Reklama

Zainstalowałam nowy kinkiet nad lustrem w łazience. Teraz widzę każdy niepotrzebny włosek, każdy syfek na brodzie albo koło nosa. Widzę też zmarszczki, na razie delikatne jak pajęczyna, lecz nie znikają nawet po dobrze przespanej nocy. No cóż, nadal nieźle wyglądam, ale czasu się nie cofnie…

Reklama

Włosy mam czarne, naturalnie kręcone. Oczy bure, czasem wydają się zielone. Wzrost średni. Zainteresowania: wszystko po trochu, w ogóle życie mnie interesuje i ludzie też. Zawód – pielęgniarka. Postanowiłam, że tak się będę przedstawiała na portalach randkowych i w biurze matrymonialnym (nawet tam trafiłam w poszukiwaniu wielkiej miłości).

Za chwilę dobiję do czterdziestki, a nadal jestem singielką bez przydziału. Moje łóżko jest zimne jak eskimoskie igloo! Prawdę mówiąc, zakochana to jestem od dawna. Nieszczęśliwie i bez wzajemności, a także bez nadziei, że to się kiedyś zmieni. Prawie codziennie samochód mojego ukochanego zatrzymuje się na światłach obok przystanku autobusowego, na którym sterczę od 6.27, bo wtedy się przesiadam z jednego busa do drugiego.

Zawsze czekam, aż on przejedzie, choćbym nawet miała się spóźnić do pracy. Z bijącym sercem zaglądam do jego auta, żeby sprawdzić, czy nie ma tam żadnej dziewczyny, ale na moje szczęście zawsze jest sam. Nosi okulary, ma włosy jak Johnny Depp w filmie „Czekolada”, jest śniady, szczupły i piękny! Światła się zmieniają i wiooo… koniec baśni!

Sporo o nim wiem, bo mam wszędzie koleżanki, a one także mają koleżanki i przyjaciółki w różnych instytucjach. Jak się zna numer rejestracyjny auta, to można się dowiedzieć tego i owego. Więc wiem, jak ma na imię i na nazwisko, wiem, że jest trochę starszy ode mnie i że jest stanu wolnego. Ale gdybym nawet znała jeszcze numer jego buta i kołnierzyka, nic by mi to nie pomogło.

Zobacz także

Wyobrażałam sobie tę scenę na okrągło

– Rzuć mu się pod koła – śmieją się koleżanki, ale to w większości wariatki, więc i rady mają głupie, nie do zrealizowania. Inne podpowiadają, żebym nieustannie sobie wyobrażała, jak mój najdroższy trafia na izbę przyjęć akurat wtedy, gdy ja mam dyżur. Przychodzi z jakąś błahą dolegliwością, jednak jest zmartwiony i przerażony jak każdy normalny chłop u doktora. Wtedy właśnie ja rozwijam swoje anielskie skrzydła. Zanim doktor postawi diagnozę, pacjent już jest we mnie zakochany i nie wyobraża sobie życia w pojedynkę.

Dziewczyny twierdzą, że taka wizualizacja daje znakomite efekty, że to, co sobie wymarzysz, sprawdza się prawie w stu procentach… No właśnie. Bo niestety, to „prawie” czyni wielką różnicę! Szpital, w którym pracuję, jest otoczony wielkim parkiem pełnym starych drzew. Gnieżdżą się na nich miliony kawek, gawronów, srok i wróbli. Czasami wrzeszczą tak, że nie słychać własnych myśli.

Przy głównym budynku jest apteka tak dobrze zaopatrzona, że przyjeżdżają do niej ludzie z całego miasta. Najwidoczniej i mój książę robił tam jakieś zakupy, bo najpierw zobaczyłam jego samochód na parkingu, a potem i on minął mnie szybkim krokiem, kompletnie nie zwracając uwagi na pielęgniarkę w ciemnej pelerynie. Właśnie niosłam do apteki listę zamówionych przez siostrę oddziałową leków…

Był o dwa, może trzy kroki ode mnie, gdy nagle rozjechały mu się nogi na białawej mazi, której pełno na chodnikach (ptaki się nie krępują i brudzą jak szalone). Zamachał rękami i łup! Runął tuż przede mną. Usłyszałam, jak klnie ciężkim słowem, potem zarejestrowałam chrupnięcie pękającej kości… Faktycznie, moja wizualizacja zaczynała się spełniać, bo biedak jęczał z bólu i potrzebował pomocy.

Zadzwoniłam do koleżanek na ortopedię, żeby szybko podesłały wózek. Uwinęły się raz-dwa i już taszczyłam swojego księcia do windy, znowu telefonicznie prosząc, żeby został natychmiast przyjęty.

Cały czas mówiłam do niego:

– Niech się pan nie martwi, zaraz przestanie boleć, jest pan w dobrych rękach…

On tylko pojękiwał i spoglądał na mnie z wyraźną niechęcią. Myślałam, że to szok. Dobrotliwy uśmiech nie schodził z mojej twarzy, kiedy mu prześwietlali nogę, a później zakładali gipsowy opatrunek. Dwa razy dzwonili do mnie z oddziału, bo zniknęłam, a tam był huk pracy, ja jednak trwałam przy moim pacjencie.

Tak odszykowana weszłam do lokalu…

Doczekałam chwili, kiedy przyjechał jakiś jego kolega, żeby go zabrać do domu. Załatwiłam dla nich sto spraw: między innymi zaparkowanie auta na szpitalnym placu, zaświadczenie o złamaniu i udzielonej pomocy. Naprawdę się postarałam! On przyjmował to naturalnie, jak coś oczywistego, jakby mu się należało.

Dopiero na koniec zapytał, jak się nazywam i gdzie mnie można znaleźć.

„Jednak! – pomyślałam. – Udało się”.

Zaczęło się czekanie. Każdy telefon w dyżurce podrywał mnie na równe nogi. Wszystkie dziewczyny wiedziały, że jakby co, mają mnie wykopać choćby spod ziemi. Wstawałam przed piątą i zaczynałam pracę nad urodą; nie czułam zmęczenia ani głodu, nakręcała mnie myśl, że dzisiaj już na pewno, że nareszcie się spełni marzenie mojego serca!

Doczekałam się. Zadzwonił i zaproponował spotkanie w znanej kawiarni. Serce mi biło z radości. Ledwo wyjąkałam:

– Dobrze, oczywiście, będę na pewno.

Przyjaciółka zrobiła mi makijaż. Druga pożyczyła bluzkę, trzecia torebkę. Odszykowana i pewna, że tym razem miłość na mnie naprawdę czeka, weszłam do lokalu.

Jeszcze go nie było, choć ja, zgodnie z radami koleżanek, nieco się spóźniłam. Za to przy stoliku siedział ten kolega, który go zabierał ze szpitala. Na mój widok lekko się uniósł i zrobił zapraszający ruch ręką.

– Pan w zastępstwie? – zażartowałam, ale nawet się nie uśmiechnął.

Wyjaśnił, że jest adwokatem, a sprawa nie wymaga obecności klienta, tym bardziej że chodzenie sprawia mu trudność.

– Mamy zamiar wystąpić przeciwko szpitalowi na drogę sądową o odszkodowanie – poinformował mnie suchym tonem. – Pani była bezpośrednim świadkiem zdarzenia, chcemy, żeby pani zeznawała w sprawie.

Zatkało mnie!

– Ale co szpital ma wspólnego z wypadkiem?– wyjąkałam.

– A ma, dużo ma – tłumaczył. – Sprzątanie terenu przed szpitalem leży w gestii tej instytucji. A tam było brudno i niebezpiecznie ślisko. Sam widziałem, poza tym mamy zeznania wielu osób, które akurat wtedy tam się znajdowały. Zresztą do dzisiaj nikt tego brudu nadal nie likwiduje.
Miał rację. Istotnie tak było, ale kto upilnuje tysiące ptaków albo im wytłumaczy, że chodnik to nie toaleta? Trzeba by całą dobę chodzić tam z miotłą!

– Tylko do czego ja jestem panom potrzebna, skoro macie tylu innych świadków? – próbowałam się migać.

– Przecież to się stało w pani obecności! To pani udzielała pierwszej pomocy, wzywała personel, cały czas była pani przy moim kliencie! Jesteśmy za to wdzięczni. Na pewno podkreślimy w pozwie pani pozytywną postawę, proszę się nie martwić.

– Ale szpital będzie miał kłopoty? – pytałam. – Chcecie panowie, żebym stanęła przeciwko mojemu pracodawcy?

– Nie ma pani wyjścia. Liczy się prawda. Mój klient przez niedbalstwo i brud został wyłączony z normalnego życia, poniósł wiele strat finansowych i moralnych, więc ma prawo się upomnieć o swoje.

– Będę miała kłopoty! Proszę mnie wyłączyć z tej sprawy.

– Niestety. Uczciwie panią informujemy, że nie ustąpimy. Nie ma pani wyjścia…

Co będzie, kiedy moje szefostwo zobaczy mnie jako świadka oskarżenia? Stracę robotę? Możliwe! Albo tak mi „uprzyjemnią” życie, że sama odejdę.
Oczywiście oni mają rację. Był syf przed szpitalem, było niebezpiecznie, akurat jemu się przytrafił wypadek, ale mogło trafić na każdego; dziecko, kobietę w ciąży, starszą osobę, która źle toleruje złamania. Trzeba sprzątać albo płacić za niedbalstwo!

Reklama

Tylko dlaczego ja mam stać na linii ognia? Źle wizualizowałam? A może po prostu mam strasznego pecha?

Reklama
Reklama
Reklama