Reklama

Nie wiem, kto wymyślił hasło „najpiękniejszy dzień w życiu”, ale obstawiam, że nigdy nie organizował własnego ślubu. Przez ostatnie miesiące moje życie wyglądało jak plan zdjęciowy do kiepskiego reality show. Tylko zamiast makijażystki miałam za sobą zmęczenie, a zamiast scenarzysty – Excel z budżetem, który za każdym razem, gdy na niego patrzyłam, kłuł mnie w oczy jak ból po wyrwaniu ósemki bez znieczulenia.

Reklama

– Karolina, ty musisz to zrobić perfekcyjnie! – powtarzała mi mama, jakby chodziło o jakiś egzamin na astronautkę, a nie o ślub, w którym przecież dwoje ludzi po prostu mówi sobie „tak”.

Dwoje? No właśnie. Ja się starałam. Tomasz – mój narzeczony, przyszły mąż i największy flegmatyk tego świata – był bardziej zaangażowany w wybór nowego ekspresu do kawy do biura niż w układ stołów na naszym weselu.

– Tomek, wolisz białe czy kremowe serwetki? – zapytałam go pewnego wieczoru z trzęsącym się okiem i kubkiem melisy w dłoni.

– Hmmm... A są jakieś ciemniejsze? – odpowiedział bez mrugnięcia okiem. Jakbyśmy mieli robić pogrzeb, a nie ślub.

Ale ja się nie poddawałam. Zrobiłam checklisty, harmonogramy, wydruki budżetów. Przez chwilę nawet rozważałam terapię grupową dla narzeczonych, ale zabrakło mi czasu – miałam przecież ważniejsze sprawy. Jak na przykład znaleźć idealne zaproszenia z efektem matu, które będą się ładnie fotografować?

I tak sobie marzyłam, że chociaż prezenty będą czymś wyjątkowym. Czymś „od serca”, nie z listy z Allegro. Że ci wszyscy pociotkowie i koleżanki ze studiów postarają się, przyniosą coś, co nas zaskoczy, wzruszy, rozśmieszy.

Dzień przed ślubem, siedząc przy prosecco z moją przyjaciółką Olą, westchnęłam z rozmarzeniem:

– Wiesz, co mnie najbardziej cieszy? Że to będzie trochę jak Boże Narodzenie. Te paczki od gości, nie wiadomo co w środku... takie niespodzianki.

Ola uśmiechnęła się i powiedziała:

– Na pewno dostaniecie same cudowne prezenty, ludzie teraz tak się starają. Wiesz, modne są te ręcznie robione rzeczy, personalizowane. Albo voucher do spa. Coś innego.

No właśnie. Coś innego. Ale zamiast tego dostaliśmy coś... zupełnie identycznego.

Myślałam, że to ukryta kamera

Wracaliśmy z wesela w takiej euforii, że mogłam przysiąc, że nawet stary Opel taty wydawał się limuzyną. W pokoju hotelowym zdjęłam szpilki, a Tomek zaciągnął zasłony, jakbyśmy mieli zaraz... no, wiecie. Ale ja miałam inny plan.

– Otwieramy prezenty? – zapytałam z błyskiem w oku.

– Teraz? – jęknął, opadając na łóżko.

– No tak! Teraz! Przecież to najlepszy moment! – niemal podskoczyłam z ekscytacji.

Pierwsza paczka: eleganckie pudełko, złoty papier, kokarda jak z filmu.

– Ooo, coś konkretnego – mruknął Tomek, przecinając wstążkę.

Blender. Okej. Praktyczny. Zaczęliśmy się śmiać. Druga paczka – identyczna.

– Chyba jakiś zbieg okoliczności – powiedziałam, trochę zaniepokojona.

Trzecia. Blender. Czwarta. Blender. Piąta... No zgadnijcie.

To chyba jakiś żart – wycedziłam przez zęby. – Czy my mamy teraz otworzyć bar smoothie?

– Może to jakiś znak? – zaśmiał się Tomek. – Może mamy zostać influencerami kulinarnymi?

Spojrzałam na niego z morderczym spokojem.

– Możemy je sprzedać. Albo podarować na kolejne wesele? – próbował rozładować atmosferę.

– Nie jesteś zabawny – rzuciłam chłodno.

Szósta paczka. Siódma. Ręce mi opadły.

– Czy oni się wszyscy zmówili? – syknęłam. – Albo jest jakiś gang blenderowy, który terroryzuje wesela?

Tomek chwycił za pilota i włączył telewizor.

– Daj spokój. Przynajmniej nie dostaliśmy kolejnych kompletów pościeli. Wtedy miałam ochotę rzucić w niego jednym z tych blenderów. Albo każdym po kolei.

Nikt się nawet nie postarał

Następnego dnia, po nieprzespanej nocy spędzonej w towarzystwie siedmiu blenderów ustawionych wzdłuż ściany, postanowiłam działać. Zaczęłam na naszych małych poprawinach od ciotki Basi. Zawsze była pierwsza do gadania, więc i teraz nie zawiodła.

– A Ty też ten blender? – zapytałam, udając lekki uśmiech.

– No pewnie! Był w promocji w markecie, no i blender to przecież praktyczny prezent! – odparła z dumą, jakby odkryła Amerykę.

– Tak, bo przecież ślub to nie jest nic wyjątkowego, prawda? Ot, promocja w Tesco.

Ciotka zamilkła. Potem jeszcze wzruszyła ramionami, mruknęła „zawsze tylko masz jakieś wymagania” i odeszła. Podeszłam do kolejnej pary – kuzynka Sylwia i jej partner. Oni zawsze byli tacy „nowocześni”, więc może chociaż oni...

– My też blender – przyznała bez skrępowania. – No bo wiesz, był ten sam model co u nas w domu, i działa świetnie!

– Fantastycznie. W takim razie otwieramy bar mleczny – rzuciłam z udawaną radością.

Tomek znowu to wszystko bagatelizował.

– Kochanie, ludzie dają to, co mogą. Ciesz się, że w ogóle coś przynieśli – próbował mnie przekonać, gdy wróciłam wściekła do domu.

– Ale czy musieli przynieść wszyscy to samo? Siedem blenderów?! Nie mogli się chociaż skonsultować?

– Może się konsultowali. I ustalili, że blender to pewniak.

Nie wytrzymałam.

– Pewniak?! To nie egzamin z matmy, tylko ślub! Nasz ślub! – krzyknęłam i trzepnęłam drzwiami lodówki tak mocno, że aż jeden z blenderów zadrżał.

Zaczynałam rozumieć, że to nie prezenty mnie bolą. To ta bylejakość. Jakby nikt nie chciał się postarać. Jakby nikt nie znał mnie na tyle, by kupić cokolwiek od serca.

Wszyscy mnie obgadywali

Szłam do łazienki po ręcznik, gdy przypadkiem usłyszałam rozmowę w salonie. Głosy znajome – kuzynka Justyna i jej mama, ciocia Renata.

– No przecież nie będziemy wydziwiać – mówiła ciotka z pełnymi ustami. – Ważne, że coś się dało. A Karola i tak zawsze była trochę... nadęta.

– Dokładnie – przytaknęła Justyna. – Zawsze wszystko na pokaz. Dekoracje, zdjęcia, suknia... jakby to był ślub dla Instagrama.

Zamarłam. Z ręcznikiem w dłoni i pulsującym sercem. Nie miałam zamiaru podsłuchiwać, ale już nie mogłam się cofnąć. Słowa cięły mnie jak noże.

Weszłam do salonu jak burza.

– Przepraszam, że przeszkadzam – powiedziałam z lodowatym uśmiechem. – Ale bardzo mnie interesuje, co jeszcze o mnie mówicie, kiedy myślicie, że nie słyszę?

Justyna zesztywniała. Ciotka próbowała się uśmiechać jakby nic się nie stało.

– Karolinko, no co ty... Tak tylko sobie żartowałyśmy...

– Naprawdę? Bo jakoś nie brzmiało to jak żart. Brzmiało to jakbyście się po prostu nie mogły doczekać, żeby sobie ulżyć.

– Oj, nie przesadzaj – machnęła ręką ciotka. – Każdy coś czasem powie.

– Nie o ślubie swojej siostrzenicy! – krzyknęłam.

Zapadła cisza. Nikt nie spojrzał mi w oczy.

– Wiesz co? – rzuciłam jeszcze. – Może ten cały ślub był pomyłką. Bo najwyraźniej nikt z was nawet nie zna osoby, dla której rzekomo przyszedł świętować.

Wyszłam, trzaskając drzwiami. Chciałam płakać. Ale jeszcze bardziej – uciec.

Miałam tego serdecznie dosyć

Obudziłam się z bólem głowy i ciężkością w sercu, jak po kiepskim śnie, który jednak – niestety – był rzeczywistością. Weszłam do kuchni boso, w satynowej piżamie, a na stole stało siedem blenderów. Ustawione w równym rzędzie, jakby miały mnie pilnować, żebym przypadkiem nie zapomniała, jak bardzo jestem dla wszystkich... wymienna.

Tomek siedział przy stole, jadł płatki z mlekiem i przewijał coś na telefonie.

– Hej – mruknął z ustami pełnymi jedzenia. – Chcesz kawy?

Nie odpowiedziałam. Podeszłam do okna, odsunęłam firankę i wpatrywałam się w ulicę. Cisza. Żadnych fajerwerków. Żadnych romantycznych gestów. Tylko beton, samochody i blenderowy patrol za moimi plecami.

– Dzwoniła ciocia Basia – powiedział Tomek. – Pytała, czy nam się prezenty podobały.

Parsknęłam śmiechem. Takim pustym, ostrym.

– A co jej powiedziałeś? Że założyliśmy hurtownię małego AGD?

Tomek westchnął. Odłożył łyżkę.

– Karola, no błagam cię. Wyluzuj już. To były tylko prezenty.

Odwróciłam się gwałtownie.

– Nie chodzi o prezenty! – głos mi zadrżał. – Chodzi o to, że nikt nie pomyślał. Nikt się nie postarał. Nikt mnie nie zna. A ty... Ty też nic nie zauważyłeś. Byłeś obok, ale nie byłeś ze mną.

– Przesadzasz – rzucił z irytacją. – Zawsze musisz dramatyzować. Ja chciałem się cieszyć, a ty tylko patrzysz, co było nie tak.

Spojrzałam na niego. Tego mojego męża od wczoraj. Mężczyznę, którego znałam od sześciu lat, a jednocześnie... zupełnie nie.

– Może właśnie dlatego ten ślub tak wyglądał. Bo wszystko robimy, jakby „było okej”. Ale nie jest. I ja nie chcę już więcej życia „na pół gwizdka”.

Wyszłam z kuchni. Za mną zostały jego płatki, blenderowy zastęp i moje pęknięte wyobrażenia.

Tylko te słowa miały sens

Wieczorem pojechałam do babci. Bez zapowiedzi. Wzięłam Ubera, wysiadłam pod jej blokiem, zadzwoniłam domofonem i gdy tylko usłyszałam znajome „słucham?”, głos mi się załamał.

– To ja... Karolina...

Drzwi otworzyły się natychmiast. Babcia siedziała w fotelu, owinięta wełnianym kocem, z herbatą w dłoniach i tym spokojem w oczach, którego brakowało mi od miesięcy. Spojrzała na mnie jak zawsze – z czułością, nie z oceną.

– No chodź, moje dziecko. Powiedz mi, co się dzieje.

Nie chciałam mówić nic. Ale oczy same się zaszkliły.

– Wszyscy kupili nam blender – wyjęłam z siebie, śmiejąc się przez łzy.

Babcia się zaśmiała, ale zaraz spoważniała.

– Karolinko, ludzie rzadko potrafią dawać naprawdę. Czasem dają tylko to, co im wygodnie.

Usiadłam przy niej. Podała mi kopertę. Nie była ciężka. Zresztą, nie o to chodziło.

– Ja nie miałam pieniędzy, wiesz. Ale... napisałam Ci coś. Od serca. Z życia.

Rozłożyłam kartkę. Drżały mi dłonie. Pismo babci – nierówne, ale pełne miłości. Kilka linijek o cierpliwości. O tym, że miłość nie zawsze jest ładna, ale jest prawdziwa wtedy, gdy się ją codziennie wybiera. O tym, że warto się czasem pokłócić, byle nie zapomnieć, po co się w ogóle razem jest. Czytałam to trzy razy. W ciszy. A potem się rozkleiłam. Nie z powodu tych cholernych blenderów. Tylko dlatego, że pierwszy raz od miesięcy ktoś powiedział mi coś naprawdę ważnego. Coś, co miało sens.

Karolina, 29 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama