„Mam 45 lat i zakochałam się w facecie z internetu. Wyznałam mu tę 1 rzecz, zabrał ostatni kawałek mojej godności”
„Nie jestem nieszczęśliwa. Jestem przeźroczysta. Tego nauczyło mnie życie: nie wychylać się, nie oczekiwać. Ale czasem pozwalam sobie na luksus: fantazjuję. O tym, że ktoś zobaczy we mnie kogoś więcej niż matkę, nauczycielkę, kobietę z cieniami pod oczami i wyprzedażową sukienką”.

- Redakcja
Mam czterdzieści pięć lat, dwa dzieciaki w wieku, kiedy bardziej potrzebują mojej obecności niż moich rad, kredyt na mieszkanie w blokowisku z lat osiemdziesiątych i pracę nauczycielki języka polskiego, która kiedyś mnie uskrzydlała, a dziś... cóż, dziś jestem mistrzynią w udawaniu entuzjazmu wobec „Pana Tadeusza”. Tylko raz, kiedy omawiamy „Ludzi bezdomnych”, pozwalam sobie na szczerość. „Znasz to uczucie, kiedy jesteś wszędzie, tylko nie w swoim życiu?” – pytam uczniów. Patrzą na mnie jak na kosmitkę. I mają rację.
Popołudnia to czas między zakupami a podsłuchiwaniem kłótni z TikToka, które dochodzą z pokoju Leny. Franek – mój młodszy – zamyka się w swoim bunkrze i gra. Nie wiem nawet w co. Gdy pytam, warczy. Nie jestem nieszczęśliwa. Jestem przeźroczysta. Tego nauczyło mnie życie – nie wychylać się, nie oczekiwać. Ale czasem, kiedy zaparzę herbatę z cytryną i siadam na kanapie, pozwalam sobie na luksus: fantazjuję. O tym, że ktoś do mnie napisze. Że zobaczy we mnie kogoś więcej niż matkę, nauczycielkę, kobietę z cieniami pod oczami i wyprzedażową sukienką. Że może na Tinderze – o ironio – nie wszyscy szukają tylko zdjęć w lustrze i seksu w aucie.
Zarejestrowałam się tam z ciekawości. Dla sportu. Ale kiedy napisał Bartek, poczułam, że się uśmiecham. Tak po prostu. Uśmiecham się.
Czytał mnie między słowami
– Lubię kobiety, które piszą pełnymi zdaniami – to była pierwsza wiadomość od Bartka.
Nie zaczynał od „hejka” ani pytania, czy jestem „spontaniczna i lubię przygody”. Napisał, że jest pisarzem z przypadku, z zamiłowania obserwatorem. Że nie przepada za krzykliwymi ludźmi, ale potrafi docenić dobry żart i jeszcze lepszy dialog. Odpisywałam mu niemal natychmiast. Wymienialiśmy się cytatami z Herberta, urywkami z filmów, ironią podszytą czymś głębszym. Bartek był czarujący w ten sposób, w jaki nie byli do tej pory mężczyźni z mojego świata – ci, którzy mylą Szymborską z Wisłocką (filmową!), a rozmowę z obowiązkiem.
Nie wiedział o Lenie ani Franku. Nie pytał, a ja… nie mówiłam. Chciałam przez chwilę być tylko Natalią. Nie „mamą, która nie może się dziś spotkać, bo młodszy ma gorączkę”. Nie „kobietą, która nie ma z kim zostawić dzieci”. Tylko sobą. Z żartem na końcu języka, z refleksją, z tym dziwnym poczuciem, że właśnie coś się zaczyna.
– Co cię rozbawiło? – zapytał któregoś wieczoru, gdy wysłałam mu uśmiechniętą buźkę.
– Ty. I ja. Że jesteśmy, że rozmawiamy. I że to jakoś... ma sens.
– Ma. Nawet większy niż sądziłem – odpisał.
Bartek umiał czytać między słowami. Bywał delikatny i zadziorny, w jednym akapicie. Czułam, jak rośnie we mnie coś dziwnego – radość? Nadzieja? Nie, jeszcze nie miłość. Raczej: budzenie się. Przypominanie sobie, że jestem kobietą. Że mogę się podobać. Że chcę się podobać. Kilka razy pisał: „musimy się kiedyś spotkać”. Ale oboje wiedzieliśmy, że „kiedyś” to bezpieczne słowo. Nie naciskał. Ja też nie.
Wieczorami zakładałam dres, zaparzałam miętę i siadałam z telefonem. Wcześniej słyszałam od Leny:
– Mamo, nie pisz do facetów jak nastolatka, bo to cringe.
A ja i tak pisałam. Bo chciałam. Bo Bartka chciałam. Nawet jeśli to była tylko rozmowa.
Wyznałam mu prawdę
Zastanawiałam się, ile jeszcze to pociągnę. Te wieczory przy telefonie, kiedy rozkwitam, ale tylko w połowie. Bo druga połowa mnie milczy – ta z Lenką, która nie znosi matematyki i z Frankiem, który znowu zgubił klucze. Ta zmęczona, z wyżartą lodówką i prasowaniem na później. Nie planowałam go okłamywać. Po prostu... nie powiedziałam. Zresztą, on też nie mówił od razu wszystkiego. Miał za sobą rozwód – delikatnie wspomniał, że jego była żona była „kobietą kalendarzem – wszystko miało swój termin i koniec”. Samotność nazwał „czystą kartką”.
W końcu pewnego wieczoru, kiedy Lena zamknęła się w łazience na godzinę z eyelinerem, a Franek smarkał na cały dom, usiadłam i napisałam. Długo, poważnie. Tak, jak pisałabym do człowieka, którego chcę wpuścić do prawdy.
„Bartek, muszę ci coś powiedzieć, zanim to zajdzie dalej. Mam dzieci. Dwoje. Nie są małe. Mają siedemnaście i piętnaście lat. Nie mieszkają ze mną w weekendy ani raz na dwa tygodnie. Mieszkają tu. Codziennie. Brudzą kuchnię i krzyczą. Kocham ich. I jestem z nimi sama. Nie wiem, czy to zmienia wszystko. Ale nie chcę cię okłamywać”.
Wysłałam. I przez godzinę nie oddychałam.
Bartek nie odpisał.
Patrzyłam w ekran telefonu jak idiotka. Z każdą minutą robiło się zimniej. Może zasnął? Może zajęty? Może... nie wie, co powiedzieć?
Po dwóch dniach dalej milczał. Napisałam coś lekkiego, trochę żartobliwego:
„Przestraszyłeś się? Bo moje dzieci gryzą, ale tylko czasem”.
Cisza.
Wciąż miałam zieloną kropkę obok jego imienia. Czytał. Był. Ale nie pisał.
Wieczorem, kiedy Franek rzucił ze swojego pokoju:
– Mamo, skończył się papier! – poczułam, że coś się naprawdę skończyło. Coś, co nie zdążyło się nawet dobrze zacząć.
Zabrał kawałek mojej nadziei
Cisza ma różne barwy. Czasem jest miękka – jak śnieg w pierwszy dzień zimy. A czasem jak beton. Tak było z Bartkiem. Jego milczenie waliło mnie w twarz codziennie. Nie było żadnego „potrzebuję czasu”. Było „nie ma mnie”. Tak po prostu.
Po tygodniu napisałam jeszcze raz. Ostatni.
„Nie wiem, co mam ci napisać, żebyś odpisał. Ale wiem, że nie będę pisać dalej. Nie dlatego, że nie chcę. Tylko dlatego, że nie chcę się wpychać tam, gdzie nie jestem mile widziana. Lubiłam nas. Ale rozumiem. Uciekaj, jeśli musisz. Ja zostanę – w miejscu, z którego nie mogę uciec, ale w którym żyję naprawdę”.
Wysłałam. I wyłączyłam powiadomienia z aplikacji. Odinstalowałam ją dopiero trzy dni później, kiedy Lena zawołała:
– Mamo, możesz mi podpisać zgodę na wycieczkę? I w końcu kupisz mi te dżinsy? Proszę...
