Reklama

Nigdy nie sądziłem, że to się przydarzy właśnie mnie. Zawsze byłem raczej człowiekiem statecznym, poukładanym. Prawnikiem z zasadami, ojcem z zasadami. Mężem z zasadami. A jednak... życie lubi wywracać nawet najstaranniej zbudowane konstrukcje.

Reklama

Od śmierci Haliny minęło już osiem lat. Niby dużo, niby powinienem się już pogodzić, znaleźć nowy rytm życia, może nawet – jak sugerował Marek – spróbować ułożyć sobie życie z kimś innym. Ale ja nie potrafiłem. Po Halinie nikt już nie był dość dobry. Albo może – ja już nie byłem dość dobry dla nikogo. Zestarzałem się sam ze sobą. Śniadanie w ciszy. Obiad w ciszy. Kolacja przy telewizorze, najczęściej wyłączonym.

Marek, mój syn, dorosły mężczyzna, miał już swoje życie. Praca, znajomi, podróże służbowe. Wpadał czasem, ale bez większego zaangażowania. Życie toczyło się obok mnie, ja stałem w miejscu. A potem... Potem pojawiła się Joanna.

Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Przyprowadził ją na kolację i powiedział:

– Tato, poznaj Joannę. Myślę, że to ta jedyna.

Uśmiechnąłem się, podałem rękę. I wtedy spojrzała na mnie tym swoim ciepłym wzrokiem, uśmiechnęła się tak, że coś we mnie ruszyło jak lawina. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio czułem się taki... widziany. Nie widziała we mnie starego piernika, nie wyłącznie "ojca Marka", ale po prostu patrzyła na mnie jak na wartościowego człowieka.

Była urocza, pełna taktu, inteligentna, śmiała się z moich suchych żartów, a przy tym nie było w niej krzty nachalności. Żartowałem czasem z nią w obecności Marka – że jakbym był młodszy, to sam bym o nią zawalczył. Śmiała się z tego, kiwała głową z rozbawieniem. Mówiła, że jestem czarujący. Ja też się śmiałem, ale w środku coś we mnie rosło. Taka mała iskierka. I powtarzałem sobie: „To tylko dla zabawy. Chciałem po prostu znów poczuć się mężczyzną”.

Zaczynałem się w niej zakochiwać

– Mówię ci, Tadziu, ona jest... inna – powiedziałem, dolewając nam wina. – Nie tylko ładna. To nie o to chodzi. Ona ma w sobie ciepło. Takie... jak Halina kiedyś.

Tadeusz spojrzał na mnie znad kieliszka i zmarszczył brwi.

– Waluś... ty mówisz o swojej synowej.

– No i co z tego? Ja przecież nie mówię, że coś kombinuję. Po prostu... miło, jak ktoś cię słucha, uśmiecha się do ciebie. Czuję się przy niej... potrzebny.

– Potrzebny? – prychnął. – Ty chyba potrzebujesz raczej zimnego prysznica. Masz sześćdziesiąt parę lat, a ona jest z twoim synem.

– Przesadzasz. To tylko flirt. Taki niewinny. Mała iskierka. Nic więcej – machnąłem ręką, ale już wtedy wiedziałem, że sam siebie oszukuję.

Bo prawda była taka, że odkąd Joanna się pojawiła, myślałem o niej bez przerwy. Jej głos, gesty, sposób, w jaki zakładała włosy za ucho. Jak śmiała się z moich starych anegdot, choć Marek przewracał oczami. Bywały chwile, że wydawało mi się, że ona... też to czuje. To napięcie. To porozumienie.

Tadeusz pokiwał głową z politowaniem.

– Uważaj, Waldek. Czasem to, co dla ciebie jest „iskrą”, dla innych może być pożarem.

Zaśmiałem się, ale w środku czułem niepokój. Bo ja naprawdę zaczynałem się w tej dziewczynie zakochiwać.

Musiałem jej pokazać, że to nie tylko słowa

Przyjechali na niedzielny obiad. Marek grzebał w telefonie, a ja usiadłem z Joanną przy kuchennym stole. Upiekłem szarlotkę według przepisu Haliny. Chciałem jej pokazać, że jeszcze coś potrafię.

– Dla ciebie, Joasiu. Specjalnie – powiedziałem, podając jej talerzyk.

– Ojej, dziękuję, Waldku – uśmiechnęła się, ale jakoś bez blasku w oczach. Inaczej niż zwykle.

Chciałem rozładować atmosferę, więc rzuciłem żartem:

– Wiesz, gdybyś nie była żoną mojego syna, to bym się poważnie zastanowił, czy nie zawalczyć o twoje względy...

Joanna znieruchomiała, z łyżką w połowie drogi do ust.

– Może już wystarczy tych żartów? – powiedziała cicho, ale stanowczo.

– Joasiu... przecież tylko się droczę. Trochę lekkości w tym naszym sztywnym życiu nie zaszkodzi, co? – próbowałem się uśmiechnąć.

Ale ona odłożyła widelec.

– Ja... muszę pomóc Markowi. – Wyszła z kuchni, nie oglądając się za siebie.

Zostałem sam z talerzykiem i duszną ciszą. W mojej głowie kotłowały się myśli. Czy zrobiłem coś nie tak? Przesadziłem? A może... może ona się boi tego, co sama zaczyna czuć? Zamiast się wycofać, poczułem w sobie narastającą determinację. Muszę jej pokazać, że to nie tylko słowa. Że ja naprawdę...

Chciałem ją pocałować

Wiedziałem, że Marek wyjeżdża służbowo. Sam mi to powiedział, nawet nie patrząc mi w oczy. A Joanna… została sama. Przez kilka dni się nie odzywałem. Chciałem, żeby zatęskniła. Żeby zmiękła. W piątek wieczorem zapukałem do drzwi. W jednej ręce butelka dobrego wina, w drugiej sernik z cukierni, którą uwielbiała.

– O, Waldemar... – powiedziała z zaskoczeniem. – Marek wyjechał.

– Wiem. Ale pomyślałem, że nie powinnaś siedzieć sama. Tylko chwilkę. Pogadamy. Wypijemy lampkę. Jak dawniej.

Wpuściła mnie. Na stole zapachniała herbata, nie otworzyła wina. Rozmawialiśmy spokojnie. O książkach. O filmach. O samotności. A potem spojrzałem jej w oczy i powiedziałem:

– Wiem, że to szalone... Ale myślę o tobie każdej nocy.

Zamarła.

– Waldek... przestań. To... chore.

– To nie jest chore. To prawdziwe. Ty mnie obudziłaś. Od lat czułem się martwy. Aż przyszłaś ty – nachyliłem się, by ją pocałować.

Odsunęła się gwałtownie.

– Nie rób tego.

Zamilkłem. Poczułem, że stoję nad przepaścią. Patrzyłem, jak jej oczy się błyszczą – może od łez, może ze strachu. W środku czułem wszystko naraz: wstyd, pragnienie, żal, żar. I głuchą, druzgocącą pustkę. Popełniłem błąd? Czy ona się mnie brzydzi? Nie powiedziała już nic. Wstała i wskazała drzwi. Wyszedłem. Butelka została na stole.

To wymknęło się spod kontroli

Dwa dni później zadzwonił Marek. Bez pytania, bez zbędnych wstępów, bez „cześć”. Tylko jedno, ostre jak nóż:

– Musimy pogadać. U ciebie.

Czułem, że wie. Czułem to od momentu, kiedy usłyszałem jego głos. Przyszedł po pracy, jeszcze w marynarce, z cieniami pod oczami. Usiadł i długo patrzył na mnie bez słowa.

– Powiedz, że to nieprawda – rzucił w końcu. – Powiedz, że nie próbowałeś poderwać mojej żony!

Struchlałem.

– Nie chciałem cię skrzywdzić. Ale nie mogę kłamać. To... wymknęło się spod kontroli.

– Wymknęło się?! – zerwał się z krzesła. – Ty się wepchnąłeś w nasze życie jak cień. Czemu? Bo ci się nudzi? Bo nie możesz znieść, że jesteś stary?!

Nie umiałem odpowiedzieć. On nie był tylko wściekły – on był zraniony.

– Przyszedłem tu dzisiaj z nadzieją, że się wygłupiam. Że to jakaś pomyłka. Ale ty... – spojrzał na mnie z pogardą. – Ty naprawdę się w niej zakochałeś.

Pokiwałem głową. Nic innego mi nie zostało.

– Wiesz, kim jesteś? – warknął. – Samotnym, starym facetem, który nie potrafił znieść, że życie mu uciekło.

Drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem. A ja zostałem z tym jednym, bolesnym zdaniem, które wracało do mnie jak echo: „Nie potrafił znieść, że życie mu uciekło...”

Pragnąłem tylko poczuć się kimś

Siedziałem sam. Znów. Jak przez większość ostatnich lat. Ale tym razem samotność miała zupełnie inny smak. Nie była już cicha i przewidywalna. Była ostra, gryząca, rozlegająca się echem w każdym kącie mieszkania. Patrzyłem na zdjęcie Haliny. Uśmiechała się z ramki tym swoim spokojnym, łagodnym spojrzeniem. Jakby wiedziała. Jakby mnie ostrzegała, zanim jeszcze zrobiłem ten jeden krok za daleko. Ale wtedy nie słuchałem – ani jej, ani rozsądku, ani własnego sumienia.

Myśli uciekały w stronę Joasi. Widziałem ją pod powiekami – jak podaje mi filiżankę, jak się śmieje, jak z uwagą słucha, kiedy opowiadam o sprawach, które dla Marka zawsze były „zbyt nudne”. Zakochałem się w tych chwilach. W tej namiastce młodości. Życia. Bliskości. Wiedziałem, że to nie była jej wina. Nie prowokowała. To ja nadałem temu wszystkiemu znaczenie. Przypisałem jej emocje, których nie było. Tańczyłem sam. Do melodii, którą sobie wymyśliłem. A gdy próbowałem zaprosić ją do tego tańca – uciekła. I miała rację. Marek nie odbierał. Joanna też nie. I może tak było lepiej. Bo co mogłem im jeszcze powiedzieć? Że żałuję? Że chciałem tylko znów poczuć się kimś? Nie potrafiłem się zatrzymać. I za to zapłaciłem. Straciłem wszystko.

Waldemar, 66 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama