Reklama

Siedziałem w ogródku kawiarenki na Rynku Starego Miasta i czekałem na nią. Trochę niecierpliwie, ale na pewno z radością i uśmiechem. Spotkanie z młodą piękną dziewczyną zawsze jest przeżyciem ekscytującym, Szczególnie, kiedy się już jest facetem – delikatnie mówiąc – mocno dojrzałym. Pewnie dlatego przyszedłem na miejsce „randki” nieco wcześniej. Zamówiłem wodę mineralną i gapiłem się na ludzi zwiedzających naszą Starówkę. „Już wrzesień, a jeszcze tylu turystów” – pomyślałem.

Reklama

Wokół fontanny i Syrenki kręcił się kolorowy tłumek z aparatami fotograficznymi i telefonami. Ludzie o różnym kolorze skóry ustawiali się i pozowali, by mieć pamiątkę z pobytu w Warszawie. Wyglądało to naprawdę śmiesznie, bo co chwila ktoś komuś właził w pole widzenia obiektywu i wtedy rozlegały się grzeczne, ale stanowcze okrzyki w najbardziej egzotycznych językach świata. Ludzie uśmiechali się, kłaniali sobie, robili przepraszające miny i gesty, a niekiedy ze śmiechem wspólnie pozowali do zdjęć. Brylowali w tym Azjaci i byli naprawdę szczęśliwi, gdy udało im się namówić kogoś do takiej zabawy. I wtedy ja, oczywiście ukradkiem, fotografowałem ich znad kawiarnianego stolika.

– Coś podać? – głos kelnerki wyrwał mnie z rozmyślań.

Spojrzałem na zegarek. „Spóźnia się” – pomyślałem.

– Nie, dziękuję. Jeszcze czekam…

Zobacz także

Dziewczyna uśmiechnęła się, kiwnęła ze zrozumieniem głową i zniknęła wewnątrz kawiarenki. Nagle poczułem na oczach czyjeś dłonie.

– Zgadnij, kto to? – roześmiany głos nie pozostawiał wątpliwości: to ona.

– A kto mógłby mieć takie radosne pomysły? Tylko mój największy skarb, Agata! – odpowiedziałem bez odwracania głowy. – Spóźniłaś się…

– Przepraszam cię – głos zmienił ton na nieco poważniejszy. – Wiesz jak jest z korkami, parkowaniem…

– Nie boisz się jeździć? – zażartowałem. – Rodzice dają ci samochód?

– Ojciec trochę marudzi…

– Ale uważasz, prawda?

– O tak, uważam… Jemy coś?

– Ja dziękuję, tylko kawa, ale ty weź jakiś omlet czy jajecznicę – mówiłem i już machałem ręką na kelnerkę. Zjawiła się błyskawicznie.

– Poproszę, kawę i jeszcze jedną wodę…

– A dla córki?

To śliczna dziewczyna, mądra i wrażliwa

Zaśmiałem się i powiedziałem:

– No i tak się kończą nasze randki… – a do kelnerki dodałem: – A dla tej pani poproszę jajecznicę, grzankę i sok pomarańczowy. Na razie tyle.

Agata chichotała przez chwilę, nagle spoważniała.

– Musimy porozmawiać – zaczęła. – Mam do ciebie kilka pytań.

– To zaczynaj. Wiesz, że jestem gadułą i może się okazać, że nie masz tyle czasu, by wysłuchać odpowiedzi.

– Nie żartuj, proszę. To naprawdę ważne. Dotyczy przyszłości.

– Twojej? Mojej? Naszej?

– Znowu żartujesz…

Agata – śliczna dziewczyna, mądra i wrażliwa, z ciemnymi oczami i włosami po mamie, prostym nosem po ojcu, dołkiem w brodzie po babci i cudownych ustach, chyba po jakimś aniele – patrzyła na mnie poważniej niż zwykle.

– Opowiedz mi, proszę: jak to się stało, że jesteś tym, kim jesteś?

– To znaczy kim?

– No, antykwariuszem, księgarzem, wydawcą. Człowiekiem zamożnym, szczęśliwym, uśmiechniętym. Jak to planowałeś, realizowałeś…

– Agatko, pewnie cię zawiodę, ale… – chwilę się zastanawiałem, jak nazwać kilkadziesiąt lat życia. – To był właściwie przypadek.

Duże brązowe oczy stały się jeszcze większe.

– Jak to?! Przecież ludzie zawsze kierują się czymś w życiu, czegoś chcą, do czegoś dążą. Tacy ludzie jak ty – na pewno!

– Widzisz, nie wierzę w przeznaczenie, w jakiś zapisany los – chyba pierwszy raz w życiu powiedziałem coś takiego. – Ale dawałem się ponieść rzeczywistości. Świat wyglądał kiedyś inaczej, trzeba było reagować, wykorzystywać możliwości, które szybko się pojawiały i równie szybko znikały. Nie wykonuję zawodu, który królował w rodzinie od pokoleń.

– I co, tak z dnia na dzień podejmowałeś decyzje dotyczące całego życia?

– Wcale nie myślałem wtedy, że to jest coś trwałego.

– No ale zdobywając wykształcenie, czymś się kierowałeś, prawda?

Zaśmiałem się.

– Jasne! Podstawowym kryterium wybrania tej, a nie innej szkoły był… brak egzaminu. Zdawałem na akademię medyczną, ale się nie dostałem. No i trzeba było znaleźć jakąś szkołę pomaturalną, żeby nie capnęli mnie do wojska…

– I co, wybrałeś pierwszą szkołę z brzegu?!

– Nie, aż tak spontanicznie nie było. Książki kochałem od zawsze, było ich w domu mnóstwo. Chodziłem nawet na wagary, żeby się dorwać do biblioteki ojca. Ale uwierz, program szkoły poznałem dopiero po wakacjach, na które wyjechałem dwie godziny po złożeniu papierów…

Patrzyłem na młodą kobietę jedzącą jajecznicę i myślałem, że mówiąc prawdę mogę całkiem niechcący zburzyć jej wizję świata i wyobrażenie, jak kierować życiem.

Agata odsunęła talerzyk i ze smakiem piła sok. Patrzyła na mnie z iskierką ciekawości.

Znowu się śmiałem, a Agata wyglądała na obrażoną

– Jednak biznes założyłeś zgodnie z planem, tak?

– Nie… – znowu się roześmiałem. – Po szkole pracowałem w księgarni. Normalnej, państwowej. Ale świat się zmieniał. W sąsiednim bloku na naszym osiedlu zbankrutował magiel. I w suterenie opustoszał całkiem spory lokal. Razem z kumplem, z którym znaliśmy się od podstawówki, napisaliśmy do administracji podanie o dzierżawę w celu prowadzenia „komisu książkowego”. No i dostaliśmy zgodę. Zadłużyliśmy się, zbieraliśmy stare regały z warzywniaków, sami odmalowaliśmy całość, położyliśmy wykładzinę. Wszystko zrobiliśmy sami, z wyjątkiem szyldu, który zawisł nad schodkami do dawnego magla: „Antykwariat – książki, płyty. Skup sprzedaż”. Dla zabawy otwarcie odbyło się w prima aprilis. Zresztą – całe to przedsięwzięcie traktowaliśmy jako zabawę i naprawdę się bawiliśmy.

– A zaopatrzenie? Transport, księgowość, wiedza o biznesie? – Agata prześwietlała mnie niczym urzędnik skarbowy.

Nie mieliśmy o niczym pojęcia, kochanie… – znowu się śmiałem, a Agata wyglądała na obrażoną.

– Poważnie?

– Tak. Zbieraliśmy stare książki, oddawaliśmy do firmy własne płyty i kasety, jeździliśmy na targi i jarmarki na prowincję. Pamiętam, że na przykład z Augustowa przywieźliśmy trzy tekturowe walizki kart pocztowych i fotografii z okresu drugiej wojny. Za wszystkie zapłaciliśmy jakieś grosze. Zarobiliśmy na nich tysiące, bo były tam prawdziwe kolekcjonerskie perełki. Jak widzisz, niekiedy potrzebna jest odrobina szczęścia.

– Ale już później przecież dokładnie wiedziałeś, co chcesz robić, jak iść do przodu…

– Najczęściej wiedziałem, ale nigdy nie miałem pewności, że jeśli zrobię tak, to w efekcie będzie siak. Najczęściej się udawało, ale nigdy nie miałem zbyt wielkich oczekiwań, niczego nie przyspieszałem, nie stosowałem zasady „za wszelką cenę”. I zawsze pozostawałem sobą. Pewnie dlatego nie mam żadnych wyrzutów sumienia, jestem szczęśliwy i uśmiechnięty. I chyba kocham ludzi. No, ciebie na pewno!

– Czy naprawdę nie widzisz, że te wszystkie zbiegi okoliczności, te fartowne zakupy, to codzienne szczęście to jest właśnie ten zapisany gdzieś w gwiazdach twój los, to coś, co nazywamy przeznaczeniem?

Patrzyłem na tę uroczą dziewczynę z uśmiechem i z życzliwością.

– A ty wierzysz, że twój życiowy sukces zależy właśnie od przeznaczenia

– Tak! Trzeba być w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu

– Ja mam nieco inne zdanie – zmrużyłem prawe oko i zawiesiłem głos. – Twoje powodzenie zależy od tego, kto i ile przeznaczy na realizację planów, których jeszcze nie masz. Dopiero zdałaś maturę…

Agata wstała i ucałowała mnie w oba policzki.

– Och, jeszcze nie wiem, co będę robić, ale jednego jestem pewna: ty, dziadku, na pewno mi pomożesz. Jak zwykle. Na pewno życzliwością i dobrą radą – moja śliczna wnuczka uścisnęła mnie z całej siły. – Ale dzisiaj to ja stawiam!

– No, to mam więcej szczęścia niż myślałem.

Reklama

Roześmialiśmy się tak głośno, że okoliczne gołębie zerwały się do lotu.

Reklama
Reklama
Reklama