Spojrzałam na nią. Na jej wyczesane brwi i policzki z różem. Była młoda. Jeszcze nie wiedziała, co znaczy czekać na wiadomość, która nigdy nie przychodzi.
A ja? Ja znowu byłam ta sama. Ale nie do końca.
Bartek zabrał ze sobą coś jeszcze – kawałek mojej nadziei, że mogę być widziana, zanim powiem „mam dzieci”. Jakby to jedno zdanie miało moc wymazywania kobiecości. Nie byłam zła. Nie rzucałam telefonem. Nie płakałam do poduszki. Siedziałam wieczorem w kuchni, patrzyłam w okno i powtarzałam sobie w głowie jego zdania. Te ładne, mądre, pełne czułości.
A potem zaparzyłam herbatę. Z cytryną. I powiedziałam sobie na głos:
– Trudno, Natalia. Przynajmniej wiesz, że jeszcze potrafisz się śmiać.
Jestem tam, gdzie powinnam
Zmywałam naczynia po kolacji. Gdyby ktoś mnie obserwował, pomyślałby, że jestem zupełnie spokojna. Może nawet zadowolona. W tle grało radio, takie ciche plumkanie, które pomaga zagłuszyć myśli. A może właśnie je uwypukla?
– Mamo, mogę iść do kina z Karoliną? – Lena weszła do kuchni bez pukania, z telefonem w dłoni, jakby trzymała broń. – Jej tata nas zawiezie, przysięgam. I wrócimy przed dwudziestą drugą. Przecież nie jestem dzieckiem.
– Jasne – odpowiedziałam po chwili. – Tylko weź kurtkę, padało przed chwilą.
– Serio? Bez wywodu o tym, że już za dużo siedzę poza domem?
– Serio.
Lena spojrzała na mnie podejrzliwie, ale nic nie powiedziała. Wyszła. Franek jak zwykle coś krzyczał z pokoju. Nie zrozumiałam słów. Może „Gdzie moje słuchawki?”, może „Kto zjadł ostatnie chipsy?”. Pewnie jedno i drugie. I wtedy to do mnie dotarło – to wszystko, co miałam, ta codzienność, którą przez lata traktowałam jak karę, było moje. I było prawdziwe. Nie pachniało ekscytacją ani czekaniem na wiadomość, ale było namacalne. I choć momentami trudne, miało sens. Miało ciepło. Miało rytm.
Spojrzałam na stół. Zostały na nim okruchy po grzankach i kubek z niedopitą herbatą Leny. Popołudniowe światło rozlało się po blacie, ciepłe i lekko pomarańczowe. I właśnie wtedy, w tej banalnej chwili, pomyślałam, że może jednak jestem tam, gdzie powinnam być. Nie po tej stronie, gdzie ludzie cytują poezję i znikają, kiedy pada słowo „dzieci”. Po tej drugiej. Z płatkami na podłodze, z niepasującą koszulką Franka, z kursem do kina i z powrotem.
Z życiem. Moim.
Nie napisał już nigdy
Nie napisał już nigdy. I chyba właśnie to bolało najbardziej – nie to, że odszedł, tylko że nawet nie uznał mnie za wartą pożegnania. Nie mam złudzeń. Wiem, że bycie kobietą z pakietem „dzieci, były mąż, kredyt i zmarszczki” nie czyni mnie idealnym materiałem na fantazję. Ale miałam nadzieję, że może jednak... że może ktoś zaryzykuje. I zostanie, choćby na chwilę. Przez kilka dni jeszcze zerkałam do telefonu, głupio, odruchowo. Potem już tylko sprawdzałam, czy Lena odpisała, czy Franek zdążył na autobus. I tyle.
Natalia, 45 lat
Czytaj także:
- „Miał być tort z truskawkami i kosze pełne czereśni. Ale teściowa z naszego wesela zrobiła festiwal bezguścia”
- „Praca z mężem w jednej firmie stała się gwoździem do trumny naszego małżeństwa. Poznałam jego prawdziwe oblicze”
- „Przyszła teściowa zorganizowała mi wieczór panieński. Miało być miło, ale jędza mnie publicznie upokorzyła”