Reklama

Zawsze myślałam, że rodzina to siła. Że razem można wszystko – nawet jeśli nie bogactwem, to wsparciem, obecnością, dobrym słowem. Może to trochę naiwne, ale przez całe życie tak mnie uczono. Dziś mam trzydzieści trzy lata, cztery siostry, rodziców, którzy się nie rozwiedli, i ani grosza na własne mieszkanie.

Łóżko i kotara na sznurku

– Wstawaj, bo muszę się szykować do pracy – Justyna szturchnęła mnie łokciem.

Otworzyłam oczy, zasłoniłam twarz kołdrą. Nie była to moja kołdra. Mój materac. Mój pokój. To był pokój Justyny, koleżanki z pracy, która – z braku litości do siebie – zgodziła się wynająć mi... łóżko. Nie pokój, nie kanapę, tylko jedno z dwóch łóżek w jej dwupokojowym mieszkaniu. Jej siostra zajmowała drugi pokój, więc nie było opcji, żebym mogła się rozgościć. Na noc miałam kawałek podłogi, materac i kotarę na sznurku, żeby „mieć choć trochę prywatności”.

– Już wstaję – mruknęłam.

Nie było mi do śmiechu. Miałam zero perspektyw na własne lokum. Moje wszystkie oszczędności szły na jedzenie, rachunki, spłatę długu po byłym chłopaku, który uciekł za granicę, zostawiając mnie z kredytem. Rodzice? Mają dom, ale nie ma mowy, żebym tam wróciła. Za dużo hałasu, dzieci mojej siostry, wiecznie zmęczona mama i ojciec, który przy każdej okazji wypomina, że „dorosła baba powinna radzić sobie sama”.

Radziłam sobie. Tak jak potrafiłam. Pracowałam w dwóch miejscach, oszczędzałam każdą złotówkę. Ale widząc ceny mieszkań, wiedziałam jedno – za mojego życia nie będzie mnie stać nawet na kawalerkę.

– To może wynajmijcie coś razem z siostrami? – zapytała kiedyś koleżanka z pracy. Parsknęłam śmiechem.

– Moje siostry mają swoje dzieci, mężów i kredyty. One już coś dostały. A ja nawet nie wiem, gdzie dziś po pracy wrócę.

„Nie licz na spadek”

Mój ojciec nie był człowiekiem, który używał aluzji. Jak coś miał powiedzieć, to walił prosto z mostu. Bez owijania w bawełnę, bez złudzeń. Pamiętam, jak miałam może z dwadzieścia lat i po raz pierwszy zapytałam go, czy kiedyś dostaniemy coś po nich – dom, działkę, cokolwiek.

– Nic nie dostaniesz – powiedział, nie odrywając wzroku od telewizora. – My z matką mamy plan, żeby wszystko wyprzedać, jak tylko będziemy starzy i schorowani. Wolimy dożyć jak ludzie, a nie patrzeć, jak dzieci kłócą się o szafki.

– Serio? – zdziwiłam się. – Ale przecież macie dom...

– Dom sprzedamy. A jak nie, to i tak jest was czworo. Policz sobie. Co ty byś chciała dostać? Drzwi do piwnicy?

Nie było w tym ironii. Ojciec mówił całkiem poważnie. I właśnie wtedy dotarło do mnie, że choć mam rodzinę, nie mam żadnego zaplecza. Żadnej gwarancji, że w przyszłości będę miała własny dach nad głową. Każda z nas od początku była zdana na siebie.

– Jedynacy to mają fajnie – powiedziałam kiedyś mamie. – Dostają po rodzicach mieszkanie albo dom, a ja nawet nie wiem, czy kiedyś odziedziczę fotel.

– Nie zazdrość innym – ucięła krótko mama. – Nikt ci niczego nie broni.

To był ich standardowy tekst. Jakby fakt, że nie stać mnie na wkład własny, to była wyłącznie moja wina. Bo przecież inni jakoś mają. Tylko nikt się nie zastanawia, ile rzeczy dostali od życia na start. Ja miałam tylko kredyt i parę złotych w skarpecie.

