„Mama całe życie pomagała innym. Gdy sama potrzebowała pomocy, dokonała żywota na parkowej ławce”
„Przez kolejne godziny odchodziłam od zmysłów. Postawiłam na nogi rodzinę i policję. W końcu znaleźli mamę w parku otaczającym szpital, ale było już za późno. Jej serce nie wytrzymało. Moje także pękło w tej samej chwili”.

- Krystyna, 36 lat
Błagam, idź do lekarza
Znaleźli ją na ławce w parku. Wyglądała zupełnie tak, jakby w zimowym słońcu ucięła sobie drzemkę. Zdążyła jedynie poluzować guzik przy kołnierzu kurtki, rozwiązała apaszkę, w splecionych na brzuchu rękach skryła znoszoną torebkę i… odeszła. Na zawsze. Zmarła 400 metrów od szpitala, do którego zgłosiła się po pomoc. Moja zaledwie sześćdziesięcioletnia mama.
Lekarz powiedział później, że nie ma sobie nic do zarzucania. Zrobił, co do niego należało. Było tylu ludzi, że ledwie się wyrabiał. Nawet za dobrze nie pamiętał jej przypadku – typowego dla tej pory roku przeziębienia… Mama od rana miała duszności i dziwne pieczenie i ucisk w dołku, jakby ktoś położył jej tam kamień. Z trudem łapała oddech i często musiała przerywać rozmowę, żeby odpocząć.
– Córciu, zadzwonię do ciebie później – mówiła z wysiłkiem, niczym staruszka.
Z trudem uprosiłam ją, żeby poszła do lekarza, choćby swojego internisty. Nie lubiła specjalistów, niechętnie zażywała lekarstwa, twierdząc, że lekarze wciskają je biednym pacjentom za sowite wynagrodzenie z firm farmaceutycznych. Jednak tym razem chyba wystraszyła się tego, co się z nią działo, bo mnie posłuchała.
W przychodni do jej lekarza czekało pięćdziesiąt osób – kaszlących, kichających i osłabionych. Dla mamy zabrakło już numerków, więc zaproponowano jej, żeby przyszła następnego dnia. Nikt nie wspomniał o przyjęciu poza kolejnością albo choćby późniejszej płatnej wizycie w domu, o czym dowiedziałam się po czasie. Nikt też zwyczajnie nie zapytał, co jej dolega, i czy może czekać tak długo, więc moja kochana, ugodowa i niczego nieświadoma mama posłusznie wróciła do domu.
– Wezwij pogotowie – poprosiłam.
Odmówiła, mówiąc:
– Tylko się wstydu najem przed pielęgniarzami z powodu błahego wezwania.
– To sama jedź do szpitala! – nakazałam wreszcie i poprosiłam bezrobotnego kuzyna, żeby czym prędzej ją tam zawiózł.
Odesłali ją z kwitkiem
Zrobiłabym to sama, gdybym nie mieszkała 350 kilometrów od rodzinnego domu… Poza tym mam małe dziecko. Nie tłumaczę się, ale samotnej matce z dala od bliskich trudno jest w jednej chwili rzucić wszystko. Zwłaszcza szefowa w pracy nie daje spokojnie pozbierać myśli. Gdyby ta sytuacja zdarzyła się w innym momencie… Gdybym tylko wiedziała, co oznacza ból w piersiach…
Kuzyn uwinął się w godzinę. Zaraz po obiedzie odstawił mamę na izbę przyjęć do jedynego szpitala w mojej rodzinnej miejscowości. Niestety, nie został z moją mamą, musiał natychmiast wracać do domu, ale ja cały czas byłam z nią w kontakcie. Chorych stale przybywało, a ona cierpliwie czekała na swoją kolej. Ból w klatce? Są ważniejsze przypadki: zastrzał, wypadek samochodowy, szkło w nodze i morze gorączkujących pacjentów. Każdy wymagał natychmiastowej reakcji lekarzy. Każdy – tylko nie ona.
Minęły trzy godziny, nim przepracowany, młodziutki lekarz wreszcie przyjął mamę. Podobno szczegółowo wypytywał, z czym przyszła, a jednocześnie zerkał na pacjenta za kotarą. W połowie wypisywania karty wstał od biurka i poszedł za kotarę, za którą zrobiło się małe zamieszanie… Przyszedł kolejny lekarz, jakaś pielęgniarka. Przez dobre 40 minut ktoś wchodził i wychodził, a mama posłusznie siedziała w kącie przy biurku, czekając, aż sympatyczny medyk znów się nią zajmie.
– Przepraszam, pani rozumie… – chrząknął młody doktor, wracając do rozmowy.
– Musiał pomóc temu człowiekowi, rozumiem go. Tamten pan zaczął się krztusić, a mnie w zasadzie nic nie było. Nie poszłabym do szpitala, gdybyś się nie uparła, ale wiem, że z tobą się nie dyskutuje – tłumaczyła mi później, gdy już stamtąd wychodziła.
– Więc co ci jest?
– Jakieś tam szmery w oskrzelach, początkujące zapalenie – wyjaśniła.
– I co teraz?
– Jutro pójdę do apteki, dzisiaj nie mam już siły, wymęczyły mnie te podróże.
– Ale, mamo…
– Żadne, mamo! Kończę, muszę chwilę odpocząć … Odezwę się później. Posiedzę chwilkę, potem może jednak pójdę do tej apteki.
To były jej ostatnie słowa.
Przez kolejne godziny odchodziłam od zmysłów. Postawiłam na nogi rodzinę i policję. W końcu znaleźli mamę w parku otaczającym szpital, ale było już za późno. Jej serce nie wytrzymało. Moje także pękło w tej samej chwili.
Była dobrym człowiekiem
Gdybym przeczuła, że z mamą dzieje się coś złego – mimo jej protestów wezwałabym pogotowie do niej do domu. Nie wiedziałam, że ucisk czy ból poniżej klatki piersiowej u kobiet mogą oznaczać kłopoty z sercem, a każdy dodatkowy wysiłek jeszcze je obciąża. Mama była wspaniałym człowiekiem. To ona nauczyła mnie wrażliwości na los innych ludzi i zwierząt. Stale powtarzała, że każde stworzenie jest ważne. W dzieciństwie marzyła o weterynarii, ale trudne warunki w domu sprawiły, że wcześnie musiała się usamodzielnić. Skończyła więc technikum handlowe i trafiła za ladę sklepu spożywczego.
W pracy poznała nędzę od podszewki. Lepiej od pracowników wszelkich służb wiedziała, komu naprawdę potrzebna jest pomoc. Napatrzyła się na staruszków wysupłujących z portfeli grosiki; na pewne siebie paniusie, które po redukcjach etatów lub rozwodach traciły grunt pod nogami; na przerażone, bite, zastraszane dzieci; na pijaków, żebraków, bezdomnych, hazardzistów i kochających ojców rodzin, takich, którzy swoim bliskim przychyliliby nieba.
Pomagała na miarę swoich możliwości, dokładała do chleba, kupowała mleko, dawała cynk o przeterminowanych towarach i łamiąc prawo, wydzielała je na zapleczu. Jej sklep działał lepiej niż pomoc społeczna i Niebieska Linia razem wzięte. Kiedy trzeba było interweniować w sprawach niecierpiących zwłoki, dyskretnie dawała znać, komu trzeba. Zawsze w cieniu. Dla urzędników po prostu sklepowa, dla podopiecznych pani Antosia kochana, anioł stróż, boska opatrzność w spódnicy.
Będąc dzieckiem, pękałam z dumy, gdy widziałam, z jakim szacunkiem traktują moją mamę klienci. Jako nastolatka zaczęłam się wstydzić jej naiwności, którą wcześniej nazywałam dobrym sercem.
– To co, że ten czy tamten mnie oszukał? – pytała, gdy starałam się dowiedzieć, dlaczego nie przegoni wystających pod sklepem, śmierdzących nierobów. – Nie rozumiesz, że to ich problem, nie mój? To oni muszą się uporać ze swoim sumieniem. Ja zrobiłam wszystko, co mogłam, i nie żałuję.
– Jesteś głupia! – krzyczałam ze łzami w oczach, bo brakowało mi argumentów.
Może w innym świecie, w innych czasach, w innym kraju moja mama zostałaby nagrodzona za swoje poświęcenie? Otoczona czcią lub szczególną troską, zwłaszcza w tak trudnym momencie, w jakim się znalazła? Ale w naszym miasteczku była zdana sama na siebie.
Spadła z drabinki na zapleczu prosto na kontenery z butelkami. Złamała nogę, pogruchotała kręgosłup w kilku miejscach i już nie mogła wrócić do pracy. Została rencistką bez możliwości dorobienia do skromnych funduszy. Teraz to ona co miesiąc supłała z portfela pieniądze na chleb czy mleko.
Patrząc na nią, obiecałam sobie, że zarobię na nasze utrzymanie, ale… zakochałam się w nieodpowiednim człowieku. O tym, że mąż nadużywa alkoholu, dowiedziałam się, dopiero kiedy zamieszkaliśmy 350 kilometrów od mojej miejscowości. W nowym mieście miały czekać na nas bajońskie pensje, samochód i mieszkanie dla nas i mamy. Była praca po 12 godzin, ciasne, wynajęte lokum, wiecznie podpity mąż i schorowane dziecko.
Musiały minąć dwa lata, nim odważyłam się odejść. Nawet szukałam jakiegoś zajęcia w rodzinnym miasteczku, ale za oferowane mi pensje nie utrzymałabym nawet siebie, nie wspominając o córce. Na alimenty męża nie miałam co liczyć. Koleżanki z pracy znalazły mi dobrze płatną pracę, pomogły poszukać mieszkanie.
– Jedź, córeńko – powiedziała mama. – Nie oglądaj się na mnie. Na razie sobie radzę.
Obiecałam jej przesyłać część mojej pensji i słowa dotrzymałam, ale nie mogłam być przy niej tak często, jak bym tego chciała. Wizyty dwa razy w miesiącu nie były w stanie zagłuszyć moich wyrzutów sumienia.
– Dziecko, masz do wyboru bezrobocie z chorą córką na utrzymaniu, którą ci pewnie odbiorą, albo przyzwoite życie, więc żyj i nie przejmuj się mną – pocieszała mnie mama, a przecież to ona wymagała opieki.
Miała ze mną zamieszkać
Po roku udało mi się znaleźć coś większego od kawalerki. Dwa pokoje rozbudziły nadzieję, że mama będzie z nami. Zaczęłam załatwiać formalności, brałam w pracy nadgodziny, żeby uzbierać potrzebny dla banku wkład własny i codziennie dzwoniłam do niej, by relacjonować postępy. Tamtego popołudnia chciałam się pochwalić wreszcie przyznanym mi kredytem.
– Sprzedam tę ruderę i dołożę ci, córciu, do remontu. Cieszę się twoim szczęściem, tylko… chwilę odpocznę – powiedziała.
Dodała, że zaraz oddzwoni, ale po pięciu minutach nie wytrzymałam i sama wybrałam jej numer, choć nie lubiła, gdy jej się przeszkadzało.
– Co ci jest, mamo?
– Jakoś ciężko mi w piersiach… – wyznała.
To wtedy po raz pierwszy w życiu mnie posłuchała. Była w przychodni, poszła do szpitala i cierpliwie czekała, aż ktoś wreszcie znajdzie czas i ją zbada. Otrzymała diagnozę postawioną pośpiesznie między jednym a drugim, ważniejszym dla lekarza pacjentem. Zmarła niczym kobieta bezdomna, samotna i wypluta przez bezduszny system.