Reklama

Czułam lekką tremę przed spotkaniem z tą osieroconą bidulą. Ale chciałam spróbować. Czytałam o tym wypadku w lokalnych serwisach. Kobieta zginęła na pasach. Smutna klasyka: jeden samochód się zatrzymał, a kierowca na drugim pasie nie. Mieszanka nieuwagi, pośpiechu i arogancji skończyła się tragedią. Kobiety nie udało się uratować, a ludzie w komentarzach dopatrywali się szczęścia w nieszczęściu, że żyła sama i nikogo nie osierociła.

Reklama

No, nie do końca. Kolejnego dnia rano, gdy jak zwykle przy porannej kawie przeglądałam posty na Facebooku, rzucił mi się w oczy jeden z nich. Udostępniła go moja znajoma, a wpis zamieściła pani weterynarz, która miała u siebie kotkę tej śmiertelnie potrąconej kobiety. Kotka była w lecznicy, gdyż przeszła zabieg sterylizacji.

Na apel o dom tymczasowy dla półrocznego kociaka, który smutno zerkał zza krat kontenera, coś we mnie drgnęło. Wiadomo, jeśli dom się nie znajdzie, biedaczek wyląduje w schronisku albo, nie daj Boże, zasili szeregi bezdomnych zwierzaków, które czasem ktoś z łaski dokarmi. Zrobiło mi się żal sieroty. Kocinka niczego nie rozumiała, poza tym, że nagle zniknęła jej stała opiekunka i odtąd zamiast w swoim zwykłym miejscu musi siedzieć zamknięta w kontenerze.

Nigdy nie miałam kota. Psa zresztą też. Moja mama pedantka nie chciała żadnych zwierząt w domu, więc musiało nam z siostrą wystarczyć głaskanie psa sąsiada. A potem przywykłam do tego, że nie mam u boku niczego żywego, poza kwiatkami, i nie tęskniłam do zmiany. Znajomi mieli psy, koty, chomiki i świnki morskie albo i całe stadko „braci mniejszych”, więc odwiedziny u nich wystarczały mi do integracji międzygatunkowej.

Czasem naszła mnie myśl, że miło by było przytulić się w nocy do psa albo uspokoić nerwy głaskaniem kociego futra, ale potem nadpływały kolejne refleksje – o konieczności wychodzenia na spacery bez względu na aurę i samopoczucie, o porozrzucanym wszędzie żwirku z kuwety, o kłakach na ubraniu i na kanapie, o problemie wakacji – i ochota na żywego pluszaka raz dwa mi przechodziła.

No trudno, dzisiaj chyba nici z integracji…

Ale zdjęcia tej kotki nie mogłam wyrzucić z pamięci. Wydawała się taka smutna i bezradna. Napisałam w komentarzu, że nigdy nie miałam kota, więc nie mam doświadczenia, ale jeśli chodzi tylko o parę dni, to chętnie spróbuję. Szybko odezwała się do mnie pani weterynarz, chwilę porozmawiałyśmy, żeby ustalić, czy ja i mój dom w ogóle się nadajemy, żeby przyjąć kota. A potem machina ruszyła.

Już wieczorem tego samego dnia miałam w domu wystraszonego futrzaka, który skrył się w kącie za kanapą. Właściwie mogłyśmy sobie podać lapę: też byłam wystraszona. Nie wiedziałam, czy mam ją zostawić w spokoju, czy na siłę starać się z nią jakoś zaprzyjaźnić. Wydawała się dzika i raczej wrogo nastawiona. Wcale się jej nie dziwiłam – wylądowała w obcym miejscu, z obcym człowiekiem. Człowiekiem, który niby postawił miseczkę z jedzeniem, ale był totalnie nieznajomy, od wyglądu, przez głos, po zapach. Siedziałam więc na kanapie, a ona kuliła się za kanapą.

– No, dobra, kicia, dzisiaj chyba nici z integracji. Żarcie masz, legowisko masz, bardzo proszę, nie zrzucaj kwiatków z parapetu. Doniczki były drogie… – mruknęłam do zwierzaka, zastanawiając się, czy to normalne zachowanie, znaczy, gadanie do kota, czy nie bardzo.

No nic, wzruszyłam ramionami i poszłam do łazienki. Umyłam się, położyłam do łóżka, a rano wstałam i znalazłam kota w tym samym miejscu, w którym wczoraj go zostawiłam. Tyle że jedzenie było wymiecione. Dobry znak. Musiała wyjść, żeby zjeść, odważyła się.

Obudziłam się nagle: coś było inaczej niż zwykle

Niestety, kolejnego dnia kicia nadal była na tyle przestraszona i nieufna, że nie wychodziła z ukrycia. Martwiłam się o nią i zadzwoniłam do pani weterynarz. Radziła obserwować kotkę jeszcze dzień, dwa, a jak nic się nie zmieni, to ona przyjedzie i ją zabierze.

– No, widzisz, kiciuś, chciałam pomóc, ale ty mnie najwyraźniej nie chcesz – powiedziałam wieczorem, usiadłszy na podłodze obok kanapy, naprzeciw kąta, skąd łypał na mnie kot. – Co prawda własna matka nazywa mnie starą panną, a te, jak głosi stereotyp, powinny mieć stadko kotów, ale widać ja nie pasuję do wzorca albo do ciebie, przepraszam, widać się nie nadaję…

Westchnęłam ciężko, bo nagle zrobiło mi się przykro i żal, że nie zostałam zaakceptowana przez kocią sierotę. No ale nie da się wymusić sympatii ani zaufania. Może kotka jakoś wyczuła, że nigdy nie miałam zwierzaka i nie mam pojęcia, jak się zająć drugą żywą istotą?

Obudziłam się rano, jeszcze przed dźwiękiem budzika. Bo coś było inaczej niż zwykle. Na kołdrze, na moim brzuchu, leżała kotka. Zwinięta w kłębek, spała w najlepsze. Przejęta sytuacją, niemal zamarłam, ale kicia wyczuła jakieś moje mikroruchy, obudziła się i… przesunęła wyżej, na mój dekolt, gdzie znowu zasnęła.

To było niesamowite, gdy tak leżała, ufnie, spokojnie, i mruczała cichutko. Fascynujący odgłos. Nigdy w życiu nie słyszałam go z tak bliska. Pogłaskałam ją delikatnie i też zamknęłam oczy. Najwyżej spóźnię się do pracy, raz w życiu mogę.

Od tamtego świtu wszystko się zmieniło

Napisałam do pani weterynarz, żeby dała nam jeszcze kilka dni, bo chyba mamy przełamanie w naszych relacjach, więc powinno być lepiej. Rzeczywiście tak było. Kiedy wróciłam z pracy, zauważyłam, że kicia zwiedziła całe mieszkanie.

Była ostrożna, ale nie dość i gdzieniegdzie zrzuciła coś z półki, a potem bawiła się tym, co spadło. Nie miałam do niej pretensji, cieszyło mnie, że oswaja się z nowym miejscem. A kiedy podchodziła do mnie, żeby otrzeć się o moje nogi, albo gdy wskakiwała na kanapę, by zwinąć się w kłębek, wtulona w moje udo, aż miałam ochotę klaskać z radości.

Musiałam schować kilka rzeczy do szuflad czy pudełek, by ich nie stracić, ale mimo wszystko opieka nad kotem nie okazała się tak trudna i nie wymagała ode mnie wielkiego poświęcenia. Za to satysfakcja była ogromna. Jednak pasuję, jednak się nadaję, jednak…

A potem dostałam telefon, że znalazł się dla kotki dom na stałe. To oznaczało, że za kilka dni kicia wyruszy w podróż do zupełnie innego domu i nigdy więcej jej nie zobaczę. Właśnie w pełni do mnie docierało, że przyjdzie nam się rozstać, kiedy wskoczyła na biurko, przy którym siedziałam. I zaczęła uważnie mi się przyglądać. Wyciągnęła łapkę, próbując dotknąć mojej twarzy, jakby chciała mnie pogłaskać i powiedzieć: hej, stara, będzie dobrze.

– A może chciałabyś u mnie zostać, co? – wyrwało mi się.

– Miau – zgodziła się.

– Ale tak na stałe, nie tymczasowo.

– Miau – potwierdziła.

– Jakoś byśmy się dogadały, prawda?

– Miau.

No to skoro było trzy razy „miau”, nie mogłam jej już oddać. Zapłakałabym się i zamartwiła na śmierć, choć znałyśmy się raptem dwa tygodnie. Nie sądziłam, że między człowiekiem a zwierzęciem może tak szybko wytworzyć się więź, ale to się właśnie wydarzyło między nami.

Już prawie nie pamiętałam, jak wyglądało moje życie bez kotki

Oddzwoniłam i oznajmiłam, że kicia nigdzie nie pojedzie. Bo to nieludzkie. Nie można jej skazywać na kolejną przeprowadzkę, zmianę domu, zapachów, na ponowne oswajanie się, przyzwyczajanie, jakby już nie dość się stresowała i nacierpiała. I pewnie by za mną tęskniła, bo ja za nią na pewno. Nie mogłam nam tego zrobić!

Żyjemy sobie razem już drugi rok. Zaczęłam od nadania jej imienia, bo już mogłam, bo już nie byłam „tymczasową pańcią”. Teraz mieszkam z Panną Mikotką i nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej. Codziennie jestem budzona przez mokry nosek i miauczenie, bo żołądek Mikotki jest dokładniejszy niż mój budzik. Codziennie dostaję zdrowotną porcję przytulania i mruczenia. W zamian za stosowną dawkę pieszczot.

Należą jej się jak psu kość. Nie tylko za to, że mam ją na wyłączność, ale również za bycie doskonałym filtrem na facetów. Jeśli na jej widok krzywią się albo irytują, raczej nie wróży to dobrze. Nie marnuję więc czasu na palantów, egoistów, pedantów i kolesi o władczych zapędach, którzy nie zaakceptowaliby, że w moim życiu jest ktoś jeszcze poza nimi i że nie zrezygnuję dla nich z przyjaciółki. Bez szans.

Reklama

Stanowimy z Panną Mikotką tandem. Ja kocham ją, a one mnie. Nawet jeśli jej miłość jest interesowna, nie obrażam się, nie wymagam więcej. Kot to kot, jest samolubny i szczery w swoim egocentryzmie. Akceptuję to, bo w relacji człowiek-kot, to kot wybiera. A Panna Mikotka wybrała mnie na swojego człowieka od karmienia, głaskania i zapewniania towarzystwa. Dziękuję.

Reklama
Reklama
Reklama