Siostry miały lepiej

– Ty to masz dobrze, śpisz, ile chcesz, nikt ci nie wrzeszczy nad głową – powiedziała kiedyś moja starsza siostra Aneta, kiedy odwiedziłam ją po pracy.

– Jasne – odpowiedziałam, próbując się nie skrzywić. – Wstaję o piątej, wracam po dwudziestej, ale tak, śpię do woli.

W domu Anety było jak zwykle: hałas, płacz, bajki w tle, pies szczekał, a jej dwaj synowie biegali po mieszkaniu, jakby byli napędzani bateriami. Dostała to mieszkanie po teściowej. Nie musiała brać kredytu. Nie miała wcale więcej pieniędzy ode mnie, ale miała coś, czego ja nie miałam – rodzinę, która jej coś dała.

Zresztą każda z moich sióstr miała jakiś start. Jedna dostała od rodziców działkę na dom. Druga – wkład własny na kredyt. Trzecia wzięła ślub z chłopakiem, którego rodzice przepisali im mieszkanie. Ja byłam tą „zaradną”, co „jakoś sobie poradzi”.

– Przecież jesteś singielką, co ci więcej trzeba? – rzuciła któregoś dnia Patrycja, najmłodsza z nas. – Możesz jeździć, bawić się, nie masz dzieci, to sobie uzbierasz.

Nie wiedziałam, czy się roześmiać, czy popłakać. Uzbieram? Na co? Na kawalerkę w bloku z wielkiej płyty, gdzie nawet nie można spokojnie otworzyć okna, bo słychać sąsiadów z trzech stron?

A i tak nie miałam jak. Bo każda nieprzewidziana sytuacja – czy to choroba, czy wymiana okularów – wpędzała mnie w kolejne tarapaty finansowe. To było moje jedyne stałe zobowiązanie. Żadne tam plany na przyszłość, żadne dzieci. Ja miałam tabelkę w Excelu i próbę przetrwania do pierwszego.

Kiedy pytam o pomoc, widzę tylko spojrzenia

– Wiesz, nie chcę dużo – zaczęłam niepewnie, rozmawiając z mamą przez telefon. – Myślałam tylko… może mogłabym zamieszkać u was na jakiś czas, żeby odłożyć trochę na wkład własny?

Po drugiej stronie zapadła cisza. Taka, co dzwoni w uszach.

– No nie wiem, kochanie... – mama odezwała się w końcu. – Wiesz, jest nas tu już dużo. Dzieci Izy przecież u nas codziennie, do tego ojciec nie znosi hałasu, a i ja już nie mam siły. Chyba byś się tylko męczyła.

Nie byłam zaskoczona. Ta rozmowa nie była pierwsza. Ale za każdym razem czułam się tak samo – jakbym pytała o coś nieprzyzwoitego.

Zresztą, kiedy raz poprosiłam o pożyczkę – nie prezent, tylko pożyczkę – żeby dołożyć do wynajmu mieszkania, Aneta spojrzała na mnie, jakbym prosiła o nerkę.

– Ja? Wiesz, co się teraz dzieje? Wszystko drożeje. Poza tym Franek rośnie, potrzebuje nowych butów, a Mateusz chce na urodziny hulajnogę elektryczną. To nie są czasy, żeby rozdawać pieniądze, nawet rodzinie.

Rodzinie. Właśnie. Zawsze się mówiło, że rodzina jest po to, żeby się wspierać. Ale u nas to działało tylko w jedną stronę. Pomagamy tym, którzy mają dzieci. Tym, którzy „potrzebują naprawdę”. A ja? Ja jestem dorosła, bezdzietna, „radząca sobie”. Więc kiedy pytam o pomoc, widzę tylko spojrzenia. Czasem politowanie, częściej zdziwienie.

Jakby to, że chcę mieć coś własnego, było fanaberią. Zachcianką trzydziestoparoletniej singielki.

Jedynacy dziedziczą, ja znikam

Siedziałam na kawie z koleżanką z pracy, Basią. Opowiadała, że właśnie dostała mieszkanie po babci. Dwupokojowe, w starej kamienicy, z piecami kaflowymi i skrzypiącą podłogą.

– Wiesz, trochę trzeba włożyć, ale to moje. Naprawdę moje – mówiła z błyskiem w oku. – Niby się nie lubiliśmy z babcią, ale i tak mi je przepisała. Bo jedynaczka. Nikt nie miał do tego pretensji.

Patrzyłam na nią z zazdrością, której nie umiałam ukryć.

Ty to masz dobrze – powiedziałam. – U mnie to wygląda jak odwrotność dziedziczenia. Zamiast dostać coś po kimś, czuję, jakbym oddawała wszystko po trochu.

– No ale ty masz rodzeństwo, nie? – zapytała.

– Mam. Cztery siostry. I żadna z nas nie liczy na nic. Bo co można podzielić na tyle osób? Ojciec już powiedział, że dom sprzedają. A mama... mama nawet nie chce słyszeć o testamentach. „Po śmierci i tak wszystko się rozleci” – mówi.

Basia popatrzyła na mnie uważnie.

– A próbowałaś z nimi pogadać o tym tak na serio? Że się boisz, że zostaniesz bez niczego?

– Nie. Bo wiem, co usłyszę. Że jestem dorosła, że mam pracę, że „inni też mają ciężko”. Poza tym... mam wrażenie, że im tak wygodniej. Jak jestem tą „samodzielną”. Nikt nie musi się przejmować, nikt nie musi się dzielić. Po prostu mnie nie widać.

Zamilkłyśmy. Patrzyłam, jak Basia miesza łyżeczką w herbacie, z miną kogoś, kto nie wie, co powiedzieć. A ja wiedziałam tylko jedno – ja nie chcę zniknąć. Nie chcę już wiecznie czekać, aż zostanie coś dla mnie.

Może nigdy się nie doczekam

Czasem wieczorem włączam portal z ogłoszeniami mieszkaniowymi. Przeglądam kawalerki, ciasne dwa pokoje, nawet pokoje z aneksem w starych blokach. Klikam „ulubione”, choć wiem, że nigdy ich nie zobaczę na żywo.

Lubię sobie wyobrażać, że jedno z nich jest moje. Że mam własny klucz, własną skrzynkę pocztową i własny pokój, gdzie mogę zamknąć drzwi i pobyć sama ze sobą, nie tłumacząc się nikomu, że muszę „jeszcze trochę pomieszkać”.

Ale potem zamykam laptopa. Bo prawda jest taka, że może nigdy nie będę miała własnego kąta. Nie odziedziczę mieszkania po dziadkach – nie miałam kontaktu z żadnymi. Nie dostanę nic od rodziców, bo mają czworo dzieci i więcej kredytów niż oszczędności. I nikt w mojej rodzinie nie zapyta: „Co z tobą, czy masz gdzie mieszkać?”. Bo wszyscy są zajęci. Sobą, dziećmi, kredytami, hałasem dnia codziennego.

Nie mam do nich pretensji. Ale też nie umiem już udawać, że wszystko gra. Że jako jedyna z pięciu córek muszę być tą samodzielną, bezproblemową. Może powinnam krzyczeć, walić pięścią w stół, wołać: „Hej! Ja też tu jestem!”.

Ale prawda jest taka, że nauczyłam się milczeć. W milczeniu szukać mieszkań, w milczeniu pracować, w milczeniu zazdrościć jedynakom, którzy odziedziczą dom po rodzicach, mieszkanie po babci, albo chociaż pokój z meblościanką. Ja mam siebie. I nadzieję, że kiedyś ta zaradność coś mi przyniesie. Nawet jeśli nie będzie to własne M.

Ewelina, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama