał.

– A co, jeśli ja nie chcę? Jeśli to wszystko… ta nasza historia, to była tylko twoja wizja?

Zamarłam.

– Myślałam, że to nasza wizja – odpowiedziałam cicho.

Odwrócił się, jego twarz była napięta, oczy mokre, ale nie od łez.

– Karola, ja cię kocham. Ale nie chcę dzieci. Nie teraz, nie za rok. Nigdy. Po prostu nie chcę.

Słowa zawisły w powietrzu, cięższe niż krzyk. Cisza, która po nich zapadła, była nie do zniesienia. Wpatrywałam się w niego, jakby pierwszy raz naprawdę zobaczyła, z kim jestem.

Nie uciekłam. Nie płakałam. Siedziałam tylko, trzymając się za brzuch, jakby tam, wewnątrz mnie, właśnie pękało coś na pół.

To było moje marzenie

– Ty zawsze chciałaś dziecka? – zapytałam Agnieszkę, siadając z nią na ławce w parku. Trzymała w dłoni papierowy kubek z kawą, ja bezwiednie obracałam pierścionek na palcu.

– Nigdy – odpowiedziała bez namysłu. – Nie miałam w sobie tej iskry. Nie czuję pustki bez wózka i śpioszków. Ale ty... ty mówisz o tym tak, jakbyś to dziecko już nosiła w sercu.

Spojrzałam na nią z wdzięcznością. Agnieszka zawsze była tą silną. Samodzielną. Zawzięcie broniła swojej niezależności.

– Adam powiedział, że nigdy nie chce mieć dzieci – powiedziałam cicho. – I że to była tylko moja wizja.

Agnieszka skrzywiła się.

– No to masz odpowiedź. Pytanie, czy jesteś gotowa zrezygnować z siebie, żeby zostać z kimś, kto się nie zmieni.

– Boję się. Boję się, że zostanę sama. Że nie zdążę. Że to wszystko runie i nie będę miała ani jego, ani dziecka.

– Karola – przerwała mi stanowczo. – Jesteś już sama w tej relacji, tylko jeszcze nie chcesz tego przyznać. I nie wiesz, czy zostaniesz mamą, ale wiesz, że to właśnie tego chcesz. A to znaczy więcej niż to, co macie teraz.

Później długo spacerowałam sama po osiedlu. Liście trzepotały pod stopami, niebo było ciężkie od chmur. Myślałam o Adamie. O tym, jak bardzo go kochałam, i jak bardzo go teraz... nie rozumiem.

Czy miłość wystarczy, jeśli nie idziemy w tę samą stronę?

To był koniec

Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, jakbyśmy byli na negocjacjach, a nie w naszym salonie, gdzie kiedyś śmialiśmy się do późna przy winie i filmach. Cisza między nami była gęsta, każde słowo ważyło tonę.

– Adam... – zaczęłam powoli. – Nie chcę cię zmuszać. Ani wmanewrowywać w życie, którego nie chcesz. Ale ja nie potrafię zrezygnować z tego marzenia.

Nie odpowiedział od razu. Patrzył na mnie z bólem, którego wcześniej nie widziałam. Może dlatego, że przez te wszystkie lata unikaliśmy prawdziwych konfrontacji.

– Wiem – odparł w końcu. – I nie mogę ci dać tego, czego pragniesz. Nie dlatego, że cię nie kocham. Tylko dlatego, że nie byłbym dobrym ojcem. Nie umiałbym się odnaleźć. Nie chcę kłamać i udawać.

– Czyli to koniec? – zapytałam cicho.

– Chyba tak – powiedział, nie podnosząc wzroku.

Nie było krzyków. Żadnych wyrzutów. Tylko smutek i zrozumienie, że właśnie kończy się coś, co kiedyś wydawało się wieczne. Spojrzałam na jego dłoń, leżącą tuż obok, ale już nie wyciągnęłam swojej.

– Zawsze myślałam, że razem przejdziemy przez wszystko – szepnęłam.

– A ja, że nic nas nie złamie – odpowiedział. – Ale czasem miłość to za mało.

Zostałam jeszcze chwilę, zanim wstałam i wyszłam do sypialni. Wiedziałam już, że czas się spakować. I że żadne z nas nie powie: „zostań”.

Poczułam ulgę

Stałam na środku pustego salonu, gdzie jeszcze kilka dni temu stała nasza kanapa. Moja walizka była gotowa, zamknięta na klamrę, jakby ten dźwięk miał zatrzasnąć też rozdział mojego życia. Z okna wpadało blade, poranne światło. Na komodzie leżała jedna rzecz, której nie spakowałam – nasze wspólne zdjęcie z Rzymu.

Złożyliśmy papiery rozwodowe bez kłótni. Bez dramatów. Notariusz spojrzał na nas z odrobiną zdziwienia – byliśmy zbyt spokojni. Ale to nie była decyzja z dnia na dzień. To był powolny rozpad, który zaczął się wtedy, gdy po raz pierwszy pomyślałam, że chcę czegoś więcej, a on po raz pierwszy się cofnął.

Rozwód nie bolał jak otwarta rana – był jak ciche umieranie, powolne gaśnięcie. Ale kiedy podpisałam dokumenty, poczułam coś, czego się nie spodziewałam. Ulga. Strach, oczywiście, też był. Ale obok niego stała odwaga.

Zamknęłam drzwi za sobą i zeszłam po schodach. Wiedziałam, że nie zaczynam od nowa – bo część mnie będzie zawsze z Adamem. Ale idę dalej. Sama. I mam nadzieję, że kiedyś będę matką.

Karolina, 34 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama